Pamięci Olega Władimirowicza Pieńkowskiego
Od wydawcy i tłumacza
Oddajemy w ręce czytelników pierwsze w Polsce pełne wydanie opublikowanej po raz pierwszy w 1984 roku monografii Wiktora Suworowa GRU – Soviet Military Intelligence, która ukazała się też pod tytułem Inside the Soviet Military Intelligence. Wydawnictwo AiB w jej polskiej edycji GRU. Radziecki wywiad wojskowy (Warszawa 1999), jak się zdaje uznawszy, że książka ta po kilkunastu latach częściowo jest nieaktualna, usunęło około jednej trzeciej tekstu, a także schematy organizacyjne. Tymczasem ćwierć wieku, jakie minęło od jej powstania, i wszystkie przemiany geopolityczne, które w tym okresie zaszły, bynajmniej nie przekreśliły tego, co pisze w niej Wiktor Suworow. Prawda jest taka, że nie licząc kilku zmian organizacyjnych, wszystko w GRU – cele, metody, szkolenie i mentalność oficerów – pozostało jak dawniej. W przeciwieństwie do KGB, nie uznano za stosowne zmienić nawet nazwy tej służby. GRU jest równie skuteczne – jeśli nie skuteczniejsze – w Federacji Rosyjskiej, jak było w Związku Radzieckim, i dlatego ani informacje, ani rady autora wcale się nie zdezaktualizowały.
Wstęp
Darmowe eBooki: www.eBook4me.pl Nie ma wątpliwości, które państwo na świecie ma najpotężniejszy wywiad – jest nim Związek Radziecki, a ta monstrualna służba bez odpowiednika w dziejach ludzkości to KGB, Komitet Bezpieczeństwa Państwowego. Co do tego natomiast, jaki kraj ma drugą taką służbę, specjaliści nie są zgodni. Prawda może się wydać dziwna: to również Związek Radziecki, a służba ta nazywa się GRU, Główny Zarząd Wywiadowczy Sztabu Generalnego. Napisałem tę książkę, żeby to udowodnić. Pierwotnie była ona pomyślana jako materiał instruktażowy dla wąskiego kręgu specjalistów, później jednak opracowałem ją tak, by nadawała się dla szerszego kręgu odbiorców. Głównie usunąłem nieprzydatne dla czytelnika definicje i szczegóły techniczne, które zaciemniłyby ogólny obraz. Mimo to książka ta może się okazać trudna w lekturze i mogę tylko przeprosić za to czytelników, bo nie sposób tego zmienić. Aby poznać chorobę (a chęć poznania najczęściej wynika z potrzeby jej zwalczenia), trzeba poznać zarówno jej objawy, jak i etiologię. Jednym z pierwszych kłamstw komunistycznego państwa było ogłoszenie, że jego organy przymusu zostały stworzone 19 grudnia 1917 roku. Czerwoni zrobili tak, by wyglądało na to, że masowe egzekucje, których dokonali w pierwszych czterdziestu jeden dniach swej władzy, nie były zaplanowanym ludobójstwem, lecz indywidualnymi aktami bezprawia. Kłamstwo to jednak łatwo obalić: wystarczy uważnie poczytać bolszewickie gazety z owych pierwszych dni, które wstrząsnęły światem. Organy bezpieczeństwa działały zresztą i dokonywały egzekucji nawet nie od pierwszych dni, lecz godzin istnienia władzy radzieckiej, tak jak to zaplanowano. Pierwszej nocy po ogłoszeniu światu narodzin najbardziej krwawej dyktatury w jego dziejach Lenin wyznaczył swych pełnomocników. Wśród nich był niejaki towarzysz Aleksiej Iwanowicz Rykow, mianowany szefem Ludowego Komisariatu Spraw Wewnętrznych, lepiej znanego pod
niewinnym skrótem NKWD. Towarzysz Rykow w roku 1938 został rozstrzelany, przedtem jednak zapisał kilka krwawych stronic tak w dziejach organów, jak i władzy radzieckiej, o których władza ta wolałaby zapomnieć. Z piętnastu mianowanych szefów tej służby (czy organu, jak brzmiała pierwotna nazwa) trzech zostało wyrzuconych z piętnem hańby, jeden zmarł na posterunku, jeden został skrycie zamordowany przez członków najwyższych władz (co potem publicznie przyznano), siedmiu zaś powieszono lub rozstrzelano po torturach, w których oprawcy wykazali tyleż pracowitości, ile pomysłowości. Nie ma sensu zastanawiać się nad przyszłością trzech jeszcze żyjących, którzy mieli zaszczyt zajmować to stanowisko. Losy ich zastępców były nie mniej gwałtowne i krwawe nawet po śmierci nieopłakanego towarzysza Stalina. Ta nie kończąca się krwawa orgia wywołuje paradoksalne pytania: Dlaczego najpotężniejsza na świecie organizacja przestępcza tak łatwo pozwala likwidować swych szefów? Jakim cudem Politbiuro może bezkarnie robić z nimi co tylko zechce? Dlaczego nie ma ono żadnych problemów nie tylko z pozostałymi po nich rodzinami, ale i z likwidacją mas młodych i wpływowych oficerów tej służby? Na czym polega sekret tej bezgranicznej siły Politbiura? Odpowiedź jest prosta: sekret sprowadza się do starej jak świat i od początku tego świata skutecznie stosowanej zasady „dziel i rządź”. Na początku Lenin, by rządzić, podzielił w Rosji wszystko, co tylko było można, a od jego czasów kolejne pokolenia komunistów wiernie go naśladują i wykonują polecenia wielkiego budowniczego pierwszego państwa proletariackiego. Każdy element systemu władzy został powielony co najmniej dwukrotnie. Władza Sowietów także jest powielona. Jeśli ktoś zajdzie do rejonowego komitetu partii, a potem rejonowego komitetu wykonawczego, nie może nie zauważyć, że te dwa odrębne urzędy mają prawie identyczną strukturę, zajmują się identycznymi problemami i podejmują kompletnie sprzeczne decyzje. Żaden nie ma dość autorytetu, aby decydować o czymkolwiek samodzielnie. System ten obowiązuje na wszystkich szczeblach i etapach podejmowania decyzji. Jeśli przyjrzymy się naprawdę ważnym, publikowanym w gazetach decyzjom przywódców radzieckich, stwierdzimy, że każdą z nich zawsze podjęto na wspólnej sesji Komitetu Centralnego partii i Rady Ministrów. Pisząc te słowa, mam przed sobą taką właśnie wspólnie podjętą rezolucję o poprawie jakości i poszerzeniu asortymentu zabawek. Ani Rada Ministrów gigantycznego państwa, ani Komitet Centralny rządzącej nim partii nie mogą – z braku władzy i możliwości – podjąć tak ważnej decyzji samodzielnie. Dotyczy to nie tylko ministrów czy pierwszych sekretarzy, ale i wszystkich niższych szczebli zarządzania. Na przykład ważna jest jedynie wspólna decyzja Komitetu Centralnego partii tej czy innej republiki i jej Rady Ministrów. Rzecz jasna nie mogą one rozpatrywać tak istotnych kwestii jak jakość zabawek, ale zasada jest ta sama: nie mogą powziąć samodzielnych decyzji w jakiejkolwiek sprawie. Władza w Związku Radzieckim zawsze jest – zarówno w formie, jak i treści
– podzielona i zdublowana, poczynając od planowania programu kosmicznego, a kończąc na pogrzebie szarego obywatela. Inaczej rzecz ujmując: od produkcji papieru toaletowego do wodowania lodołamaczy o napędzie atomowym. Nadto, poza lokalnymi organami wykonawczymi, które wydają polecenia i pilnują, aby je wykonywano, istnieją centralne organy kontroli. Głównym jest naturalnie KGB, ale niezależnie od niego działają i inne, na przykład kryjąca się pod niewinnie brzmiącą nazwą Inspekcja RobotniczoChłopska, w istocie tajna policja podległa członkowi Biura Politycznego, który ma prawie takie wpływy jak przewodniczący KGB. Nie zasypia też gruszek w popiele Ministerstwo Spraw Wewnętrznych, nie podlegające ani KGB, ani Inspekcji Robotniczo-Chłopskiej. Poza nimi jest też centralny organ prasy, którego wizyty w fabrykach wywołują nie mniejszą panikę i wściekłość niż naloty funkcjonariuszy OBHSS, czyli Wydziału do Walki z Zawłaszczaniem Własności Socjalistycznej[1]. Z inicjatywy Lenina wprowadzono fundamentalną, niezmienną zasadę, by każdy organ mający władzę oraz zdolność podejmowania decyzji był zrównoważony przez inny, nie mniej zbiurokratyzowany. Ma to zastosowanie nie tylko do organów władzy: jest gazeta „Prawda”, ale mamy też „Izwiestija”. Istnieje TASS, a obok niego Agencja Prasowa „Nowosti”, bynajmniej nie po to, żeby konkurowały ze sobą, ale by wszystko było zdublowane. Zabieg ten pozwala towarzyszom z Politbiura wieść znacznie spokojniejsze życie, co w ich wieku ma niebagatelne znaczenie. Kontrolować wszystko i wszystkich nie sposób, dlatego właśnie jest tak ważne, by dosłownie wszystko dublować. Zawiść to stróż doskonały – zawsze można donieść na rywala, gdy ma on przebłysk natchnienia albo jego zachowanie odbiega od normy, lub co najgorsze, próbuje zdroworozsądkowej krytyki. Duplikacja jest główną przyczyną przerażającej stagnacji we wszystkich dziedzinach życia radzieckiego państwa i społeczeństwa. I naturalnie powodem bezprecedensowej stabilności reżimu. Powielając organy, Politbiuro neutralizowało wszelkie próby rewolty przeciwko sobie. I tak jest do dziś. Tworzenie tego podwójnego systemu zaczęło się od powołania WCzK, Ogólnorosyjskiej Nadzwyczajnej Komisji do Walki z Kontrrewolucją i Sabotażem, która miała zneutralizować rosnącą władzę Ludowego Komisariatu Spraw Wewnętrznych. Przez całą spływającą krwią wojnę domową obie te służby działały niezależnie i nawet rywalizowały ze sobą, a ponieważ ogromnie przybrały na znaczeniu, Lenin stworzył jeszcze inny organ kontroli i wymierzania sprawiedliwości – Rabkrin[2], czyli wspomnianą Inspekcję Robotniczo-Chłopską. Dziejów i osiągnięć tego urzędu do dziś nikt nie opisał, choć było to ukochane dziecko Lenina, o którym pamiętał on nawet na łożu śmierci. Rabkrin nie był pomyślany jako organ represji wobec całego społeczeństwa, lecz instytucja kontrolująca elitę bolszewików, a przede wszystkim WCzK i NKWD. Tymczasem macki Czeki, jak potocznie nazywano WCzK, wypełzły poza granice kraju
i bolszewiccy przywódcy musieli utworzyć inną instytucją zdolną zrównoważyć tę jej działalność, ani bowiem NKWD, ani Rabkrin nie nadawały się do tego. 21 października 1918 roku z rozkazu niestrudzonego Lenina powołano nową służbę wywiadowczą mającą operować wyłącznie poza granicami kraju, całkowicie niezależną od Czeki. Nazwano ją dla dezinformacji Zarządem Rejestracyjnym Sztabu Polowego Rewolucyjnej Rady Wojennej Republiki[3]. Obecnie zwie się ona Głównym Zarządem Wywiadowczym Sztabu Generalnego Armii Radzieckiej, nosi też wojskowe oznaczenie Jednostka 44 388. Historia zna wiele podobnie zdublowanych służb i organizacji stworzonych przez rozmaite reżimy. Najlepiej znane działały naturalnie w Niemczech za czasów Hitlera. Obowiązywały tam te same zasady podwójności: SA i SS, Wehrmacht i Waffen SS, RSHA i Abwehra. To zwielokrotnienie organów można wyjaśnić jedynie dążeniem rządzących do zachowania władzy. Bez wyjaśnienia tej kwestii nie sposób pojąć roli radzieckiego wywiadu wojskowego oraz przyczyn tego, że GRU przez cały czas istnienia Związku Radzieckiego było niezależne od KGB, mimo że wielokrotnie próbowano mu je podporządkować.
[1] Otdieł po bor’bie s chiszczenijami socyalisticzeskoj sobstwiennosti (przyp. red.). [2] Rabocze-kriestjanskaja inspiekcyja (przyp. red.). [3] Registracyonnyje uprawlenije Polewogo sztaba Riewolucyonnogo wojennogo sowieta riespubliki (przyp. red.).
CZĘŚĆ PIERWSZA
Rozdział 1
Triumwirat
Związkiem Radzieckim włada triumwirat: partia, KGB i armia. Wszystkie pozostałe instytucje państwowe, niezależnie od tego, ile oficjalnie udzielono im władzy, de facto mają charakter wykonawczy i są podporządkowane któremuś z triumwirów. Żaden z tych trzech organów nie ma też władzy absolutnej ani większej niż inne. Wszystkie są niezależne i muszą dzielić się władzą z rywalami, choć żadnemu się to nie podoba. Cały czas zatem, choć nie zawsze to widać z zewnątrz, ze sobą walczą. Ataki i rejterady, tajne przymierza i zdrady to ich dzień powszedni. Partia nie może istnieć bez aparatu represjonującego ludność, a KGB bez ciągłego podsycania komunistycznego fanatyzmu i oszukiwania ludzi – a więc bez partii. Każde z nich uważa swoje zadanie i istnienie za najważniejsze, a to, co robi drugie, za pomocnicze. I KGB, i partia dążą do zdobycia pełni władzy, ale zdają sobie sprawę, że nie mogą całkowicie pozbyć się drugiej strony, gdyż to oznaczałoby samozagładę. Obie te instytucje potrzebują też armii, która występuje tu w roli tresowanego krokodyla odwracającego uwagę i zapewniającego im spokojny żywot. W tym triumwiracie armia jest najsilniejsza, ale też ma najmniej praw. W przeciwieństwie do partii czy KGB nigdy, nawet przez kilka godzin, nie przewodziła ona państwu. Gdyby kiedykolwiek tak się stało, byłby to koniec zarówno partii, jak i KGB, gdyż te instytucje nie są armii do niczego potrzebne. Dla krokodyla stan naturalny to życie w bagnie i połykanie tego, na co ma ochotę. Nadzór treserów jest nienaturalny, z czego obaj oni doskonale zdają sobie sprawę. Wiedzą też, że gdyby krokodyl się uwolnił, najpierw rozprawiłby się właśnie z nimi. Powstaje wobec tego pytanie: Dlaczego krokodyl nigdy nie miał ku temu okazji? Powodem są mocne cugle, które z jednej strony twardą ręką trzyma partia, a z drugiej KGB. Cugle partii nazywają się Wydziałem Politycznym, a KGB – Wydziałem Specjalnym Sztabu Generalnego. Każdy szczebel dowodzenia i każda jednostka armii jest spenetrowana przez oba te wydziały, częściowo jawnie, częściowo za pośrednictwem informatorów. Za każdym razem, gdy armia zaatakowała
partię, co zdarzało się, poczynając od lat dwudziestych, dość często, czekiści, a potem kagebiści, błyskawicznie opanowywali sytuację. Gdy natomiast po śmierci Stalina armia zaatakowała KGB, do akcji wkroczyła partia, by ratować bezpiekę. Kiedy zaś KGB nazbyt zbezczelniał i zaczął spiskować przeciwko partii, popuściła ona cugli i do dzieła przystąpił krokodyl. Wszystko jednak zostało tak skalkulowane, by mógł ugryźć, ale nie zdołał zagryźć. Po takich incydentach wszystko na jakiś czas wraca do normy i treserzy tak manipulują krokodylem, aby żadne sprzeczne interesy czy kłótnie nie doprowadziły do rozstrzygającego starcia. Czasami udaje im się wymierzyć krokodylowi parę kopniaków, a jeśli nie ma już wyjścia, zgodnie napuścić go na kogoś innego, zwanego agresorem. W sprzyjających okolicznościach krokodyl mógłby co prawda pociągnąć za sobą treserów, jednak nie do końca – nie może opuścić triumwiratu. Żadna z pozostałych instytucji państwowych Związku Radzieckiego nie ma w tym przedstawieniu pierwszoplanowej roli – mogą jedynie statystować, karmić treserów i krokodyla, nakładać im makijaż czy zbierać gotówkę od przerażonych widzów. Sztab Generalny Armii Radzieckiej jest mózgiem krokodyla, a wywiad wojskowy jego oczami i uszami. GRU stanowi część Sztabu Generalnego, czyli część mózgu – tę, która analizuje to, co widzą oczy i słyszą uszy, która może skoncentrować te zmysły na najbardziej interesujących mózg obiektach. Choć krokodyl nie może urwać się z cugli, to zarówno Sztab Generalny, jak i GRU praktycznie nie podlegają jakiejkolwiek kontroli zewnętrznej. Powodem tego stanu rzeczy są doświadczenia zdobyte przez partię, i to własnym kosztem. Przed drugą wojną światową partia tak dokładnie nadzorowała Sztab Generalny, a czekiści tak dokładnie go sprawdzali, że stracił on możliwość samodzielnego myślenia i działania oraz szybkość reakcji. Armia skutkiem tego praktycznie stała się niezdolna do walki i cały system radziecki znalazł się na skraju katastrofy. Partia wyciągnęła z tej nauczki właściwą lekcję: nie może mieszać się do pracy mózgu, nawet jeśli nie myśli on zgodnie z jej wytycznymi. Partia i KGB z powodów czysto praktycznych wolą mieć pod kontrolą ciało niż umysł i zmysły krokodyla.
Rozdział 2
Historia
Radziecki wywiad wojskowy[4] stanowi integralną część sił zbrojnych, dlatego też historia GRU jest nierozerwalnie związana z historią armii oraz jej ciągłego konfliktu z partią i KGB. Odkąd zaczęto tworzyć pierwsze jednostki Armii Czerwonej, powstawały w nich, częstokroć bez rozkazów z góry, niewielkie grupy wywiadowcze. W miarę formowania się brygad, korpusów i armii formowały się podległe ich sztabom wydziały rozpoznania. Równocześnie podlegały one wyższym jednostkom wywiadu. Na przykład szef wydziału rozpoznania sztabu korpusu ma własną jednostkę wywiadowczą, a oprócz tego nadzoruje szefów rozpoznania dywizji wchodzących w skład tego korpusu. Szef rozpoznania każdej z tych dywizji ma własną jednostkę wywiadu i kieruje oraz nadzoruje działalność szefów rozpoznania brygad składających się na tę dywizję. I tak dalej, i tak dalej. 13 czerwca 1918 roku po raz pierwszy w dziejach Armii Czerwonej sformowano związek operacyjno-strategiczny. Otrzymał on nazwę Front Wschodni, a w jego skład wchodziło pięć armii i flotylla wołżańska. Tego samego dnia utworzono wydział rejestracyjny (czyli wywiadowczy) frontu. Podlegali mu szefowie rozpoznania wszystkich pięciu armii oraz flotylli wołżańskiej, miał on oprócz tego do dyspozycji samoloty zwiadowcze, kilka szwadronów kawalerii i co najważniejsze: agentów. Siatka ta pierwotnie opierała się na podziemnych strukturach bolszewików i partii, które ich wspierały. Rozrastała się ona w miarę posuwania się frontu ku Uralowi, a przed jego nadejściem grupy agentów przeprowadzały rozmaite akcje dywersyjne na tyłach przeciwników. Wkrótce powstały też inne fronty: Południowy, Ukraiński, Północny, Turkiestański, a później Kaukaski, Zachodni, Południowo-Wschodni i Północno-Wschodni. Wywiad każdego z nich został zorganizowany według tego samego wzorca. Oprócz frontów istniały niezależne od nich armie, które także miały własne siatki wywiadowcze.
Wiosną 1918 roku powołano do życia nowy rodzaj służby wywiadowczej – dywersyjną, podległą tak jak inne szefom rozpoznania frontu, armii, a niekiedy i dywizji. Nazywano ją kawalerią specjalnego przeznaczenia. Rekrutowano do niej najlepszych kawalerzystów, ubierano w mundury wroga i wysyłano na głębokie zagony na tyły przeciwnika w celu zbierania informacji, brania języka (zwłaszcza oficerów sztabowych), a czasem niszczenia określonych celów, zazwyczaj sztabów. Liczba i rozmiary takich oddziałów stale rosły – w 1920 roku w czasie wojny z Polską była już licząca ponad dwa tysiące ludzi brygada kawalerii do zadań specjalnych, nie wspominając o samodzielnych pułkach i szwadronach podległych szefom rozpoznania jednostek niższego szczebla. Wszyscy ich żołnierze nosili polskie mundury. Wiele lat później do takich oddziałów przylgnęło określenie „specnaz”, którym obecnie opatruje się wszystkie jednostki specjalne GRU. Wywiad wojskowy, odkąd powstał, był solą w oku i głównym rywalem Czeki, która miała własną centralną sieć agentów oraz siatki lokalne i zazdrośnie strzegła swego prawa do nich. Czekiści nie mogli i wciąż nie mogą przywyknąć do tego, że ktoś poza nimi ma agenturę i oddziały specjalnego przeznaczenia, nazywane u nich osnazem. Osnaz różni od specnazu głównie to, że przeprowadza on akcje na własnych tyłach, eliminując niezadowolonych z reżimu komunistycznego. Podczas wojny domowej Czeka usiłowała zgromadzić pod swoją komendą wszystkie oddziały specjalne i odnotowano kilkanaście prób przejęcia przez nią organów wywiadu wojskowego. 10 lipca 1918 roku czekiści zastrzelili na przykład wszystkich oficerów istniejącego zaledwie dwadzieścia siedem dni wydziału rozpoznania Frontu Wschodniego oraz wszystkich sztabowców i dowódcę frontu Michaiła Artiemjewicza Murawjowa, który próbował ratować swoich oficerów wywiadu. Jego następca Ioakim Wacetis (Jukums Vācietis) nie miał własnego wywiadu, a o informacje mógł jedynie grzecznie prosić czekistów, zdając sobie sprawę z ich podejścia do osób, które nie przypadły im do gustu. Zastrzelili go oni i tak, ale znacznie później. Przejąwszy siatkę wywiadu wojskowego, Czeka naturalnie zleciła jej własne zadania, a potrzeby wywiadowcze dowództwa Frontu Wschodniego były odsuwane na dalszy plan, co omal nie doprowadziło do całkowitego rozbicia tego związku. Jeśli wywiad i sztab jakiejś formacji są rozdzielone, przypomina ona ślepego i głuchego człowieka – nawet jeśli otrzyma on od innych zmysłów informacje o zagrożeniu, jego reakcja i tak będzie powolna, a ruchy niezborne. Ludowy komisarz spraw wojskowych Lew Trocki po tej jednej próbie miał dość: postawił Leninowi ultimatum – albo dostanie niezależny wywiad, albo na czele armii niech stanie Dzierżyński. Lenin zdawał sobie sprawę, że Czeka ma wielkie możliwości, ale wiedział też, że są one nadzwyczaj jednostronne. Dlatego też nakazał Dzierżyńskiemu nie mieszać się do spraw wywiadu wojskowego. Czeka nie zarzuciła jednak prób połknięcia GRU, choć już nie w całości. Próby te zresztą w rozmaitej formie ponawia do dziś. Pod koniec 1918 roku ukończono organizację wywiadu wojskowego od szczebla pułku do szczebla
frontu i jedynym sztabem, który nie miał własnej służby wywiadowczej, był Sztab Polowy Robotniczo-Chłopskiej Armii Czerwonej (dopiero później przemianowany na Generalny). Osłabiło to Sztab Polowy, który musiał się opierać na wiadomościach z drugiej ręki, nadto nie pozwalało na koordynację poczynań wydziałów rozpoznania frontów. Wywiad wojskowy przybrał bowiem strukturę piramidy, tyle że bez wierzchołka. Ludowy komisarz spraw wojskowych Lew Trocki kilkakrotnie zwracał Leninowi uwagę, że trzeba go utworzyć, na co jednak wódz rewolucji się nie zgadzał, gdyż nazbyt wzmocniłoby to pozycję Trockiego. Na początku jesieni położenie komunistów jednak bardzo się pogorszyło. Coraz realniejsza stawała się groźba kryzysu produkcyjnego, paliwowego i politycznego. Wybuchały zbrojne bunty, próbowano zabić Lenina – słowem, wszystko zaczęło się walić. Aby się ratować, reżim sięgnął po desperackie środki: we wsiach i miastach komuniści brali zakładników, których rozstrzeliwali przy najmniejszych objawach niezadowolenia miejscowej ludności. Dzięki masowym egzekucjom bolszewikom udało się utrzymać przy władzy, ale powstał kolejny problem: spuszczona ze smyczy i pijana krwią Czeka wymknęła się spod kontroli partii. W Twerze i Torżoku wraz z zakładnikami czekiści rozstrzelali całą górę partyjną, z którą mieli na pieńku. Państwo znów chwiało się w posadach, tym razem jednak znacznie poważniej. Lenin, nie do końca wyleczony z ran odniesionych w zamachu, znów objął bieżące kierownictwo i nie mogąc wstrzymać terroru, spróbował roztoczyć nad nim kontrolę. W tym celu między innymi upoważnił ludowe komisariaty (czyli ministerstwa) oraz rejonowe i miejskie komitety partii do udziału w sądach nad aresztowanymi komunistami. Podejrzanego nie można było uznać za winnego, jeśli na jego korzyść zeznawało dwóch członków komitetu partii. Ponadto Lenin w końcu przyznał rację Trockiemu i 21 października 1918 roku podpisał dekret, na mocy którego utworzył organ nadrzędny wywiadu wojskowego nazwany Registruprem, czyli wspomnianym już Zarządem Rejestracyjnym Sztabu Polowego Rewolucyjnej Rady Wojennej Republiki. Nie umniejszył on ani nie powiększył wagi wydziałów rozpoznania frontów czy armii, po prostu skoordynował ich działania. Zaczął też jednak tworzyć na całym świecie nową agenturę, niezależnie od tego, czy w tym lub innym kraju istniały już siatki radzieckiego wywiadu wojskowego – na przykład frontu – czy nie. Służba ta przetrwała do dziś praktycznie bez zmian. Nie zmieniły się też podstawowe zasady, jakie wówczas przyjęto: 1. Każdy sztab musi mieć własny wydział rozpoznania. 2. Wydziały rozpoznania sztabów podlegają wydziałom rozpoznania sztabów jednostek nadrzędnych. 3. Siatki wywiadowcze składają się na strukturę wyższego rzędu, czyli siatka armii stanowi część siatki wywiadu Sztabu Generalnego i siatki frontu (w czasach pokoju okręgu wojskowego czy grupy
armii) lub floty. 4. Działalność dywersyjna jest mniej ważna od zbierania informacji, choć każda większa jednostka musi mieć własną grupę dywersyjną. Grupa ta zawsze podlega wywiadowi wojskowemu. 5. Wywiad wojskowy musi być niezależny od organów bezpieczeństwa wewnętrznego i ich wywiadu – ta zasada jest najważniejsza. Od 1918 roku każdą z tych zasad przynajmniej raz złamano, ale zawsze wracano do pierwotnego wzorca, który okazał się najskuteczniejszy. Lenin, w odpowiedzi na szaleństwa Czeki utworzywszy GRU[5], nie tylko wykazał się instynktem samozachowawczym, ale także okazał zaufanie Trockiemu, choć rzecz jasna ograniczone. Broń, którą oddał w jego ręce, miała bowiem wbudowany bezpiecznik – Siemiona Iwanowicza Arałowa, mianowanego szefem GRU, który przyszedł na to stanowisko prosto z Czeki i pozostał w jej kierownictwie. Posunięcie to do dziś zdumiewa wielu badaczy. Powód jednak był bardzo prosty – Lenin chciał się zabezpieczyć. Arałow jako czekista nie mógł liczyć na pełne zaufanie podwładnych, a objąwszy szefostwo GRU, automatycznie stał się rywalem byłych współpracowników i byłej firmy. Lenin świetnie to skalkulował, gdyż dzięki temu szef wywiadu wojskowego, skupiający w swoim ręku tak wielką władzę, nie mógł liczyć ani na zaufanie czekistów, ani wojskowych, którzy z kolei nie mogli go wykorzystać do walki przeciwko partii lub WCzK. Kalkulacje Lenina potwierdziły się nadzwyczaj szybko – wiosną 1919 roku wzmocniona wewnętrznie armia pod przywództwem Trockiego zaczęła się otwarcie domagać, żeby partia nie mieszała się w jej sprawy. Grupa delegatów z tak zwanej opozycji wojskowej w marcu na ósmym zjeździe partii zażądała de facto uniezależnienia od niej wojska. Wtedy na zjazdach partyjnych wciąż jeszcze wolno było wyrażać własne opinie i ponad stu delegatów spośród 269 poparło wojskowych. Ponieważ nie wszyscy delegaci byli obecni, partia i Czeka nagle stwierdziły, że na własnym zjeździe mogą się znaleźć w mniejszości. Brakowało jedynie paru głosów, żeby zapewnić całkowite, legalne zwycięstwo armii, ale delegaci służący w wywiadzie wojskowym, którzy poznali już ciężką rękę Arałowa, zachowali neutralność i do jego wystąpienia siedzieli cicho. Gdy Arałow skrytykował opozycję wojskową, jak jeden mąż zagłosowali po myśli partii. W końcowym głosowaniu za armią opowiedziało się już tylko 95 delegatów. Z tej porażki wojskowi wynieśli ważną naukę: że w starciu z partią nie mogą liczyć na własny wywiad. Opozycja się rozpadła, a potem dobrała się do niej Czeka – aresztowania i rozstrzeliwania dopełniły upokorzenia armii. Straty poniósł też jej wywiad: 13 maja wybito cały wydział rozpoznania sztabu 7. Armii. Wywiad wojskowy naturalnie wściekł się na Czekę i od tej pory datuje się praktycznie otwarta wojna pomiędzy tymi służbami. Lenin był uszczęśliwiony i powstała kolejna
niepisana zasada: GRU było i jest częścią armii, ale jego szef może być mianowany jedynie spośród starszych oficerów WCzK (potem GPU, OGPU, NKWD, NKGB, MGB, MWD i KGB)[6]. Tę zasadę także kilkakrotnie złamano, ale dotąd partii zawsze udawało się na czas naprawić błąd. W błyskawicznym, wręcz niewiarygodnie szybkim tempie została wzmocniona sieć agentów GRU. Złożyło się na to kilka powodów: po pierwsze w Rosji po rewolucji w samych tylko guberniach centralnych znalazło się ponad cztery miliony obcokrajowców – Niemców, Austriaków, Węgrów, Polaków, Koreańczyków i innych – w większości byłych jeńców, z których ponad trzysta tysięcy ochotniczo zgłosiło się do Armii Czerwonej. Nie trzeba ich było do niczego przymuszać: w większości byli to fanatyczni komuniści z przekonania i wystarczyło krótkie przeszkolenie, by wysłać ich do ojczyzny jako agentów wywiadu wojskowego. Po drugie, Moskwa po rewolucji stała się mekką komunizmu, a po utworzeniu Kominternu[7] zaczęli do niej zjeżdżać komuniści z całego świata. Komintern otwarcie głosił, że wszelkimi środkami dopomoże im zniszczyć kapitalizm w ich krajach. Pomocy tej miały udzielać głównie KGB i GRU, w zamian za co służby te zyskały świetną możliwość werbowania agentów. Co więcej, Komintern polecił, by komuniści wszystkich krajów na wszelkie sposoby pomagali radzieckiemu wywiadowi, i wkrótce do jego dyspozycji stanęło tysiące ludzi na całym świecie. Niektórzy z nich do dziś są znani z podręczników historii: Niemcy Richard Sorge i Karl Ramm, Fin Otto Kuusinen, Węgier Sándor Radó. Tysiące innych, nie znanych z nazwiska, pracowały równie sumiennie jak oni, ale ominęła ich sława. Wszyscy starali się jak mogli wypełniać polecenia radzieckiego wywiadu. Po trzecie, skutkiem rewolucji na całym świecie pojawiły się miliony rosyjskich emigrantów i każdy oficer wywiadu po podstawowym kursie językowym mógł się swobodnie poruszać po Europie, nie ściągając na siebie uwagi. Komunizmowi sprzyjały także czynniki zewnętrzne – po pierwszej wojnie świat bardzo go polubił, partie komunistyczne były prężne i zjednoczone, a na Węgrzech i w Niemczech nawet wybuchły rewolucje. Hiszpania, Francja i Chiny także doświadczyły prób ustanowienia w nich tego ustroju. Wywiad radziecki sprytnie wykorzystywał te okazje. Pierwsza wojna światowa pozostawiła po sobie wielką spuściznę rozpaczy: świat, jaki ludzie dotąd znali, legł w gruzach i wielu straciło nadzieję oraz ideały. Bieda i rozgoryczenie sprzyjają rekrutacji agentów. W jednej z pierwszych instrukcji GRU można przeczytać: „Jeśli potrzebny jest agent bazowy (radiooperator – właściciel bezpiecznego domu czy punktu nadawczego), należy szukać przystojnego mężczyzny, który na wojnie stracił rękę lub nogę”. Ostatnim, acz wcale nie mniej ważnym czynnikiem było to, że Rosja obfitowała w złoto. Po rewolucji bolszewicy przejęli góry tego kruszcu zdobytego na milionach swoich ofiar. Do tego należy dodać planowe, jak kraj długi i szeroki, plądrowanie cerkwi, które od wieków gromadziły różne bogactwa. Samo złoto z kopuł soborów liczono na tony. Dewizą tego rabunku było: „Na potrzeby
rewolucji światowej”, co znaczyło: „Na potrzeby szpiegostwa”. Pierwsi, niedoświadczeni oficerowie operacyjni popełniali mnóstwo głupich błędów, toteż wywiad wojskowy ponosił porażkę za porażką. Dziś może się wydać śmieszne, jak skuteczny był wówczas jeden ze sposobów sprawdzania podejrzanych przez kontrwywiad Litwy, Łotwy i Estonii: jeśli delikwent podawał się za uciekiniera z Rosji z takim zawodem jak inżynier, lekarz czy oficer, kazano mu... zawiązać krawat. Tylko w 1920 roku w tych trzech małych państwach zdemaskowano tak ponad czterdziestu radzieckich szpiegów. GRU jednak nie przejmowało się porażkami – przyjęto zasadę, że skoro nie można iść na jakość, trzeba postawić na ilość. Kalkulacja była prosta i skuteczna: jeśli jeden szpieg na stu okaże się utalentowany i wrodzoną inteligencją nadrobi braki w wyszkoleniu, to całkowicie wystarczy. Nikt też nie przejmował się zdemaskowanymi – musieli sami wygrzebywać się z tarapatów. Od początku było jasne, że Rosja radziecka nigdy się nie przyzna, że ktoś jest agentem czy oficerem jej wywiadu. Ten zmasowany atak był bardzo efektywny: z tysięcy wysłanych za granicę szpiegów parunastu zdobyło bardzo ważne informacje, rezultaty zaczęła też przynosić pomoc zagranicznych komunistów. Do pracy nastawionego na ilość radzieckiego wywiadu wojskowego powoli zaczęła się też wkradać jakość. Jednym z jego największych sukcesów był tak zwany interes lub – jak to oficjalnie określano – sieć usług komercyjnych Mraczkowskiego. Jakow Mraczkowski, brat członka Komitetu Centralnego, został wysłany do Niemiec z kapitałem pozwalającym na otwarcie niewielkiego sklepu. Okazało się, że ma wybitny talent do interesów: w ciągu pięciu lat zamienił sklepik na fabrykę, a potem pod fikcyjnymi nazwiskami i za gotówkę GRU kupił kilka zakładów przemysłowych we Francji, Anglii, USA, Chinach i Kanadzie. Mniej więcej po dziesięciu latach od jego wyjazdu przedsięwzięcie zaczęło przynosić dochody liczone w milionach funtów. Było to dla wywiadu wojskowego główne źródło „czystych” pieniędzy, za które finansował on najrozmaitsze operacje bez obawy, że zostaną one powiązane ze Związkiem Radzieckim. Poza tym fabryki te bardzo ułatwiały legalizację przerzucanych za granicę oficerów wywiadu, którzy notabene byli już znacznie lepiej szkoleni. Sieć Mraczkowskiego bardzo ułatwiała im podróże z kraju do kraju, udzielała schronienia i wsparcia oraz referencji, które zawsze można było sprawdzić. Zabezpieczenie tych przedsiębiorstw było zaś tak dobre, że nigdy nie doszło do wpadki. Sam Mraczkowski podróżował po świecie, kupując nowe firmy, i całkowicie legalnie przejmował dochodowe patenty i licencje. Tymczasem stosunki wywiadu wojskowego z czekistami doszły do granicy, za którą była już tylko otwarta wojna. Partia doskonale na tym wychodziła, podsycając nienawiść między nimi, a kolejny konflikt wisiał na włosku. Wybuchł wiosną 1920 roku. Zarówno Lenin, jak i Trocki uważali się za wybitnych myślicieli, teoretyków i praktyków, którzy
posiedli dogłębną wiedzę o sprawach wojskowych i politycznych. Naturalnie nie zwracali najmniejszej uwagi na analizy wywiadowcze – domagali się surowych, nie opracowanych informacji prosto od agentów i sami je analizowali, opierając się na doktrynie marksistowskiej. Problem polegał na tym, że doktryna precyzyjnie przepowiedziała, że w Europie nastąpi wojna, ostatnia w dziejach ludzkości, która przekształci się w światową rewolucję, a potem nastąpi złoty wiek klasy pracującej. Pięknie, tyle że wojna zakończyła się dwa lata wcześniej, a jakoś nic nie zapowiadało wybuchu rewolucji. Pozostało więc ogłosić, że doktryna się pomyliła, albo przenieść rewolucję poza granice Rosji. Jednomyślnie zdecydowali się na drugie rozwiązanie, a na pierwszy kraj, w którym miano wprowadzić nowe porządki, wybrali Polskę. Oceny wywiadu zostały zignorowane i agresja zakończyła się totalną klapą, wobec czego obaj organizatorzy zaczęli na gwałt szukać winnego (bo przecież oni nie mogli zawinić). Jedynym prawdopodobnym wytłumaczeniem było zwalenie odpowiedzialności na rozpoznanie, toteż Lenin ogłosił członkom partii, że „klęsce winny jest wywiad, który nie dopełnił swoich obowiązków”. Ponieważ o GRU nie słyszano nawet na partyjnych szczytach, wszyscy powiadomieni stwierdzili, że winna jest Czeka, nawet przed wojną powszechnie nie cierpiana. Po wystąpieniu Lenina jej autorytet legł w gruzach, a Dzierżyński wywołał skandal na Kremlu, domagając się wyjaśnień od Politbiura. Aby nie wyjść na durnia i uspokoić wiernego Feliksa, Lenin pozwolił mu przeprowadzić czystkę w GRU. Doszło do tego w listopadzie 1920 roku, kiedy to zabito setki niczemu nie winnych oficerów wywiadu. Dotychczas nie było potrzeby informować kogokolwiek o poczynaniach wywiadu wojskowego i o nim samym, teraz jednak dowiedzieli się o tym, bo musieli, najwyżsi funkcjonariusze partii. Wielu specjalistów wyciągnęło później z tego błędny wniosek, że do tego czasu GRU nie istniało. Wywiad wojskowy pozbierał się po tej czystce nadzwyczaj szybko, głównie dlatego, że nie objęła ona agentów i oficerów pracujących za granicą. Nie doszło do tego z całkiem rozsądnych powodów. Ani Leninowi, ani Trockiemu nie zależało na ich uśmierceniu nie tylko dlatego, że byli niewinni – ich śmierć po prostu nie miałaby żadnego wpływu na innych, gdyż o ich istnieniu nie wiedzieli nawet członkowie Komitetu Centralnego. GRU szybko doszło do siebie także dzięki temu, że czystka nie dotknęła agentury okręgów wojskowych, lecz ograniczyła się do wydziałów rozpoznawczych ich sztabów. Pod koniec wojny domowej fronty zostały przemianowane na okręgi wojskowe, ale ani struktury dowodzenia, ani personelu zasadniczo nie zmieniono. Wydziały „rejestracyjne” pozostały i w czas pokoju zajmowały się tym samym co w okresie wojny. Gdy Dzierżyński dokonywał tej czystki, istniało piętnaście okręgów wojskowych oraz dwie floty, a w każdym i każdej z nich był wydział rozpoznania niezależnie od pozostałych prowadzący wytężoną pracę wywiadowczą. Dodać należy, że w Związku Radzieckim były i są dwa rodzaje okręgów wojskowych –
przygraniczne i wewnętrzne. Na wypadek wojny każdy ma inne zadania, każdy też ma własny wywiad, który nigdy nie próżnuje. W czasie pokoju ośrodki wywiadowcze okręgów wewnętrznych dla ułatwienia pracy przenoszone są w pobliże granicy, za którą działają ich siatki wywiadowcze. Na przykład w 1920 roku agenci i oficerowie operacyjni wywiadu Moskiewskiego Okręgu Wojskowego operowali w Polsce, na Litwie i w Finlandii. Obecnie jest tak samo, z tą różnicą, że istnieje więcej okręgów wojskowych i flot, a wywiad wojskowy ma na swe potrzeby więcej pieniędzy. Związek Radziecki jest teraz po prostu bogatszy. Po roku 1927 zaczął się rozkwit radzieckiego wywiadu wojskowego – był to bowiem rok, w którym ustalono pierwszy plan pięcioletni, którego celem (jak zresztą wszystkich pięciolatek) był wzrost potencjału militarnego kraju. Powstały wówczas i zaczęły się szybko rozwijać stocznie marynarki wojennej, zakłady budowy czołgów, samolotów i dział. Związek Radziecki postawił sobie za cel stworzenie najpotężniejszej armii na świecie, a jego przywódcy chcieli mieć nie tylko mnóstwo nowoczesnej broni, ale też najlepszej, i to od zaraz. Przeznaczyli na to niesamowite zasoby – praktycznie całe radzieckie rezerwy złota oraz wszystko, co można było sprzedać na zachodnich aukcjach: zboże, drewno, obrazy Rembrandta czy kolekcję znaczków Mikołaja II. Rezydenci GRU otrzymali grube spisy techniki wojskowej, którą mieli ukraść na Zachodzie. Były tam między innymi: wyposażenie bombowców i myśliwców, działa przeciwpancerne i przeciwlotnicze, haubice i moździerze, plany okrętów podwodnych i kutrów torpedowych, silniki czołgowe, technologia obróbki aluminium i wiercenia luf. W tym też czasie ukształtowała się kolejna tradycja GRU – kradzież analogicznych broni, urządzeń czy technologii z kilku różnych państw i wybór najlepszych rozwiązań. Dlatego też na początku 1930 roku GRU wykradło plany torped jednocześnie we Włoszech, Francji, USA, Niemczech i Anglii. Nic zatem dziwnego, że zbudowana później radziecka torpeda nie dość, że została opracowana w bardzo krótkim czasie, to na dodatek była rewelacyjna. Stąd też wzięło się przekonanie, że radzieccy „konstruktorzy” wybierają najlepsze elementy różnych projektów i składają z nich własną broń, która okazuje się najlepsza na świecie. Dodać do tego należy, że nikt nie brał poważnie wysiłków zbrojeniowych Związku Radzieckiego i nie ukrywał przed nim swoich rozwiązań, a komuniści na całym świecie byli wręcz opętani chęcią pomocy radzieckiemu wywiadowi. W dodatku rezydenci opływali w pieniądze, a Wielki Kryzys rzucił w ich objęcia tysiące oportunistów obawiających się utraty swych fabryk czy miejsc pracy. Na początku lat trzydziestych GRU osiągnęło więc bezprecedensową władzę – nic nie znaczyło we własnym kraju, niewiele na politycznej arenie świata, ale w czystym szpiegostwie było największą i najskuteczniejszą służbą na świecie, z którą nawet OGPU nie mogło się równać. Budżet GRU był kilkakrotnie większy niż czekistów i tak pozostało do dziś. Wtedy także – w końcu lat dwudziestych – został opracowany i udoskonalony system rekrutacji
i prowadzenia agentów, który obowiązuje do dziś. W siatce bezpośrednio podległej GRU rekrutacją i prowadzeniem agentów zajmują się albo „nielegalni”, czyli oficerowie tej służby wysłani za granicę z fałszywymi papierami i udający obywateli innych krajów (bądź Rosjan), albo też jej oficerowie oficjalnie piastujący stanowiska dyplomatów czy przedstawicieli handlowych rozmaitych firm. W siatkach podległych okręgom wojskowym lub flotom rekrutacja odbywa się z terytorium Związku Radzieckiego. Oficerowie wyjeżdżają za granicę w bardzo rzadkich wypadkach; zawsze na krótko i zawsze z podrobionymi papierami. Zanim Związek Radziecki został oficjalnie uznany jako państwo, w GRU opierano się głównie na „nielegalnych”, potem zaś wprowadzono rezydentury wywiadu w ambasadach. „Nielegalni” zwykle działają niezależnie od rezydentur, ale przed drugą wojną światową komunikowali się z centralą głównie za ich pośrednictwem. Był to poważny błąd, gdyż po przystąpieniu związku Radzieckiego do wojny placówki dyplomatyczne zostały bądź zlikwidowane, bądź znalazły się pod ścisłym nadzorem kontrwywiadów państw, w których działały, i łączność szlag trafił. Wywiad okręgów wojskowych natomiast, jako że zawsze działał niezależnie od obu tych siatek, po wybuchu wojny praktycznie nie poniósł strat. Stopniowo w działalności tej części wywiadu zaczęła się też kształtować tendencja, by jak najrzadziej wysyłać za granicę radzieckich oficerów operacyjnych. Agentów rekrutowano i prowadzono z terenu Związku Radzieckiego albo któregoś z krajów sąsiednich przy pomocy wcześniej zwerbowanych agentów, co do dziś jest jedną z podstawowych zasad działalności operacyjnej GRU. Z werbowaniem agentów w okresie przedwojennym wiąże się specyficzna historia, której aspekt moralny wciąż jest aktualny. Wtedy rekrutacja zajmowała niewiele czasu i wysiłku: Komintern decydował i kilkunastu albo i kilkuset komunistów od ręki stawało się radzieckimi agentami. GRU, nauczone pierwszymi wpadkami, żądało zawsze, by wyznaczeni publicznie rezygnowali z przynależności do partii komunistycznej, co większość akceptowała bez protestów. Stanowiło to tylko kamuflaż mający zmylić wroga klasowego. Bywali też jednak bardziej uparci czy wręcz fanatyczni komuniści. Pewna grupa w Niemczech nie miała nic przeciwko szpiegowaniu dla GRU, ale tylko pod warunkiem, że jej członkowie zostaną przyjęci do WKP(b). Żądanie nietrudno było spełnić: wystarczyło wypisać tuzin nowych legitymacji partyjnych i na rutynowym spotkaniu oficer prowadzący – pracownik ambasady radzieckiej w Berlinie – pogratulował przywódcy Niemców przyjęcia ich w szeregi partii. Dodał też, że ich legitymacje wypisał sam towarzysz Stalin oraz że w drodze wyjątku zostali członkami WKP(b) bez okresu kandydackiego. Naturalnie, jak powiedział ów oficer, ich legitymacje złożono w archiwum Komitetu Centralnego. Na tę wieść grupa zdwoiła produktywność, a oprócz tego odmówiła przyjęcia wynagrodzenia, jakie jej się według stawek GRU należało. Ba, na tym nie koniec: Niemcy wpłacili swemu oficerowi prowadzącemu równowartość składek partii komunistycznej. Regularnie też przekazywali mu
wszystkie zaświadczenia o zarobkach i całą resztę papierów wymaganych od normalnych członków partii. Zajmowało to sporo czasu w trakcie ryzykownych spotkań, ale ponieważ mieli doskonałe wyniki, nie chciano ich obrazić. Parę lat później Gestapo wpadło na ich ślad, ale zdołali uciec do Austrii, następnie do Szwajcarii i w końcu przez Francję do ogarniętej wojną domową Hiszpanii. Stamtąd zostali przewiezieni do Moskwy, gdzie czekała ich przykra niespodzianka: okazało się, że nikt nigdy nie wypełnił ich legitymacji partyjnych i w ogóle o nich nie słyszał. GRU założyło naturalnie, że agenci nigdy do Rosji nie dotrą, toteż zamiast zawracać sobie głowę załatwianiem oficjalnego członkostwa, co wiązało się z mnóstwem papierkowej roboty, poszło na skróty i poinformowało ich tylko o spełnieniu żądań, czyli ich oszukało. Agenci, stwierdziwszy, jak się mają sprawy, ogłosili strajk głodowy i zażądali rozmowy z szefostwem GRU. Spotkanie się odbyło i GRU spróbowało pomóc im zasilić szeregi partii, naturalnie po okresie kandydackim. I tu zaczęły się problemy: obcokrajowców może bowiem przyjąć tylko Komitet Centralny. W KC postawiono im jednak zwyczajowe pytania: „Byliście członkami partii komunistycznej?”, „Dlaczego opuściliście jej szeregi?” Fanatycy rzecz jasna powiedzieli jak było i zaprzepaścili tym swoje szanse, bo spalenie własnej legitymacji partyjnej uważane jest za grzech śmiertelny. Komitet Centralny odrzucił ich apelacje, wobec czego Niemcy ogłosili kolejny strajk głodowy i zażądali widzenia ze Stalinem. I wtedy wyczerpała się cierpliwość NKWD, który zaproponował, że KC pomoże rozwiązać tę nieprzyjemną sprawę, i gdyby nie interwencja GRU, Niemcy dostaliby się w łapy czekistów. Wylądowali natomiast w piwnicach wywiadu wojskowego, który też miał już dość tej zabawy. Tymczasem drastycznie zmieniła się sytuacja polityczna: Hitler i Stalin zostali najlepszymi przyjaciółmi, a komuniści pokochali nazistów. Wymieniono podarki – Stalin dostał najnowsze, skrywane przed resztą świata niemieckie samoloty: Messerschmitta Bf 109, Junkersa Ju 87, Dorniera Do 17, Heinkla He 111, a nawet Bf 110, a w zamian sprezentował Hitlerowi niemieckich komunistów, którym wcześniej Związek Radziecki udzielił azylu politycznego. Kalkulacja Hitlera była prosta: uznał, że w krótkim czasie, jaki pozostał do wybuchu wojny, Rosjanie nie zdążą uruchomić produkcji skopiowanych maszyn, za to on pozbędzie się przeciwników politycznych. Dla Stalina interes też był doskonały: za najnowsze niemieckie samoloty pozbywał się kłopotliwych i zupełnie niepotrzebnych niemieckich komunistów. Do zwykłych członków Komunistycznej Partii Niemiec dorzucił członków Komitetu Centralnego, naczelnych redaktorów jej głównych organów prasowych oraz członków Biura Politycznego. Zamiast ich wozić do Niemiec, zaproszono Gestapo na gościnną egzekucję pod Moskwą. To dopiero udogodnienie, prawda? Interes nie dotyczył jednak naszych znajomych siedzących w celach GRU – zbyt dużo wiedzieli, by ich wydać. Ambasadę niemiecką poinformowano, że zginęli w Hiszpanii i nigdy nie dotarli do Moskwy. Niemcy zachowali się dyplomatycznie: nie podali tej informacji w wątpliwość, ale
zaproponowali jeszcze jeden samolot na dotychczasowych warunkach – bodajże Ju 88. Na swoje nieszczęście prawie równocześnie eksagenci ogłosili kolejny strajk głodowy, co przesądziło o ich losie. Zdecydowano się na kompromis: przyznano, że jednak są w Moskwie, i zaproponowano wspólną egzekucję, z tym że Niemcy nie mieli prawa nawet porozmawiać z rodakami. Gestapo przystało na tę propozycję. Zidentyfikowano i sfotografowano każdego, a potem wśród maskujących gwizdów parowozów rozstrzelano ich koło składowisk węgla elektrowni kaszyrskiej. Następnie wspólne ekipy GRU, Komitetu Centralnego WKP(b) i Gestapo spaliły ciała w piecach elektrowni. Niemieccy komuniści popełnili trzy błędy: 1. zbyt szybko uwierzyli w obietnice GRU, 2. zbyt mocno nalegali, by GRU dotrzymało danego im słowa, 3. zapomnieli, że jeśli ktoś da odpowiednio wysoką cenę za głowę agenta, to choćby był najlepszy, GRU sprzeda go bez wahania. Tymczasem partia pod światłym przewodnictwem Stalina musiała spojrzeć prawdzie w oczy. Dotarło do niej, że nigdzie, w żadnej warstwie społecznej, nie jest specjalnie popularna. Wobec tego podjęto decyzję, by w całym kraju przeprowadzić czystkę i pozbyć się ewentualnych dysydentów – dziś nie ulega najmniejszej wątpliwości, że „wielki terror” został starannie zaplanowany i przygotowany. Według zeznań członka Komitetu Centralnego Awtorchanowa pierwsze decyzje o masowych represjach zapadły 13 maja 1935 roku, a planowano – co trzeba pamiętać – posunięcia na lata 1937–1938. Niemal dwa lata Komisja Specjalna przygotowywała najkrwawszy rozdział w historii ludzkości. Jej członkami byli: Stalin, Żdanow, Jeżow, Szkiriatow, Malenkow i Wyszynski. Ciekawostką jest, że nie znalazł się wśród nich ówczesny szef NKWD Jagoda. Było to rozsądne posunięcie, gdyż przed masakrą społeczeństwa partia wzięła na celownik narzędzie całej operacji, czyli NKWD. Czystkę tę rozpoczęto po cichu w 1935 roku i z początku dotyczyło to rezydentur zagranicznych. Żeby nikogo nie uprzedzać, rzecz cała odbywała się bez rozgłosu i sądów, a wykonawcą było naturalnie GRU. W 1935 roku Jan Karłowicz Bierzin, szef GRU, wraz z grupą zaufanych współpracowników wybrał się, wyposażony w specjalne pełnomocnictwa, w podróż po Dalekim Wschodzie. W tajemnicy szefem GRU został mianowany Józef Unszlicht, a potem Siemion Uricki, tyle że... nie usunięto z tego stanowiska Bierzina. Czyli nominacje te były zasłoną na czas dłuższej nieobecności w Moskwie właściwego szefa. Podczas podróży Bierzin i jego ludzie cicho i metodycznie likwidowali „nielegalnych” NKWD, a w następnym roku pojawili się w Hiszpanii. Oficjalnie Bierzin był głównym doradcą rządu republikańskiego i przyznać należy, że na tym stanowisku przejawiał niezwykłą aktywność. Po pierwsze, udało mu się skierować uwagę rządu hiszpańskiego na sprawy, na których zależało Moskwie, po drugie – kierował z Hiszpanii wszystkimi ważniejszymi operacjami
zagranicznymi GRU. Po trzecie, w tym czasie w Hiszpanii przebywał też szef Zarządu Zagranicznego NKWD, Abram Słucki, który również osobiście nadzorował swych oficerów operacyjnych i agentów. Nieprawdopodobne, aby nie podejrzewał on Bierzina o jakieś powiązania z tajemniczymi zniknięciami swoich podwładnych – z materiałów, które się zachowały, jasno wynika, że codziennie dochodziło między nimi do starć, a co gorsza, praktyka wykazywała, że ważniejszy jest Bierzin. W końcu września 1936 roku dotychczasowy szef NKWD Jagoda został usunięty ze stanowiska, a na jego miejsce mianowano sekretarza Komitetu Centralnego Jeżowa, który rozpoczął największą czystkę w dziejach NKWD. Do tego nie potrzebował już zachowania tajemnicy i pomocy GRU. Zabitych zostało ponad trzy tysiące oficerów, w tym Jagoda i Słucki. Ciekawe, że ten pierwszy został rozstrzelany po procesie, a drugi cichcem, jak kilka miesięcy wcześniej jego najlepsi rezydenci. Gdy tylko partia w osobie Jeżowa rękami GRU rozprawiła się z NKWD, przyszła kolej na armię. Czystka w wojsku zaczęła się od likwidacji Sztabu Generalnego i całkowitego zniszczenia GRU. Wśród pierwszych ofiar byli: marszałek Tuchaczewski, komandarmowie Jakir i Uborewicz oraz komkor Putna – attaché wojskowy w Londynie. Rzecz jasna wszyscy attaché wojskowi byli oficerami GRU, ale Putna był kimś więcej – póki nie został mianowany dyplomatą, był on zastępcą szefa GRU. Czystkę w GRU przeprowadzał naturalnie NKWD, dając upust nagromadzonej od lat nienawiści. Pierwszy zginął Uricki, a potem ruszyła lawina. Teraz lotne ekipy NKWD jeździły po świecie, mordując „nielegalnych” GRU oraz oficerów obu służb, którzy odmówili powrotu do Rosji na pewną śmierć. Do końca 1937 roku GRU przestało istnieć – wymordowano nawet kucharzy i gońców. Bierzin po powrocie z Hiszpanii musiał zaczynać praktycznie od zera. W 1938 roku dzięki wysiłkom Kominternu (zwłaszcza w Hiszpanii, gdzie skorzystano z okazji, jaką stwarzała obecność brygad międzynarodowych) GRU odzyskało nieco sił, a na początku lata rozpoczęło ożywioną działalność, ale kolejna czystka, poprzedzająca drugą falę terroru, zniszczyła je zupełnie. Tym razem wśród ofiar był i Bierzin, jeden z najsprytniejszych i osiągających najlepsze wyniki szefów GRU. Oznaczało to automatycznie kolejną czystkę w całym wywiadzie wojskowym na wszystkich szczeblach – tu karuzela śmierci przeszła dwukrotnie, niszcząc praktycznie wszystko. Przed drugą wojną światową w zachodnich okręgach wojskowych stworzono rezerwy mające podjąć walkę partyzancką, gdyby wróg zajął te tereny. Skrytki z radiostacjami, magazyny broni, podziemne kompleksy kwater partyzantów i wywiadu były gotowe i pełne zapasów. Wszystko to zostało zniszczone, zabito lub wysłano do łagrów tysiące wyszkolonych sabotażystów i partyzantów. Wywiad wojskowy przestał istnieć, wojsko i przemysł zbrojeniowy poniosły większe straty niż w wojnie 1920 roku. Ale Jeżow popełnił kardynalny błąd: 29 lipca 1938 roku po egzekucji Bierzina zajął jego miejsce. Następnego dnia Stalin zamiast zwykłych dwóch raportów GRU i NKWD
otrzymał tylko jeden. Znaczyło to, że zaczął się monopol na działalność wywiadowczą, a Stalin stracił możliwość szachowania NKWD, czyli kontrola nad radzieckim wywiadem zaczęła mu się wymykać z rąk. Tego samego dnia podjął więc działania, które doprowadziły do usunięcia i egzekucji Jeżowa. Zimą 1939/1940 roku wybuchł skandal jakich mało – Armii Czerwonej, w której służyły wówczas ponad cztery miliony ludzi, nie udało się przełamać oporu wojsk fińskich liczących dwadzieścia siedem tysięcy żołnierzy. Przyczyny znaleziono natychmiast. Były to zimno – choć później zgodnie odmawiano armii niemieckiej prawa do uznania go za powód porażki zimą 1941 roku – i wywiad. We wszystkich radzieckich opracowaniach historycznych (na których publikację musi się zgodzić Wydział Propagandy Komitetu Centralnego) do dziś wymieniane są te dwa powody. Partia jednak ciągle zapomina dodać, że w latach 1937–1939 radziecki wywiad wojskowy praktycznie nie istniał, i to na wyraźne jej życzenie. Po skandalu fińskim Stalin nie zarządził czystki w GRU, gdyż nie było już czego „czyścić”, częściowo jednak też dlatego, że nie obarczał tej służby winą. Proskurow i jego sztab zostali zabici nieco później, i to z zupełnie innego powodu: Proskurow uważał, że pakt z Hitlerem to głupota. W czerwcu 1940 roku szefem GRU został mianowany generał Filipp Golikow i pod jego kierownictwem GRU błyskawicznie znów stało się sprawną służbą wywiadowczą. O tym okresie krążyło i wciąż krąży mnóstwo spekulacji. Czy GRU znało niemieckie plany? Najlepszą odpowiedzią są losy Golikowa: siedmiu jego poprzedników na tym stanowisku i dwóch następców zostało zamordowanych, gdy pełnili obowiązki szefów GRU, a on przeżył, ba – został marszałkiem Związku Radzieckiego i zastępcą Stalina do spraw personalnych. Przywódca polityczny może podjąć złą decyzję, nawet jeśli ma doskonałe informacje wywiadowcze, ale tylko dureń wini za to wywiad. A Stalin, chociaż psychopata, na pewno nie był durniem. Wojna ta rozpoczęła się katastrofalną klęską Armii Czerwonej – już w pierwszych jej godzinach Niemcy całkowicie przejęli inicjatywę strategiczną. Zniszczyli – na lotniskach – tysiące sprawnych samolotów i – w parkach maszynowych – dziesiątki tysięcy czołgów, transporterów i innych pojazdów. Łączność z siatkami wywiadu została zerwana i aby ją odtworzyć, trzeba było przenieść centralę GRU za granicę. Takie właśnie zadanie dostał Golikow i przyznać należy, że wykonał je błyskawicznie i doskonale. Najpierw pojechał do Anglii, potem do USA, i to bez fałszywych papierów, lecz jako przewodniczący oficjalnej radzieckiej delegacji wysłanej do tych państw po pomoc zbrojeniową. Alianci otworzyli przed nowymi sprzymierzeńcami fabryki i laboratoria, do których od lat próbowali oni wniknąć. Od tej historycznej pod wieloma względami wizyty rozpoczęła się intensywna penetracja angielskiego i amerykańskiego przemysłu zbrojeniowego. Oprócz tego Golikow zorganizował (czasowo) sprawną łączność z „nielegalnymi” działającymi w Niemczech i na okupowanych przez nie terenach.
Od tej wizyty zaczęła się również penetracja niemieckiego Sztabu Generalnego przez radziecki wywiad, choć z zupełnie innych kierunków. Konsekwencje tego posunięcia uwidoczniły się pod Stalingradem: supertajne plany niemieckie znane były radzieckim dowódcom liniowym, zanim dotarły do niemieckich, którzy mieli je realizować. Radzieccy przywódcy znali równie dokładnie zamierzenia aliantów. Sam Churchill przyznał, że kilkakrotnie okazało się, iż zna szczegóły ściśle tajnych planów brytyjskich, choć brytyjski premier przypisał to jego geniuszowi politycznostrategicznemu, a nie działalności radzieckiego wywiadu. Ciekawe, że Stalin do połowy 1942 roku nie przejawiał żadnych oznak tego geniuszu, zwłaszcza jeśli chodzi o Niemcy. Jesienią 1941 roku Golikow wrócił z kolejnej udanej podróży do USA. Nie mógł naturalnie liczyć na to, że zachowa stanowisko, ale zachował życie, a było to niemało. Utrzymał też swój stopień, choć 13 października przestał być szefem GRU. Powierzono mu za to dowództwo 10. Armii. Potem w 1944 roku Stalin dał mu jeszcze jedną okazję do odkupienia win: w październiku został mianowany pełnomocnikiem Rady Komisarzy Ludowych do spraw repatriacji obywateli radzieckich. Przy pomocy przydzielonych mu kilkunastu byłych rezydentów GRU w Europie wyróżnił się i na tym stanowisku, gdyż dzięki wywiadowi wojskowemu sprowadził do Związku Radzieckiego kilka milionów nie mających wielkiej ochoty na powrót obywateli ZSRR. Niemal wszyscy albo zostali zabici tuż po przybyciu do kraju, albo trafili do łagrów. Odtąd Golikow stale piął się w górę, a ukoronowaniem jego kariery był tytuł marszałka Związku Radzieckiego. Jesienią 1941 roku GRU zostało podzielone na odpowiadający bezpośrednio przed Stalinem Główny Zarząd Wywiadowczy Naczelnego Dowództwa, któremu podlegały siatki kontrolowane przez „nielegalnych” i rezydentury wybranych radzieckich ambasad, oraz Główny Zarząd Wywiadowczy Sztabu Generalnego, czyli „stare” GRU, odpowiedzialne za koordynację działań wydziałów rozpoznania wszystkich frontów przeciwko Niemcom. W tym czasie było to rozsądne posunięcie: Sztab Generalny nie musiał się zajmować – i nie zajmował się – sprawami natury globalnej, które dla Związku Radzieckiego chwilowo straciły na znaczeniu, i całą uwagę poświęcał armii niemieckiej. Podległy mu wywiad wojskowy rzecz jasna także skupił się na działaniach przeciw Niemcom. Dla rozróżnienia stworzono terminy „wywiad strategiczny” – który odnosił się do GRU Naczelnego Dowództwa – i „wywiad operacyjny”, określający zakres działań GRU Sztabu Generalnego i kontrolowanych przezeń wydziałów wywiadu frontów. Obie te służby działały doskonale. Największym osiągnięciem wywiadu strategicznego było przeniknięcie do niemieckiego Sztabu Generalnego (przez rezydenturę „Dora” w Szwajcarii) i kradzież amerykańskich planów bomby atomowej (przez rezydenturę „Zaria” w Kanadzie). Wywiad operacyjny przejawiał aktywność na niespotykaną dotąd skalę: oprócz działalności agenturalnej dużą wagę przykładał do dywersji – przy wydziałach rozpoznania sztabów armii
i frontów sformowano oddziały „minerów gwardii”, których głównym zadaniem było polowanie na niemieckich oficerów sztabowych. Podobne zadania wykonywali czekiści, toteż jak zwykle część wysiłków GRU i NKWD skierowana była na walkę między tymi służbami. Po wojnie GRU znów stało się jedną służbą podległą Sztabowi Generalnemu i zajmuje się odtąd wywiadem strategicznym, operacyjnym oraz taktycznym. W tym czasie partia zadbała o osłabienie zarówno armii, jak i organów bezpieczeństwa, które podczas wojny tak wzmocniły swoją pozycję, że przestały akceptować cywilną zwierzchność, czyli właśnie partię. Najwyżej postawionych dowódców na czele z Żukowem od ręki zwolniono, jednak z szefem NKWD, Berią, nie była to taka prosta sprawa. Stalin awansował go na członka Politbiura, ale zarazem pozbawił bezpośredniego kierownictwa organów bezpieczeństwa – szefem NKWD został dotychczasowy zastępca Berii. Program osłabienia armii i organów bezpieczeństwa zakładał również odebranie Sztabowi Generalnemu i Ministerstwu Bezpieczeństwa Państwowego (MGB) wywiadu, co zrealizowano w 1947 roku. Obie służby wywiadowcze odebrano dotychczasowym „właścicielom” i połączono. Na szefa powstałego w ten sposób Komitetu Informacyjnego (KI) wyznaczono najbliższego współpracownika Stalina, członka Politbiura Wiaczesława Mołotowa. Armię i Ministerstwo Bezpieczeństwa Państwowego za jednym zamachem pozbawiono więc wywiadów, które zostały podporządkowane partii. Rzecz jasna nie odpowiadało to obu i po raz pierwszy w historii ci dwaj wrogowie zjednoczyli się wobec zagrażającej im obu partii. Należy jeszcze dodać, że odkąd powstał Komitet Informacyjny, był on całkowicie nieefektywny, gdyż jego funkcjonariusze pochodzili ze służb konkurencyjnych i nie mieli najmniejszej ochoty na współpracę, natomiast wielką na przywrócenie poprzedniego stanu rzeczy. Łączyło ich tylko to jedno, ale tak bardzo, że na każdym kroku zgodnie sabotowali działalność KI. Równocześnie armia i MGB[8] poinformowały Komitet Centralny, że nie mogą efektywnie działać, gdyż otrzymują informacje z drugiej ręki, i to z opóźnieniem. Oficerowie wywiadu robili co mogli, żeby to udowodnić, zachowując życie. Komitet Centralny robił co mógł, żeby poprawić efektywność Komitetu Informacyjnego – mniej więcej w ciągu roku czterokrotnie zmieniono jego szefa, co jednak nic nie dało: żaden nie zdołał przełamać oporu własnych pracowników i presji armii oraz Ministerstwa Bezpieczeństwa Państwowego. Po długiej zakulisowej walce szefem Komitetu Informacyjnego został wreszcie ulubieniec Berii – Wiktor Abakumow. I jak za przyciśnięciem guzika cały wywiad trafił pod skrzydła Ministerstwa Bezpieczeństwa Państwowego. Stalin natychmiast dostrzegł błąd – zawsze uważał, że stworzenie jednego wywiadu, nawet podległego partii, w końcu doprowadzi do tego, że bezpieka przejmie nad nim kontrolę. A to stanowiłoby śmiertelne zagrożenie dla partii. Było tylko jedno rozwiązanie: natychmiastowa likwidacja Komitetu Informacyjnego i podział wywiadu według starych zasad. Obie strony tak się
nienawidzą – rozumował – że groźba zniknie. Tylko że nie było to takie proste i aby mogło się udać, partia musiała sprzymierzyć się z armią, której taki rozwój wydarzeń także nie przypadł do gustu. Na polecenie Stalina pierwszy zastępca szefa Sztabu Generalnego generał Siergiej Sztemienko złożył Politbiuru raport na temat „ślepoty Sztabu Generalnego”, po czym Główny Zarząd Wywiadowczy został natychmiast reaktywowany i czym prędzej odebrany Abakumowowi. GRU trafiło z powrotem do armii jako wywiad wojskowy, a NKWD musiał się zadowolić wywiadem politycznym. W nagrodę za wybitną służbę Stalin natychmiast mianował Sztemienkę szefem Sztabu Generalnego i naczelnym kuratorem GRU. Po dwóch latach wywiad wojskowy i Sztemienko wyrównali rachunki: przedstawili Stalinowi komplet dokumentów dotyczących spisku wśród współpracowników Abakumowa, w który on także był zamieszany. Spisku w rzeczywistości nie było, ale czystka jak najbardziej – Abakumow został szybko rozstrzelany, Komitet Informacyjny rozwiązano, a w Ministerstwie Bezpieczeństwa Państwowego pojawiły się wakaty po skazanych „spiskowcach”. Sytuacja wróciła do normy. Ministerstwo Bezpieczeństwa Państwowego naturalnie nie wybaczyło Sztabowi Generalnemu i GRU tego posunięcia. Gdy w roku 1952 doszło do starcia między Biurem Politycznym a Stalinem, MGB przygotowało odpowiednie dokumenty o spisku w szeregach GRU i tym razem czystka przerzedziła szeregi Sztabu Generalnego i jego Zarządu Wywiadu. Stalin był jej przeciwny, lecz Politbiuro nalegało i czystka się odbyła. Generał pułkownik Sztemienko został zdegradowany do generała porucznika i wyrzucony ze Sztabu Generalnego. Akcja objęła nawet samego Stalina, który pod koniec tego roku przestał być sekretarzem generalnym partii. Na początku 1953 roku, zaraz po śmierci Stalina, dotychczasowi współtowarzysze broni wszczęli zażartą walkę o spuściznę po nim. Najważniejszym „pretendentem do tronu” był oczywiście Beria i zjednoczone siły armii oraz partii automatycznie wystąpiły przeciwko niemu. Na wspólnym posiedzeniu przywódców wojska i partii został aresztowany i natychmiast zastrzelony, a potem nastąpiła zwyczajowa czystka w szeregach kierowanego przezeń organu. GRU miało na tę okoliczność odpowiednie dokumenty, które ujawniano na tajnych rozprawach. Wielu wysokich funkcjonariuszy Ministerstwa Bezpieczeństwa Państwowego zostało zgładzonych po przerażających torturach w piwnicach siedziby GRU przy bulwarze Gogolewskim. W marcu 1953 roku Ministerstwo Bezpieczeństwa Państwowego zostało połączone z Ministerstwem Bezpieczeństwa Wewnętrznego (MWD) i choć z początkiem 1954 roku znów je rozdzielono, MGB spadło do rangi komitetu. Wraz ze spadkiem prestiżu bezpieki coraz więcej miała do powiedzenia armia. „Rosyjski Bonaparte”, jak nazywano marszałka Żukowa, wrócił z wygnania, na które zesłał go Stalin, i został ministrem obrony, a wkrótce także członkiem Biura Politycznego. Błyskawicznie doprowadził do powrotu innych tak jak on potraktowanych generałów i marszałków, którymi poobsadzał
najważniejsze stanowiska. Ponieważ nie napotykał oporu zwykłego przeciwnika armii, Sztemienko został przywrócony do rangi generała pułkownika i ponownie objął stanowisko szefa Głównego Zarządu Wywiadowczego, który stał się zależny wyłącznie od armii. Z wojska na rozkaz Żukowa zostali usunięci komisarze i inni pracownicy polityczni partii. Zakazał on Głównemu Zarządowi Politycznemu mieszać się w sprawy sił zbrojnych i zlikwidował wszystkie specjalne wydziały bezpieczeństwa, które zorganizował tam NKWD. Krokodyl pozbywał się cugli – na zebraniach Politbiura Żukow otwarcie sprzeciwiał się Chruszczowowi i publicznie go obrażał. Partia zrozumiała, że popełniła poważny błąd, tak gwałtownie pozbawiając bezpiekę władzy, gdyż sama była, jak dowodził rozwój wydarzeń, bezbronna wobec armii. Nikt nie miał wątpliwości, że gdyby sytuacja dalej się tak rozwijała, jedynym panem pola zostałaby armia dysponująca w Związku Radzieckim władzą absolutną. Ale w październiku 1957 roku Żukow popełnił niewybaczalny błąd – pojechał z wizytą do Jugosławii. Pod jego nieobecność błyskawicznie zwołano posiedzenie plenarne Komitetu Centralnego, na którym przegłosowano usunięcie go z Biura Politycznego i ze stanowiska ministra obrony z powodu „bonapartyzmu”. Sztemience udało się dowiedzieć, co się szykuje, i wysłał do Żukowa telegram z ostrzeżeniem, ale został on przechwycony przez KGB. Żukow wrócił z Jugosławii prosto na wygnanie, a Sztemienko, błyskawicznie znów zdegradowany do generała porucznika, podzielił jego los (choć przyznać należy, że miał wyjątkowy dar przetrwania: za rządów Breżniewa znów odzyskał pełną rangę). I znowu zgodnie z naukami Lenina szefem GRU został funkcjonariusz KGB. Iwan Sierow z chwilą mianowania na to stanowisko automatycznie stał się głównym rywalem swej dotychczasowej służby i nie miał najmniejszej ochoty na jej fuzję z wywiadem wojskowym. Ponieważ był generałem KGB, armia nie mogła go wykorzystać przeciwko partii czy KGB i sytuacja wróciła do normy. Partia jednak, aby lepiej zabezpieczyć się na przyszłość i skuteczniej kontrolować armię, powierzyła byłemu szefowi GRU generałowi Golikowowi kierownictwo Zarządu Politycznego Armii Radzieckiej. Golikow, były czekista i pracownik polityczny, gotów był służyć każdemu, kto tego zażąda, i dostarczać mu dokładnie takie informacje, jakie go zadowolą. Ktoś taki idealnie nadawał się do roli, w której szefa Zarządu Politycznego Armii Radzieckiej obsadziła partia. Następcą Sierowa na stanowisku szefa GRU został generał pułkownik KGB Piotr Iwaszutin, a były wiceminister bezpieczeństwa wewnętrznego generał Aleksiej Jepiszew w latach 1951–1953 zastąpił Golikowa na stanowisku szefa Zarządu Politycznego Armii Radzieckiej. Krótko mówiąc, krokodylowi znów nałożono cugle.
[4] Rosyjskiego słowa razwiedka nie sposób dokładnie przełożyć na żaden obcy język. Ma ono
bardzo szerokie znaczenie zawierające wszystko, co rozumie się pod określeniami: „zwiad”, „zbieranie informacji”, „szpiegostwo” – praktycznie oznacza to wszelkie sposoby pozyskiwania i przetwarzania informacji o aktualnym i potencjalnym nieprzyjacielu (przyp. wyd. ang.). [W języku polskim, a ściślej w polskiej terminologii wojskowej, jest takie słowo: „rozpoznanie”. Tak jak zapewne w językach wszystkich państw należących niegdyś do Układu Warszawskiego (przyp. red.).] [5] GRU, tak jak KGB, wielokrotnie otrzymywało rozmaite nazwy, jak właśnie Registrupr czy potem Razwiedupr. Dla jasności autor tej publikacji używa jednak głównie określeń „GRU” lub „wywiad wojskowy” (przyp. wyd. ang.). [6] Ostatnim mianowanym wedle tej zasady szefem GRU był Piotr Iwaszutin. Jego następca Władlen Michajłow, który objął to stanowisko w roku 1987, wywodził się już z armii (przyp. red.). [7] Komintern, czyli Międzynarodówka Komunistyczna, grupował wszystkie partie komunistyczne na świecie i ogłosił się „sztabem światowej rewolucji komunistycznej” (przyp. wyd. ang.). [8] Wyodrębniona w czasie wojny z NKWD policja polityczna, zajmująca się też wywiadem zagranicznym i kontrwywiadem, do reorganizacji w 1946 roku nosząca nazwę Ludowego Komisariatu Bezpieczeństwa Państwowego (NKGB). Jej szefem był człowiek Berii Wsiewołod Mierkułow (przyp. red.).
Rozdział 3
Piramida
Jeśli rozwinąć skrót GRU i dosłownie potraktować to, co kryje się za tymi trzema literami, otrzyma się obraz wywołujący duże wrażenie, ale daleki od kompletnego. Rozpatrywanie bowiem Głównego Zarządu Wywiadowczego bez podległych mu służb jest podobne do rozważań o Czyngischanie z wyłączeniem jego ordy. Formalnie można opisać GRU jako niezwykle potężną służbę wywiadowczą stanowiącą część Sztabu Generalnego i pracującą dla najwyższego dowództwa sił zbrojnych Związku Radzieckiego. Co do jej siły, wystarczy powiedzieć, że liczy ponad pięć tysięcy oficerów starszych i generałów z akademickim wykształceniem wywiadowczym. W każdym kraju na świecie oprócz oficerów działających pod oficjalnym szyldem dyplomatów czy przedstawicieli handlowych GRU utrzymuje „nielegalnych”. „Dyplomaci” i „nielegalni” działają niezależnie od siebie, ale cel mają wspólny: zwerbować jak najwięcej agentów, którzy kierowani przez GRU będą kradli najtajniejsze dokumenty, obalali rządy i zabijali niewygodnych dla Związku Radzieckiego polityków. Centrala GRU analizuje wiadomości szpiegowskie napływające od tysięcy agentów i z rozpoznania lotniczego, morskiego, kosmicznego i elektronicznego obejmującego całą kulę ziemską. Jak dotąd jest to opis wodza, gdyż poza tym wszystkim GRU także nadzoruje i koordynuje działania gigantycznej struktury zwanej radzieckim wywiadem wojskowym. Organizacyjnie Armia Radziecka składa się z szesnastu okręgów wojskowych, czterech grup armii rozlokowanych w Polsce, NRD, na Węgrzech i w Czechosłowacji oraz czterech flot: Północnej, Pacyficznej, Bałtyckiej i Czarnomorskiej. Każdy z tych związków strategicznych ma własny zarząd wywiadowczy, których łącznie jest dwadzieścia cztery. Wszystkie one podlegają GRU i są jakby jego miniaturą. Każde z tych mini-GRU ma własne jednostki rozpoznania. Każde zbiera informacje o przeciwniku tak w czasie pokoju, jak i wojny.
To, że zarząd wywiadowczy floty czy okręgu wojskowego podlega GRU, nie znaczy, że jest on słaby czy nieliczny – wręcz przeciwnie, choć od zarządu nadrzędnego, czyli GRU, jest znacznie mniejszy. Każdy z tych dwudziestu czterech zarządów ma dość ludzi i środków, by samodzielnie rekrutować agentów na terytorium kraju lub krajów leżących w sferze zainteresowania jego okręgu czy grupy wojsk. Każdy ma wystarczające możliwości, by bez niczyjej pomocy zakłócić tam normalne życie. Nie licząc wywiadu satelitarnego, dysponuje też tymi samymi środkami rozpoznania co GRU. Poza jednostkami specnazu ma także specjalnie rekrutowanych agentów terrorystów, których zadaniem jest mordowanie polityków i wyższych oficerów oraz sianie strachu w wybranym kraju. Skutkiem tego istnieją dwie niezależne od siebie siatki: klasyczna, składająca się z agentów zbierających informacje, i szpiegowsko-terrorystyczna, podległa jednostkom specnazu i tak samo określana. Siłę takich zarządów uzmysławia choćby to, że każdy ma do dyspozycji brygadę specnazu liczącą tysiąc trzystu zawodowych morderców wysokiej klasy w stałej gotowości bojowej. Najlepiej wyobrazić sobie radziecki wywiad wojskowy jako potężne państwo feudalne z doskonałą armią. Głową tego państwa jest GRU, bezpośrednio pod nim jest dwudziestu czterech wasali – zarządy wywiadowcze, każdy z własną armią i własnymi wasalami także dysponującymi wojskiem i tak dalej. Jedyną różnicą w stosunku do historycznych państw feudalnych jest to, że w państwie GRU nie obowiązuje zasada „Wasal mego wasala nie jest moim wasalem”. GRU ma całkowitą władzę nad każdym stopniem piramidy, jaką tworzy owa wzorowana na feudalnej struktura. Stopnie te wypada szczegółowo omówić. Każdy okręg wojskowy czy grupa wojsk składa się z armii, a każda flota z flotylli będących odpowiednikami armii lądowych. W sztabie każdej armii czy flotylli jest wydział wywiadu będący jakby wasalem zarządu wywiadowczego okręgu czy floty i wasalem GRU. Każdy wydział – a jest ich co najmniej pięćdziesiąt – ma własną siatkę wywiadowczą i kompanię specjalnego przeznaczenia, czyli stu piętnastu wyszkolonych dywersantów i zabójców szkolonych w wysadzaniu mostów, rozbijaniu sztabów i likwidowaniu polityków. Poza tym każdy jest bogato wyposażony w środki rozpoznania elektronicznego, powietrznego i wszystkich innych rodzajów. Armia w siłach zbrojnych Związku Radzieckiego składa się z czterech do sześciu dywizji. W czasie pokoju utrzymywanych jest około stu osiemdziesięciu dywizji pancernych i zmotoryzowanych, dla uproszczenia można pominąć osiem dywizji spadochronowych, podległe flocie brygady piechoty morskiej i specyficzne formacje innych rodzajów sił zbrojnych mające własne jednostki rozpoznania bezpośrednio podporządkowane GRU. W sztabie każdej dywizji znajduje się oficer zwiadu mający do dyspozycji batalion zwiadu oraz wasali – oficerów zwiadu pułków wraz z ich oddziałami. W skład batalionu zwiadu dywizji poza pododdziałami czołgów i rozpoznania radioelektronicznego wchodzi kompania sabotażowa zdolna skutecznie działać na terenie przeciwnika. Dla ścisłości dodać należy, że nie wszystkie z tych stu osiemdziesięciu dywizji mają w czasie pokoju pełne stany, zawsze jednak
są w nich w pełni obsadzone stanowiska techniczne i oficerskie, braki natomiast występują wśród podoficerów i żołnierzy spoza jednostek zwiadu. Brygady, bataliony (jest ich 180) czy kompanie (700) zwiadowcze specjalnego przeznaczenia zawsze mają pełny skład osobowy i są gotowe do akcji. Wszystko to jest kontrolowane przez GRU, choć rzadko się to tak oficjalnie nazywa. Badacz GRU nie znający całości zagadnienia i kierujący się tabliczkami z oficjalnymi nazwami przeoczy owe dwadzieścia cztery samowystarczalne, ale nie samodzielne jednostki wywiadowcze, z których każda siłą i możliwościami zbliżona jest do wywiadu wojskowego większości krajów Europy Środkowej. Dysponują one łącznie stoma tysiącami żołnierzy elitarnych oddziałów specjalnego przeznaczenia korzystających z tylu pojazdów bojowych co każde z większości dobrze wyposażonych państw Europy. Ale nawet to nie daje pełnego pojęcia o sile Głównego Zarządu Wywiadowczego, gdyż oprócz oficjalnych wasali w siłach zbrojnych Związku Radzieckiego ma on też nieoficjalnych, którzy wypełniają jego polecenia równie skrupulatnie jak wydziały i zarządy wywiadowcze Armii Radzieckiej, choć nie zawsze z równą im ochotą. Są to wywiady wojskowe wszystkich krajów socjalistycznych, łącznie z Kubą i państwami azjatyckimi. Kraje te są w pełnym znaczeniu tego słowa wasalami Związku Radzieckiego, ich służby bezpieczeństwa to kopie KGB całkowicie pod jego kontrolą, ich armie są praktycznie częścią Armii Radzieckiej, a ich wywiady wojskowe wraz z agentami, rezydenturami, oddziałami dywersyjnymi są do dyspozycji GRU. Ale o nich później.
Rozdział 4
GRU i Komisja WojskowoPrzemysłowa
Mówiąc „armia” o radzieckich siłach zbrojnych, należy pamiętać, że to nie tylko Ministerstwo Obrony, ale też dwanaście innych, których jedynym zadaniem jest produkcja broni i wyposażenia na potrzeby wojska. Razem wszystkie te ministerstwa tworzą potężny monolit kierowany przez Komisję Wojskowo-Przemysłową (WPK[9]). W skład jej kolegium wchodzą: jeden z pierwszych zastępców przewodniczącego Rady Ministrów, trzynastu ministrów, szef Sztabu Generalnego i szef GRU. Komisja ta, której losy zależą nierozerwalnie od losów armii, stanowi z nią jedno i naturalnie bierze udział w jej walce z partią i KGB. Jej potęga ekonomiczna przekracza granice normalnego rozumowania i należy ją rozpatrywać w szerszym aspekcie – całego Związku Radzieckiego. Teoretycznie państwo to wydaje na zbrojenia śmieszną kwotę dziewiętnastu miliardów rubli. To jednak wyłącznie budżet Ministerstwa Obrony, a budżety pozostałych dwunastu ministerstw produkujących broń są trzymane w tajemnicy. System ów opiera się na tym, że Ministerstwo Obrony nie kupuje produktów od innych ministerstw, tylko po prostu dostaje od nich co mu potrzeba. Na przykład w żaden sposób nie jest ono obciążone kosztami budowanego właśnie śmigłowcowca, za okręt zapłaci Ministerstwu Przemysłu Stoczniowego Rada Ministrów, która księguje ten wydatek pod pozycją „przemysł stoczniowy”. Ministerstwo to zresztą nigdy nie wybudowało choćby jednej jednostki cywilnej. Bez wyjątku kupowane są one w Polsce, NRD, Jugosławii, Bułgarii, Włoszech, Francji, Norwegii, Szwecji i wielu innych krajach. W tylu, że chyba rzeczywiście jedynym wyjątkiem jest Szwajcaria, jak się dowcipkuje w Związku Radzieckim. To samo dotyczy samolotów, czołgów, rakiet, elektroniki czy mundurów. Nikt tak naprawdę, nawet w ZSRR, nie wie, jakimi kwotami rozporządza Komisja
Wojskowo-Przemysłowa, ale znacznie przewyższają one dziewiętnaście miliardów rubli. Na poczesnym miejscu każdego radzieckiego planu pięcioletniego (tylko nie tego propagandowego, drukowanego we wszystkich gazetach, lecz prawdziwego, nie podawanego do publicznej wiadomości) można znaleźć plan Komisji Wojskowo-Przemysłowej. Powodem jest to, że żadna gałąź radzieckiego przemysłu, transportu czy usług nie jest wolna od produkcji dla wojska. Podobnie jest z nauką, która także pracuje dla Komisji Wojskowo-Przemysłowej. Oficjalnie na badania naukowe przeznacza się rocznie sześćdziesiąt miliardów rubli – trzy razy więcej niż na zbrojenia. Tylko co to jest za nauka i technika, skoro Związek Radziecki pierwszy na świecie zbudował satelitę niszczącego inne satelity, a nie potrafi produkować normalnego małolitrażowego samochodu osobowego, toteż odpowiednią technologię musiał kupić we Włoszech? Cóż to za dziwna nauka, że Związek Radziecki ma najlepsze trucizny na świecie, ale technologię wytwarzania nawozów sztucznych musiał nabyć w Stanach Zjednoczonych? Na co przeznaczone są owe sumy, jeśli nie na zbrojenia, skoro zbudowano gigantyczny transkontynentalny radar czy nadajniki skrajnie niskiej częstotliwości do komunikacji z zanurzonymi okrętami podwodnymi. Ich podziemne anteny mają tysiące kilometrów długości, a technologię produkcji głupiego telewizora musiano kupić we Francji. Owe sześćdziesiąt miliardów rubli to kolejny zakamuflowany wydatek na zbrojenia świadczący o możliwościach Komisji Wojskowo-Przemysłowej. A co ma z tym wspólnego GRU? Ano to, że jego budżet jest kilkakrotnie większy niż budżet KGB, choć Komitet Bezpieczeństwa Państwowego ma o wiele liczniejszy aparat i znacznie większe znaczenie polityczne (niektórzy specjaliści twierdzą, że KGB jest nie kilka, lecz kilkanaście razy większy od GRU). Dlaczego więc układy finansowe wyglądają tak a nie inaczej? Można to wyjaśnić tak: własny budżet KGB jest ogromny, własny budżet GRU zaś jest tylko niemały. Obie instytucje są oczywiście finansowane z budżetu państwa, które stara się ograniczać ich wydatki. Ale GRU poza budżetem oficjalnym ma kolosalne zamówienia od Komisji WojskowoPrzemysłowej i nauki radzieckiej. Zamówienia te kilkakrotnie przewyższają budżet oficjalny. Na przykład otrzymując zamówienie na kradzież silnika czołgowego, GRU otrzymuje też z instytucji naukowych lub przemysłu część pieniędzy przeznaczonych na skonstruowanie jego rodzimego odpowiednika. Za owe pieniądze werbuje się agenta, który dokonuje kradzieży. GRU nie traci na tym ani kopiejki własnych funduszy, przemysł czy nauka dostają silnik za drobną część kwoty, którą kosztowałoby jego skonstruowanie, a agent do końca życia i tak będzie pracował dla GRU. Wszystkie dwanaście ministerstw podległych Komisji Wojskowo-Przemysłowej oraz wszystkie działy nauki zajmujące się zbrojeniami wolą korzystać z usług GRU (i płacić za nie), jeśli tylko mogą w ten sposób uzyskać technologie czy wynalazki potrzebne im do działania. Konstruktorzy oraz dyrektorzy fabryk otrzymują nagrody oraz medale za kopiowanie zachodnich rozwiązań, tak jakby sami je opracowali. KGB może korzystać wyłącznie z własnego budżetu, a GRU z budżetów
wszystkich gałęzi radzieckiego przemysłu zbrojeniowego i nauki. Podczas całej długotrwałej i kosztownej operacji, jaką była kradzież dokumentacji amerykańskiego okrętu podwodnego George Washington, dzięki której Związek Radziecki wybudował jego dokładną kopię zwaną Małym George’em, GRU nie straciło ani dolara z własnego budżetu. Podobnie było z samolotem Concorde, przeciwlotniczym pociskiem Redeye i wielu, wielu innymi sprawami. Dlaczego jednak zamówień przemysłu zbrojeniowego nie realizuje KGB? Powód jest prosty: za radziecką gospodarkę odpowiadają przewodniczący Rady Ministrów i Gospłanu (Państwowego Komitetu Planowania) – to oni decydują, ile komu i na co przyznać pieniędzy. Przewodniczący Rady Ministrów ma pod sobą przemysł zbrojeniowy oraz Ministerstwo Obrony, któremu podlega Sztab Generalny, a zatem i GRU. KGB jednak nie jest mu podporządkowany. Jeśli GRU dostanie pieniądze na zdobycie czegoś interesującego, to przewodniczący Rady Ministrów i Komisji Wojskowo-Przemysłowej mogą domagać się przyspieszenia dostawy. Gdyby jednak zlecili to KGB, musieliby uzbroić się w cierpliwość i siedzieć cicho, póki ta służba nie dostarczy towaru, a nawet sowicie opłacona nie słynie ona z pospiesznej realizacji zamówień. KGB jest jak arogancki dworak o wielkich możliwościach, ale bez grosza w kieszeni, GRU przypomina zaś lichwiarza gotowego służyć każdemu i zarabiać przy tym miliony. Dworak nienawidzi lichwiarza i zabiłby go przy pierwszej okazji, gdyby nie to, że służy on też samemu królowi.
[9] Wojenno-promyszlennaja komissija (przyp. red.).
Rozdział 5
Dlaczego nic o tym nie wiadomo?
W Związku Radzieckim tablice rejestracyjne niektórych samochodów z Gruzji kończą się literami GRU, co jest czystym przypadkiem i czego niemal nikt, włącznie z milicją, nie zauważa. Powód jest prosty: poza bardzo wąskim kręgiem wtajemniczonych nikt w Związku Radzieckim nie wie, że istnieje organ mający taki skrót. Nawet w Sztabie Generalnym, którego częścią jest GRU, tysiące oficerów uważają Jednostkę 44 388, z której pochodzą wszystkie informacje wywiadowcze, za filię KGB. Co więcej, strażnicy KGB pilnujący ambasad radzieckich, nie służący w wywiadzie, są najczęściej przekonani, że w ambasadzie jest tylko jedna rezydentura wywiadu – KGB. Zachodni specjaliści wiedzą sporo o GRU, ale zwykli obywatele praktycznie nie mają pojęcia o jego istnieniu, a nawet jeśli przypadkiem coś słyszeli, to ich stosunek do tej instytucji jest ambiwalentny, podobnie jak do słynnego potwora ze szkockiego jeziora: część w niego wierzy, część nie, ale nikt się go nie boi. Ciekawe, dlaczego tak mało wiadomo o GRU, choć istnieje ono bez dwóch zdań i w dodatku ma ogromne możliwości. Powodów jest sporo, a oto najważniejsze. Po pierwsze, ustanowiwszy swoją krwawą dyktaturę, komuniści musieli ogłosić społeczeństwu, że istnieje „nadzwyczajny” jej organ, któremu wolno robić z tym społeczeństwem co i jak chce, włącznie z masowymi egzekucjami. Zrobił to Lenin, informując o narodzinach WCzK. Potem jego spadkobiercy uczciwie powiadamiali naród o wszystkich zmianach nazwy tej służby, nie rozgłaszali jednak, że zmienia się tylko nazwa. Reszta pozostała bez zmian, a tradycja wciąż jest żywa i nadal zabrania żalić się (w dobrze pojętym własnym interesie) na działania owego organu. O GRU nikt nie musiał wiedzieć, toteż oficjalnie nic na jego temat nie mówiono. Po drugie, podstawowym zadaniem KGB było i jest wywieranie nacisku na społeczeństwo, w związku z czym wszystko co złe, tajne i podziemne kojarzy ono z KGB. GRU praktycznie nie brało
i nie bierze udziału w walce z własnym narodem, bynajmniej zresztą nie dlatego, że jest takie humanitarne czy tak kocha ojczyznę, ale po prostu z tego powodu, że nie po to zostało stworzone. Nigdy zresztą nie dostało takiego rozkazu. Nic zatem dziwnego, że ludzie dobrze znają KGB, a nic nie wiedzą o GRU. Po trzecie, walcząc o władzę, Chruszczow poinformował ogłupiały świat o niektórych zbrodniach swych poprzedników i szanownych czekistów. Skutek jest taki, że odtąd wszystkie przestępcze działania wywiadowcze ZSRR świat utożsamia z KGB. Chruszczow naturalnie nie ujawnił wszystkiego, ale to, co wyciągnął na światło dzienne, dało mu niesamowity kapitał polityczny. Informował zresztą o tym nader wybiórczo: powiedział o masowych egzekucjach Stalina, ale zapomniał o przeprowadzanych na rozkaz Lenina, mówił o wymordowaniu przywódców komunistycznych w 1937 roku, ale wyszła mu z głowy zagłada chłopów w pierwszej połowie lat trzydziestych. Ukazał rolę NKWD, ale całkowicie przeoczył rolę partii, która kierowała tymi mordami. Zależało mu na ukazaniu zbrodni bezpieki w kraju, toteż podał kilka z nich do publicznej wiadomości, natomiast poinformowanie o tym, co robiła ona za granicą, nie mieściło się w jego planach, gdyż nie mogło przynieść żadnej korzyści politycznej. Dlatego o mordach KGB – i rzecz jasna GRU – poza terenem Związku Radzieckiego było i jest cicho. Po czwarte, zwalczanie dysydentów, emigracji czy zagłuszanie nadających na teren ZSRR zachodnich rozgłośni radiowych to wyłączna domena KGB, a nie GRU, toteż reprezentanci ruchów wyzwoleńczych czy emigracji robią co mogą, by ukazać światu prawdziwe oblicze swego głównego wroga, czyli KGB. Podobnie postępują zachodnie radiostacje, co ma olbrzymi wpływ na zachodnią prasę informującą odbiorców masowych. Bohaterem negatywnym, zawsze jednak bohaterem, takich materiałów jest KGB. Po piąte, niemiłe niespodzianki przytrafiające się w Związku Radzieckim obcokrajowcom to także sprawka KGB, a od dawna wiadomo, że na przykład dla Amerykanina wielekroć ważniejsze jest, jeśli coś złego przytrafi się jednemu jego rodakowi niż dziesięciu tysiącom Rosjan. Dodać do tego należy, że skąpawszy się w morzu ludzkiej krwi, KGB usilnie chce się wybielić, toteż tłumaczy, że to wszystko cena „osiągnięć” czekistów, przy czym w tym ujęciu za czekistów uważani są także oficerowie wywiadu wojskowego, mimo że był taki czas, gdy nienawidzili oni własnej bezpieki bardziej niż gestapowców. GRU jako całość natomiast nie ma nic przeciwko temu nieporozumieniu, wychodząc z założenia, że dla dobrego wywiadu najlepsza jest zupełna cisza wokół jego poczynań. Niezależnie od tego, czy chodzi o błędy i zbrodnie, czy o sukcesy. Dla dobrego szpiega ciemność i mętna woda to środowisko naturalne, w przeciwieństwie do rozgłosu, obojętnie jakiego by on był rodzaju.
Rozdział 6
GRU i „młodsi bracia”
Struktura państwowa jakiegokolwiek kraju komunistycznego uderzająco przypomina strukturę Związku Radzieckiego. Nawet jeśli któreś z tych państw popadnie w konflikt z ZSRR albo zdoła wymknąć się spod jego wpływu, pozostaje bardzo do niego podobne. Kult jednostki jest w państwach komunistycznych zasadą generalną, a każdy władca takiego kraju potrzebuje bardzo silnej tajnej policji, która by ten kult podtrzymywała. Aby zaś taka policja nie wymknęła się spod kontroli, konieczna jest inna tajna służba stanowiąca przeciwwagę pierwszej. Zazwyczaj funkcję owej przeciwwagi pełni wywiad wojskowy, zwłaszcza że wszystkie kraje komunistyczne, niezależnie od tego, jaka odmiana komunizmu w nich panuje, są wojownicze i agresywne. W wielu z tych krajów na pierwszy rzut oka można uznać, że istnieje tylko jedna tajna policja, ale jeśli przyjrzeć się sprawie uważniej, okaże się, że albo są dwie, albo w tej jednej jedynej są tak silne tendencje rozłamowe, że w krótkim czasie nastąpi jej podział. W państwach ściślej związanych ze Związkiem Radzieckim podziału takiego dokonano na samym początku ich istnienia, gdyż stanowią one wierną kopię starszego brata. Wywiady wojskowe wszystkich krajów satelickich ZSRR zbierają mnóstwo materiałów wywiadowczych, które następnie przekazywane są bezpośrednio do GRU. Mało kto wie, że owe służby wywiadowcze są – zgodnie z prawem – podległe Ministerstwu Obrony Związku Radzieckiego. Dzieje się tak dlatego, że wywiad wojskowy podlega szefowi sztabu generalnego tego czy innego państwa, który z kolei jest podwładnym szefa sztabu Zjednoczonych Sił Zbrojnych, czyli wojsk Układu Warszawskiego. Teoretycznie na to stanowisko może być mianowany dowolny generał z dowolnego państwa układu, ale dotychczas byli to jedynie generałowie radzieccy. Jednego z nich już zresztą dobrze poznaliśmy – to były szef GRU generał Sztemienko. Po upadku Chruszczowa Breżniew, aby przypodobać się armii, odwołał go z wygnania
i przywrócił do poprzedniej rangi oraz mianował szefem sztabu wojsk Układu Warszawskiego. Bezpośrednim jego zwierzchnikiem zaś był (i jest) naczelny dowódca Zjednoczonych Sił Zbrojnych, które to stanowisko zawsze obejmował któryś z radzieckich marszałków. Pierwszym był Koniew, potem Grieczko, następnie Jakubowski i w końcu Kulikow. Natomiast oficjalny tytuł każdego z nich w siłach radzieckich w trakcie piastowania tego stanowiska brzmi: „pierwszy zastępca ministra obrony ZSRR – głównodowodzący Zjednoczonych Sił Zbrojnych państw członkowskich Układu Warszawskiego”. Krótko mówiąc, oznacza to, że armie kilku w teorii niepodległych i suwerennych państw podlegają dowództwu wiceministra obrony jednego z tych państw. To dopiero niezależność! Minister obrony Związku Radzieckiego kieruje zatem przez swego zastępcę całymi siłami zbrojnymi „zaprzyjaźnionych państw”, w tym naturalnie także ich wywiadami wojskowymi. I nie wchodzi tu w grę koordynacja czy bliska współpraca, ale dosłowne i bezpośrednie podporządkowanie, i to wszystko najzupełniej legalnie. Pięknie, powie jakiś sceptyk, ale po radosnych poczynaniach Związku Radzieckiego w 1939 roku wszyscy Polacy nienawidzą ZSRR serdecznie i żarliwie, jak zatem można oczekiwać, by ich wywiad pracował dla GRU już nawet nie ciężko, ale choćby poprawnie? Od 1953 roku uczucia te podzielają obywatele NRD, od 1956 roku Węgrzy, a od 1968 roku Czesi i Słowacy. Wobec tego na papierze wszystko wygląda ślicznie, ale w praktyce wywiady tych krajów przynoszą ZSRR więcej strat niż pożytku. Niestety to rozumowanie jest błędne, choć zatoczyło szerokie kręgi i zyskało wielu zwolenników. Praktyka jednoznacznie temu przeczy. Jest faktem nie do podważenia, że ludność wszystkich tych krajów nienawidzi i komunistów, i Związku Radzieckiego, a najbardziej radzieckich komunistów; niemniej ich wywiady współpracują uczciwie i ze wszystkich sił starają się działać w interesie „starszego brata”. Rozwiązanie tej zagadki jest stosunkowo proste: dzięki nadzwyczaj niekorzystnym dla tych państw umowom handlowym Związek Radziecki spętał je ze sobą praktycznie nierozerwalnymi więzami gospodarczymi. Za radziecką ropę, węgiel, energię elektryczną i gaz płacą one wysoką cenę. A waluta, w której się rozliczają, jest dwojaka: albo własne surowce czy inne dobra, albo tajemnice innych państw. Perspektywa niezwykle kusząca, tym bardziej że informacje mają znacznie wyższą cenę i wszyscy pierwsi sekretarze „bratnich” krajów jak jeden mąż poganiają swe wywiady, bo jeśli podwoją wysiłki, oni będą mogli więcej zaoferować Związkowi Radzieckiemu. Tak więc dzięki kradzieżom zachodnich tajemnic poprawia się standard życia obywateli tych krajów i maleją ich długi wobec ZSRR. Zachód w pierwszych latach po wprowadzeniu tego systemu był niezmiernie zaskoczony zakresem zainteresowań wywiadów krajów socjalistycznych. Na co Mongolii plany reaktorów atomowych, a Kubie silników rakiet strategicznych? Na pytania te łatwo odpowiedzieć, gdy się zna
realia i rozpatruje wszystkie te wywiady jako jeden system. Dodać do tego należy, że wśród radzieckich instytucji i firm państwowych działających poza granicami ZSRR praktycznie nie ma choć jednej „czystej”, czyli takiej, której pracownicy nie byliby albo wyłącznie, albo w przeważającej większości funkcjonariuszami KGB czy GRU (ze sprzątaczkami i kierowcami włącznie). Tak samo jest z takimi instytucjami i firmami „bratnich” krajów, a wobec tak ścisłej współpracy ich macierzystych wywiadów z radzieckim każdy z nich w mniejszej lub większej mierze współpracuje z KGB lub GRU – nawet jeśli część ich pracowników nie zdaje sobie z tego sprawy.
Rozdział 7
GRU i KGB
Metody działania GRU i KGB są identyczne, toteż nie stanowią żadnej wskazówki co do autorstwa ich operacji. Różnią się natomiast, i to zasadniczo, zadania obu tych służb. Cel działania KGB można ująć w jednym zdaniu: „Nie dopuścić, by Związek Radziecki rozpadł się od wewnątrz”. Z tej podstawowej funkcji wywodzą się wszystkie konkretne zadania tej służby, jak na przykład: ochrona dostojników partyjnych, tłumienie protestów społecznych, wyłapywanie dysydentów, cenzura i dezinformacja, niedopuszczanie do jakichkolwiek kontaktów szarych obywateli ze światem zewnętrznym, w tym izolowanie gości z zagranicy albo zrywanie kontaktów, które zdołali już oni nawiązać, czy strzeżenie granic (dziesięć okręgów granicznych obsadzają wyłącznie wojska KGB). KGB działa również za granicą, ale cele tych działań są te same co na terenie Związku Radzieckiego. Do jego zadań zagranicznych należy: neutralizowanie środowisk emigracyjnych oraz ich wpływu na wewnętrzne życie w Związku Radzieckim, utrudnianie pracy zachodnim rozgłośniom radiowym nadającym w języku rosyjskim i przeciwdziałanie wszelkim innym formom masowej informacji ukazującym prawdziwy obraz „państwa robotników i chłopów”, zwalczanie organizacji religijnych mogących mieć wpływ na ludność radziecką, obserwacja „bratnich” partii komunistycznych i natychmiastowe interweniowanie w razie pojawienia się w nich „herezji”, śledzenie obywateli radzieckich za granicą, w tym własnych funkcjonariuszy, wyszukiwanie i likwidowanie najaktywniejszych przeciwników reżimu komunistycznego. KGB ma też inne zadania, ale są one bądź składowymi wymienionych, bądź mają drugorzędne znaczenie. Zadania GRU również można zamknąć w jednym zdaniu: „Nie dopuścić, by Związek Radziecki rozpadł się w wyniku uderzenia z zewnątrz”. W opinii Sztabu Generalnego taki atak może nastąpić w każdej chwili, bez wypowiedzenia wojny, i może być reakcją nawet na którąś z rutynowych radzieckich „interwencji” w Azji, Afryce czy Europie. Główne zainteresowania i zadania GRU można
z tego powodu podzielić na cztery grupy: 1. Militarna. Jest ona rzecz jasna najistotniejsza i dotyczy informacji na temat struktury, wartości i rozmieszczenia sił zbrojnych wszystkich państw świata, ich zamiarów, zasad postępowania i sposobu myślenia najwyższych dowódców i sztabów, planów mobilizacyjnych, szkolenia wojskowego, zaopatrzenia, morale itd. Praktycznie dla GRU interesujące jest wszystko, co ma jakikolwiek związek z wojskiem. 2. Militarno-polityczna. W jej zakres wchodzą stosunki pomiędzy rozmaitymi państwami, jawne i niejawne tarcia czy pakty, możliwe zmiany na szczytach hierarchii wojskowej i politycznej tak w pojedynczych państwach, jak i blokach o charakterze wojskowym czy gospodarczym, nowe przymierza, jakiekolwiek, nawet najdrobniejsze, zmiany orientacji politycznej lub wojskowej sił zbrojnych, rządów państw czy całych ich bloków. 3. Militarno-techniczna. Grupa ta obejmuje wszystko, co jest związane z techniką wojskową i metodami budowy nowych typów broni w państwach uważanych za potencjalnego przeciwnika, od projektów po testy prototypów. 4. Militarno-gospodarcza. Chodzi tu o możliwości produkcji nowoczesnego uzbrojenia przez państwo czy grupę państw, potencjał przemysłowy, energię, transport, rolnictwo, zasoby surowców strategicznych czy ewentualne cele ekonomiczne. Radziecki Sztab Generalny uważa, że jeśli GRU dostarczy mu na czas dokładne informacje z zakresu tych czterech grup, to żadne państwo na świecie nie zdoła zniszczyć Związku Radzieckiego niespodziewanym atakiem. Częstokroć zainteresowania KGB i GRU są diametralnie różne. Na przykład demonstracje radzieckich (czy jeszcze carskich) emigrantów w ogóle nie obchodzą GRU, natomiast bardzo zajmują KGB. Dla odmiany KGB w ogóle nie interesują manewry wojsk, natomiast pasjonują GRU. A nawet gdy jakiś temat stanowi wspólne poletko tych organów, to podejście do niego bywa zupełnie różne. Na przykład obie służby interesuje polityka, ale prezydent Carter od początku nie interesował GRU, gdyż nawet najogólniejsza charakterystyka jego osobowości wykazywała niezbicie, że nigdy nie wykona prewencyjnego ataku na Związek Radziecki. Natomiast z punktu widzenia KGB był on ze wszech miar godzien uwagi, gdyż jego polityka poszanowania praw człowieka mogła rozsadzić Związek Radziecki od wewnątrz. Innym razem GRU przejawiało nadzwyczajne zainteresowanie zmianami osobowymi w chińskim naczelnym dowództwie. To z kolei w ogóle nie obchodziło KGB, który dobrze wiedział, że po sześćdziesięciu latach komunizmu żaden radziecki obywatel nie poświęci chwili uwagi jakiejkolwiek komunistycznej ideologii z Chin, Korei czy skądkolwiek. Nikt przy zdrowych zmysłach także nie ucieknie ze Związku Radzieckiego do Chin. Kraj ten z punktu widzenia KGB to pustynia. Rozpatrując stosunki obu tych służb, trzeba wrócić do kwestii podległości GRU wobec KGB.
W rozdziale poświęconym historii dość dokładnie opisałem ich relacje w przeszłości. Do dziś w tej sprawie nic a nic się nie zmieniło – tak GRU, jak i KGB gotowe są w każdej chwili zniszczyć przeciwnika, co bardzo cieszy partię. Zawiść i nienawiść żywią także do siebie wszystkie służby specjalne państw, w których są radzieckie ambasady. Może to dostrzec każdy, jeśli wie, na co zwrócić uwagę. To chyba najlepszy dowód niezależności GRU. Można sobie wyobrazić, co by było, gdyby los czy kariera rezydenta GRU zależały, choćby odrobinę, od jego kolegów z KGB. W takiej sytuacji nigdy nie odważyłby się on mieć odmiennego zdania w jakiejkolwiek sprawie, nie mówiąc o jawnym sprzeciwie – przypominałby zastraszonego psa łaszącego się do wszystkich z podkulonym ogonem. Nie miałby odwagi warknąć nawet na „czystych” dyplomatów przeszkadzających mu w wykonaniu zadania. W krótkiej, choć barwnej historii GRU takiego zachowania nikt jednak nie odnotował. A to dlatego, że GRU ma zagwarantowaną niezależność od KGB. Niektórzy z zachodnich specjalistów całkiem poważnie zastanawiają się, czy GRU nie jest częścią KGB, a podział ów nie jest sztuczny, służący li tylko dezinformacji. Zazwyczaj rozumowanie to opierają na dwóch argumentach: 1. Szef GRU zawsze jest byłym generałem KGB. Poza nielicznymi wyjątkami to prawda, ale czy od czasów Arałowa przeszkodziło to GRU czynnie przeciwstawiać się KGB, gdy starał się on zdobyć monopol na wywiad i wchłonąć GRU? Nie wspominając już o jawnej wojnie wydanej z rozkazu partii służbie bezpieczeństwa. 2. Każdego wstępującego do GRU musi sprawdzić KGB. Też prawda, ale argument ten jest przekonujący tylko na pierwszy rzut oka. Tak samo jest z każdym nowym członkiem Komitetu Centralnego, ale nikt nigdy nie twierdził, że Komitet Centralny jest pod kontrolą KGB albo że jest jego częścią. Tak Komitet Centralny, jak i GRU dobierają ludzi, których uważają za potrzebnych, i konsultują sprawę z KGB, który może mieć materiały przekreślające możliwość przyjęcia tej lub innej osoby do Komitetu Centralnego czy też GRU. KGB pełni funkcję sita, gdyż jest to jedno z jego zadań, ale jeśli ktoś przejdzie weryfikację i zostanie przyjęty do GRU (czy Komitetu Centralnego), KGB przestaje mieć nad nim jakąkolwiek władzę. Można powiedzieć, że KGB jest strażnikiem przy bramie tajnych zakładów, który może nie wpuścić tam inżyniera, jeśli zapomniał on przepustki, ale nie ma prawa zajrzeć do jego sejfu. Naturalnie można sfabrykować materiały obciążające członka Komitetu Centralnego (czy oficera GRU), ale byłoby to głupie, bo groziłoby poważnymi reperkusjami i nie przyniosłoby wiele korzyści. Jest jeszcze jeden, i to zasadniczy argument dowodzący niezależności GRU – w służbie tej nie ma wydziału specjalnego. Nad bezpieczeństwem wewnętrznym czuwają ludzie wywiadu wojskowego, a nie funkcjonariusze bezpieki. Tak zresztą było od początku, a pilnuje tego przede wszystkim partia, która świetnie zdaje sobie sprawę, że gdyby taki wydział powstał w GRU, to bardzo szybko
pojawiłby się także w Biurze Politycznym. Niepewny pokój i paradoks niezależności w układzie partia–KGB–GRU najlepiej zilustrować przykładem. Dzień pracy szefa GRU zwykle zaczyna się o siódmej od czytania wiadomości, które w nocy nadeszły od „nielegalnych” rezydentur, zarządów wywiadowczych okręgów wojskowych, grup armii i wywiadu floty. Tym samym zajmuje się w swoim gabinecie pierwszy zastępca i szef informacji GRU. Robią to osobno, bo gdyby ich zwierzchnicy (od szefa Sztabu Generalnego w górę) mieli jakieś pytania czy wątpliwości, jeden i drugi podałby niezależną opinię, by przełożeni nie mieli jednostronnego oglądu interesującej ich sprawy i mogli wyrobić sobie właściwe zdanie na jej temat. Pewnego razu dzień pracy szefa GRU zaczął się niezwykle wcześnie, gdyż o trzeciej trzydzieści w nocy, kiedy to powiadomiono go telefonicznie, że na lotnisku Chodynka wylądował pewien samolot z Paryża i podkołował do budynku GRU. Poprzedniego dnia na Le Bourget rozbił się naddźwiękowy pasażerski Tu-144, a ponieważ był to jego inauguracyjny pokaz na wielkim salonie lotniczym, widziała to cała paryska rezydentura GRU. Większość oficerów miała kamery lub aparaty fotograficzne i sfilmowała bądź sfotografowała kraksę z rozmaitych punktów – w sumie było to ponad dwadzieścia filmów. Nie wywołano ich w Paryżu, ale specjalnym samolotem kurierskim przywieziono do Moskwy i oddano specjalistom z instytutu technik operacyjnych GRU. Na dziewiątą zaplanowane zostało nadzwyczajne posiedzenie Politbiura, na którym mieli złożyć wyjaśnienia Tupolew i jego zastępcy, minister lotnictwa, dyrektor woroneskich zakładów lotniczych, w których powstał Tu-144, oblatywacze, no i naturalnie GRU i KGB. O siódmej niespodziewanie zadzwonił telefon stojący na biurku szefa wywiadu wojskowego. – Jak samopoczucie, Piotrze Iwanowiczu? – rozległ się w słuchawce głos przewodniczącego KGB, którym był wtedy Jurij Władimirowicz Andropow. – Dobrze, a wasze, towarzyszu Andropow? – odrzekł nienaturalnie przyjacielsko ówczesny szef GRU Piotr Iwanowicz Iwaszutin. – Piotrze Iwanowiczu, czemuż tak oficjalnie? – zapytał podobnym tonem Andropow. – Zapomnieliście, jak mam na imię? Jest coś, o czym chciałbym z wami porozmawiać. Bo wiecie, słyszałem, że macie parę filmów pokazujących katastrofę. Bylibyście tak mili i dalibyście choć jeden? Wiecie, że muszę złożyć raport Biuru Politycznemu, a nie mam żadnych materiałów, bo to nie była okazja, którą interesowaliby się moi ludzie, i żaden nie miał ze sobą kamery. Pomóżcie mi, Piotrze Iwanowiczu, naprawdę potrzebuję tego filmu. Wszystkie rozmowy telefoniczne szefa GRU są łączone przez stanowisko dowodzenia, w którym dyżurni operatorzy są zawsze gotowi podsunąć mu czy przypomnieć potrzebne informacje albo pomóc zatuszować błąd. Usłyszawszy prośbę Andropowa, cała zmiana zamarła – jej pomoc nie była do niczego potrzebna, a szef GRU milczał i wszyscy zachodzili w głowę, co też odpowie. Operatorzy byli pewni, że gdyby role się odwróciły, szef KGB z przyjemnością by odmówił. Nie wiedzieli
natomiast, co zrobi Iwaszutin, eksgenerał KGB i ekszastępca przewodniczącego KGB. W końcu Iwaszutin odparł jeszcze uprzejmiej niż poprzednio: – Juriju Władimirowiczu, nie dam wam jednego filmu, dam wam wszystkie dwadzieścia. O dziewiątej pokażę je na sesji Politbiura, a o dziesiątej mój człowiek dostarczy wam je co do jednego. Andropow, wściekły jak diabli, bez słowa cisnął słuchawkę, a tłumiona salwa śmiechu wstrząsnęła podziemnym stanowiskiem dowodzenia. Krztusząc się ze śmiechu, najstarszy stopniem operator zapisał godzinę i nazwisko rozmówcy w odpowiedniej księdze rejestrowej. Notabene gdy Andropowa wybrano na sekretarza generalnego KPZR, Iwaszutin wciąż był szefem GRU i pozostał nim, gdyż pozbawienie go tego stanowiska mogłoby naruszyć delikatną równowagę panującą między partią i armią. A konsekwencje tego mogły się okazać groźne nawet dla samego Andropowa.
Rozdział 8
Centrala
GRU, w przeciwieństwie do KGB, nie lubi rozgłosu, a główna siedziba tej służby nie wznosi się w centrum stolicy przy jednym z najbardziej zatłoczonych placów. Stoi naturalnie w Moskwie, ale niełatwo ją znaleźć, z trzech stron otacza ją bowiem stare lotnisko centralne Chodynka. Samo lotnisko zaś ze wszystkich stron otaczają budynki, do których raczej trudno się dostać, a nawet zbliżyć – wśród nich są siedziby trzech głównych lotniczych biur konstrukcyjnych i jedno projektujące pociski rakietowe, wojskowa akademia lotnicza oraz instytut lotnictwa. Położone w centrum tych tajnych ośrodków lotnisko wydaje się opuszczone, ale pozory mylą: bardzo rzadko co prawda, ale zdarza się, że w środku nocy z hangaru wytacza się przemyślnie opatulony brezentem prototyp myśliwca, który ładowany jest do samolotu transportowego i dostarczany na poligon leżący w nadwołżańskim stepie, gdzie przeprowadza się testy. Kiedy indziej znów ląduje tam inny transportowiec, kołuje pod siedzibę GRU i wyładowywany jest z niego a to silnik czołgowy, a to rakieta – i znów wszystko zamiera. Wyjątkiem są dwa miesiące przed paradą z okazji rocznicy rewolucji. Wtedy na płycie lotniska odbywają się przygotowania i ćwiczenia, a ciszę burzy ryk silników czołgowych. Defilada się odbywa, czołgi znikają, a pilnie strzeżony teren pozostaje pilnie strzeżonym terenem. Na Chodynce nie lądują żadne cywilne samoloty czy helikoptery, tylko w porastających obrzeża lotniska zaroślach co noc wyją psy. Nikt z pracowników okolicznych instytucji dokładnie nie wie, ile ich jest – wszyscy jednak są pewni, że dużo i że zwierzęta są specjalnie szkolone do służby wartowniczej. Z tych trzech stron nie można się więc dostać do budynku GRU. Z czwartej zresztą też nie bardzo: mieści się tam Instytut Biologii Kosmicznej, także strzeżony przez psy, wartowników, druty kolczaste, przewody pod napięciem. Przez bramkę w pozbawionym otworów, wysokim na dziesięć metrów murze za budynkiem instytutu prowadzi wąska dróżka, a za murem znajduje się „Akwarium”.
Tak więc aby dostać się na teren centrali GRU, należy sforsować albo ściśle strzeżone lotnisko, albo jeszcze ściślej strzeżony instytut. Jednak bynajmniej nie wejdzie się po tym od razu do dziewięciopiętrowego budynku w kształcie wydłużonego prostopadłościanu, gdyż drogę zagradzają otaczające go ze wszystkich stron dwupiętrowe inne budynki. Ich okna wychodzą na wewnętrzny dziedziniec, a w ścianach zewnętrznych w ogóle ich nie ma. Poza terenem otoczonym murem wznosi się piętnastopiętrowy budynek, który także należy do GRU, choć wygląda jak zwykły blok mieszkalny. Są tam mieszkania części rodzin pracowników centrali, ale też pomieszczenia używane przez GRU do celów mniej tajnych, jak na przykład spotkania natury oficjalnej. Cały ten obszar znajduje się pod nadzorem kamer telewizyjnych i nieustannie patrolują go solidnie zbudowani mężczyźni o twarzach mówiących, że nie należą do intelektualistów. Zresztą nawet gdyby ich nie było, każdy obcy zostałby natychmiast zauważony. Przed piętnastopiętrowym blokiem rozciąga się bowiem klomb otoczony ławeczkami, na których wysiadują niegroźnie wyglądający emeryci, którzy odsłużyli co najmniej dwadzieścia lat w GRU i jeśli zauważą coś podejrzanego, natychmiast meldują o tym komu trzeba. Na wewnętrzny dziedziniec nikt nie ma prawa wjechać samochodem (minister obrony i sekretarz generalny też nie). Dostać się tam można tylko na własnych nogach po przejściu przez bramkę wyposażoną w najnowsze elektroniczne wykrywacze. Nie można wnieść niemal niczego, nawet zapalniczki czy długopisu, nie mówiąc już o torbie. Osoba wchodząca nie może mieć przy sobie nic metalowego – nawet sprzączki od paska (GRU preferuje szelki). Wewnątrz można dostać wszystko, co potrzebne do pracy i życia, nawet zapalniczki czy pióra, które GRU chętnie daje swoim pracownikom – rzecz jasna dokładnie je sprawdziwszy. Pracownicy sprawdzani są inaczej i przy innych okazjach[10].
Szef GRU podlega bezpośrednio szefowi Sztabu Generalnego i jest jego zastępcą. Jemu z kolei bezpośrednio podlegają: centralne stanowisko dowodzenia GRU, jego zastępcy i grupa doradców. Organizacyjnie GRU podzielone jest na zarządy, wydziały, departamenty i sekcje. Dotyczy to także jednostek nie zajmujących się bezpośrednio zdobywaniem i analizowaniem danych. Szef GRU jest generałem armii, jego zastępcy zaś, jeśli mają pod komendą po jednym zarządzie, noszą rangę generała porucznika, jeśli po kilka – to generała pułkownika. Szefowie zarządów są w stopniach generała porucznika, ich zastępcy zaś, tak jak szefowie departamentów i wydziałów – generała majora. Zastępcy szefów oddziałów i wydziałów oraz szefowie sekcji i ich zastępcy są w randze pułkownika. Oficerowie pracujący w sekcjach nazywani są starszymi oficerami operacyjnymi i oficerami operacyjnymi, pierwsi to przeważnie pułkownicy, a drudzy – podpułkownicy. Przeważająca większość oficerów GRU ma rangę pułkownika, co bynajmniej nie oznacza, aby byli sobie równi. Pomiędzy pułkownikiem starszym oficerem operacyjnym a pułkownikiem zastępcą szefa departamentu jest bowiem przepaść. Poza tym stopień i zajmowane stanowisko nie muszą chodzić i nie chodzą w parze: świeżo mianowani kapitanowie czy wybitnie zdolni porucznicy także mogą zostać – i zostają – starszymi oficerami operacyjnymi. System obowiązujący w Armii Radzieckiej w pełni na to zezwala – w GRU starszeństwo liczone jest nie według rangi, ale według pozycji, jaką oficer zajmuje w hierarchii tej służby. W GRU łącznie jest szesnaście zarządów, większość z nich ma numery (od jednego do dwunastu).
Niektóre jednak nie są wykorzystywane, a zarząd nazywany jest „po imieniu”, jak Zarząd Personalny. Większość departamentów i wydziałów ma numery porządkowe zależne od jednostki nadrzędnej – „41. Departament” oznacza w tym wypadku pierwszy departament czwartego zarządu. Jeśli zaś departamenty czy wydziały nie wchodzą w skład zarządu, mają numer jednocyfrowy i dodany skrót GRU, na przykład 1. Wydział GRU. Szef GRU ma jednego pierwszego zastępcę oraz siedmiu zastępców i bezpośrednio podlegają mu: 1. Sekcja „nielegalnych”, za pomocą której sam kieruje „nielegalnymi” i agentami, o których nikt poza nim nie wie – są to tak zwani osobiści „nielegalni”; 2. Pierwszy zastępca szefa GRU (generał pułkownik) – kieruje wszystkimi jednostkami organizacyjnymi zdobywającymi informacje; 3. Szef informacji (generał pułkownik) – kieruje wszystkimi jednostkami analizującymi informacje; 4. Szef Sekcji Politycznej (generał porucznik); 5. Szef Zarządu Wywiadu Radioelektronicznego (generał porucznik); 6. Szef Wywiadu Marynarki Wojennej (wiceadmirał); 7. Szef Zarządu Wywiadu Kosmicznego (generał porucznik); 8. Komendant Wojskowej Akademii Dyplomatycznej[11] (generał pułkownik); 9. Szef Zarządu Personalnego (generał porucznik).
[10] W 2006 roku kosztem ok. 10 mld rubli ponaddwukrotnie powiększono kompleks GRU na Polu Chodyńskim. Ośmiopiętrowy nowy budynek, do którego przeniesiono główne stanowisko dowodzenia, ma kubaturę 70 tys. m3, dwa lądowiska dla śmigłowców (na dachu), a jego pracowników dzieli kilka kroków od krytego basenu i innych obiektów treningowo-sportowych (przyp. red.). [11] Wojenno-dipłomaticzeskaja Akadiemija Ministierstwa Oborony to tak zwana Akademia GRU szkoląca oficerów rozpoznania (przyp. red.).
Rozdział 9
Jednostki zdobywające informacje
Wszystkie jednostki organizacyjne GRU ze względu na przeznaczenie podzielone są na trzy kategorie: zdobywające informacje, analizujące informacje i pomocnicze. Większość jednostek zdobywających informacje podlega pierwszemu zastępcy szefa GRU. Są to cztery zarządy o jednakowej strukturze: 1. Zarząd. Prowadzi on działania wywiadowcze w Europie. Dzieli się na pięć departamentów, z których każdy zajmuje się kilkoma państwami (w skład każdego wchodzą sekcje kierujące rezydenturami zagranicznymi – zwyczajowo jedna sekcja prowadzi jedną rezydenturę). 2. Zarząd. Zajmuje się on oboma Amerykami. 3. Zarząd. Jego obszarem działania jest Azja. 4. Zarząd. Działa w Afryce i na Bliskim Wschodzie. Każdy zarząd liczy około trzystu wyższych oficerów zatrudnionych w Moskwie i około trzystu za granicą. Oprócz nich istnieją także cztery departamenty nie wchodzące w skład zarządów, ale bezpośrednio podległe pierwszemu zastępcy szefa GRU. One również zajmują się prowadzeniem agentów i zbieraniem informacji. 1. Departament GRU prowadzi działania wywiadowcze na terenie Moskwy i ma wpływowych przedstawicieli we wszystkich radzieckich instytucjach i firmach państwowych używanych przez GRU jako „parawany”: w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, Ministerstwie Handlu Zagranicznego, Aerofłocie, marynarce handlowej, Akademii Nauk itd. Przedstawiciele ci umieszczają w owych instytucjach i firmach młodych oficerów GRU i gwarantują ich bezkolizyjną działalność (bezkolizyjną w tym sensie, że ważniejsza jest praca dla GRU niż dla „parawanu”). Część z tych oficerów po powrocie z zagranicy pozostaje na oficjalnych stanowiskach w tych instytucjach i firmach, by uprawdopodobnić swoją legendę. Dzięki nim 1. Departament werbuje zagranicznych dyplomatów,
biznesmenów czy przedstawicieli linii lotniczych bądź żeglugowych. 2. Departament zajmuje się tym samym, ale działa na terenie Berlina (Wschodniego i Zachodniego). 3. Departament ma pod opieką ruchy narodowowyzwoleńcze i najrozmaitsze organizacje terrorystyczne, których pod ten szyld nie udało się wepchnąć. Ulubieńcem GRU jeszcze do niedawna była OWP, czyli Organizacja Wyzwolenia Palestyny. 4. Departament operuje z Kuby, a jego działania skierowane są przeciwko wielu krajom, w tym także USA. Często interesuje się tym samym co 2. Zarząd, gdyż ma praktycznie nieograniczoną władzę w kubańskim wywiadzie, dzięki któremu może dotrzeć tam, gdzie z rozmaitych powodów nie zdołali dotrzeć agenci 2. Zarządu. GRU kieruje swoimi „nielegalnymi”, opierając się na odmiennych zasadach niż KGB: nie ma na przykład odrębnej jednostki prowadzącej i rekrutującej i nie będzie, bo GRU uważa, że to niepotrzebne. Każdy szef zarządu i część szefów departamentów bezpośrednio nadzoruje sekcje osobistych „nielegalnych”, co pozwala niezależnie prowadzić ich siatkę i rezydenturę w tym samym kraju czy grupie krajów, a „nielegalnych” można w każdej chwili użyć do nieoficjalnego sprawdzenia rezydentury. Pierwszy zastępca szefa GRU także ma taką sekcję składającą się naturalnie z najlepszych ludzi, przy pomocy których może niespodziewanie i niejawnie sprawdzać rezydentury czy „nielegalnych” kierowanych przez szefów zarządów i departamentów. Śmietanka śmietanki „nielegalnych” wchodzi w skład osobistej szefa GRU, który może jej używać do sprawdzania wszystkiego i wszystkich włącznie z „osobistymi nielegalnymi” swego pierwszego zastępcy. Istnieje też 5. Zarząd GRU, również podległy pierwszemu zastępcy, ale jego zadania znacznie różnią się od tego, czym zajmują się wymienione jednostki. Nie prowadzi on bowiem niezależnej pracy wywiadowczej, ale nadzoruje i kieruje działalnością ponad dwudziestu zarządów wywiadowczych okręgów wojskowych, grup wojsk i flot, jest więc jakby nadzorcą wasali. Oficerów i agentów wywiadu oraz agentów dywersantów, jakich kontroluje, jest więcej, niż mają do dyspozycji pozostałe cztery zarządy i departamenty. A że działają oni na tym samym terytorium, przy ich pomocy pierwszy zastępca albo i sam szef GRU może nieoficjalnie sprawdzić, jak sobie radzą podległe mu jednostki. Sytuację naturalnie można też odwrócić: przy pomocy agentów pierwszych czterech zarządów można sprawdzić, jak pracują agenci i oficerowie operacyjni okręgów wojskowych czy grup armii. Oprócz wymienionych są jeszcze dwa zarządy zajmujące się zdobywaniem informacji: 6. Zarząd, który zajmuje się wywiadem radioelektronicznym, oraz Zarząd Wywiadu Kosmicznego. Oba zdobywają i częściowo analizują informacje, ale nie mają ani agentury, ani rezydentur, ani innych sposobów czynnego pozyskiwania informacji, dlatego też nie podlegają pierwszemu zastępcy szefa GRU. Zdobywają informacje „biernie”, to znaczy z nasłuchu, podsłuchu czy podglądu. Szefowie tych
oddziałów odpowiadają przed szefem GRU i jego zastępcami, ale nie przed pierwszym zastępcą. 6. Zarząd, zajmujący się wywiadem radioelektronicznym, pracuje na rozmaite sposoby: jego oficerowie są przydzieleni do rezydentur w stolicach wielu państw, gdzie wraz z technikami tworzą grupy przechwytujące i dekodujące transmisje miejscowej sieci rządowej i wojskowej. Oprócz nich istnieją specjalne pułki zwiadu radioelektronicznego rozrzucone po krajach bloku wschodniego i Związku Radzieckim, stanowiące część 6. Zarządu. Ponadto kontroluje on jednostki rozpoznania radioelektronicznego wywiadów okręgów wojskowych, grup armii i flot, które z kolei mają własne oddziały wyposażone w specjalnie przystosowane pojazdy, okręty bądź statki, samoloty czy helikoptery przeznaczone wyłącznie do prowadzenia tego rodzaju szpiegostwa. Drabina podległości obejmuje także odpowiednie jednostki armii i floty oraz dywizji. Wszystkie informacje uzyskane od szczebla dywizji w górę (czyli od kompanii zwiadu radioelektronicznego) są przekazywane 6. Zarządowi, gdzie układa się je w strategiczną całość i analizuje.
Zarząd Wywiadu Kosmicznego GRU nie ma numeru, ale bardzo dużo może – ma własne kosmodromy, instytucje badawcze, koordynacyjne centrum komputerowe oraz nieprzebrane środki materiałowe i ludzkie. Projektuje on i wykonuje we własnych zakładach satelity szpiegowskie oraz częściowo analizuje wszystkie uzyskane przez nie materiały. Jak dotąd spośród ponad dwóch tysięcy rozmaitych obiektów, które Związek Radziecki wysłał na orbitę, jeden na trzy był wyłączną
własnością GRU. Dodać do tego należy, że przytłaczająca większość radzieckich kosmonautów (poza tymi, którzy wykonują loty czysto demonstracyjne) przez połowę czasu na orbicie pracuje dla Zarządu Wywiadu Kosmicznego. KGB w tej dziedzinie został za GRU tak daleko z tyłu, że w ogóle nie warto o tym wspominać.
Rozdział 10
Wywiad marynarki wojennej
5. Zarząd GRU kieruje bezpośrednio dwudziestoma zarządami wywiadowczymi okręgów wojskowych, grup armii oraz pośrednio czterema zarządami wywiadowczymi flot, których działania bezpośrednio koordynuje wywiad Marynarki Wojennej. Jej istnienie jest niezbędne, gdyż każdy okręg wojskowy i grupa armii ma bardzo dokładnie wytyczony teren, za który odpowiada na wypadek wojny, podczas gdy okręty czterech radzieckich flot mają operować niezależnie, rozrzucone po wszystkich morzach kuli ziemskiej, a każdy, by działać skutecznie, musi mieć pełnię informacji o nieprzyjacielu, i to aktualizowaną na bieżąco. Szef wywiadu marynarki wojennej jest jednym z zastępców szefa GRU i kontroluje cztery zarządy wywiadowcze flot: Północnej, Bałtyckiej, Czarnomorskiej i Pacyficznej oraz zarząd wywiadu kosmicznego marynarki wojennej i jej służbę informacyjną. Na co dzień w celu lepszej współpracy wywiad marynarki wojennej podlega 5. Zarządowi GRU. Zarządy wywiadowcze poszczególnych flot mają strukturę zbliżoną do swoich odpowiedników w okręgach wojskowych, a niewielkie różnice między nimi spowodowane są specyfiką wojny morskiej i biorąc pod uwagę zakres tego opracowania, nie są istotne. (Zarządy wywiadowcze okręgów wojskowych czy flot dokładnie omawiam w części drugiej tej książki w rozdziale „Wywiad operacyjny”.) Szef GRU ma do dyspozycji dwa niezależne wywiady kosmiczne: podległy bezpośrednio Zarząd Wywiadu Kosmicznego GRU i podlegający mu pośrednio, przez szefa wywiadu marynarki wojennej, wywiad kosmiczny floty. Najwyższe dowództwo radzieckich sił zbrojnych całkiem rozsądnie stwierdziło, że aby skutecznie wypełnić postawione przed nią zadania, marynarka wojenna powinna mieć własne rozpoznanie satelitarne. Naturalnie nie wyklucza to współpracy z Zarządem Wywiadu Kosmicznego GRU, wręcz przeciwnie: wywiad kosmiczny marynarki wojennej także ma własne
satelity szpiegowskie, które razem z należącymi do Zarządu Wywiadu Kosmicznego GRU stanowią połowę wszystkich satelitów wystrzelonych przez Związek Radziecki.
Rozdział 11
Jednostki analizujące informacje
Jednostki analizujące i przetwarzające informacje wywiadowcze najczęściej nazywane są służbą informacyjną albo po prostu informacją. Szef informacji ma rangę generała pułkownika i jest zastępcą szefa GRU. Ma on pod komendą następujące jednostki: 1. stanowisko dowodzenia informacji (zwane też sztabem); 2. sześć zarządów informacji; 3. instytut informacji; 4. służbę informacyjną wywiadu marynarki wojennej; 5. służby informacyjne zarządów wywiadów okręgów wojskowych i grup armii; 6. wszystkie wymienione niżej jednostki wywiadu wojskowego przetwarzające i analizujące dane wywiadowcze. Sztab informacji ustępuje jedynie stanowisku dowodzenia GRU. Otrzymuje on wszystkie materiały wywiadowcze uzyskane przez „nielegalnych”, rezydentury, rozpoznanie satelitarne, radioelektroniczne, zarządy wywiadowcze okręgów wojskowych, flot i grup armii oraz służby wywiadowcze „bratnich” krajów. Ma prawo zwrócić się do każdego agenta, rezydenta czy „nielegalnego” – czyli do każdego, kto zdobywa informacje wywiadowcze – o ich sprecyzowanie albo sprawdzenie. Sztab pracuje bez przerw, dni wolnych czy wakacji; zajmuje się wstępną obróbką i analizą wszystkich dostarczanych materiałów. Co rano o szóstej publikuje ściśle tajny raport dla członków Politbiura i najwyższego dowództwa radzieckich sił zbrojnych, zawierający zestawienie wszystkich informacji uzyskanych przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny. Informacje te są już wtedy w zarządach informacji GRU, które poddają je dokładniejszej analizie. Numeracja zarządów zaczyna się od siódemki. Ich zakres odpowiedzialności to: 7. Zarząd – NATO. Składa się on z sześciu wydziałów zajmujących się poszczególnymi aspektami
działalności NATO. 8. Zarząd – poszczególne kraje świata niezależnie od tego, czy należą one do NATO czy nie. Specjalnym zainteresowaniem cieszą się: struktura polityczna, gospodarka, siły zbrojne i ich dowódcy oraz przywódcy polityczni. 9. Zarząd – technika wojskowa. Jest on ściśle powiązany z radzieckim przemysłem zbrojeniowym. To jedyny łącznik radzieckich fabryk kopiujących zagraniczne uzbrojenie i rezydentów wywiadu uzyskujących konkretne plany czy egzemplarze broni. 10. Zarząd – światowa gospodarka wojenna. Uważnie śledzi on transakcje zbrojeniowe, produkcję broni, rozwój techniki i rynek surowców strategicznych. Oraz naturalnie wyszukuje słabe punkty, w które można by uderzyć. Tu właśnie po raz pierwszy ujrzał światło dzienne pomysł embarga na ropę naftową. Była to sugestia zawarta w „raporcie lokomotywy” z 1954 roku, gdzie dostrzeżono, że: „lokomotywę kapitalizmu” można zatrzymać, nie tylko niszcząc jej silnik, ale także pozbawiając paliwa. Natychmiast rozpoczęto penetrację krajów arabskich, ale na szczęście owego pomysłu nie udało się zrealizować w całości, choć i tak doszło do sporego zamieszania na rynku. 11. Zarząd – strategia i strategiczna broń nuklearna wszystkich państw, które ją posiadają bądź mogą posiąść w najbliższej przyszłości. Oficerowie tego zarządu tworzą trzon radzieckiej delegacji na rokowania SALT. 12. Zarząd – niestety autor nie ma sprawdzonych informacji, czym zajmuje się ta jednostka[12]. Gigantyczny instytut informacji funkcjonuje niezależnie od zarządów i jest nadzorowany przez szefa informacji, choć leży poza terenem centrali GRU. W przeciwieństwie do zarządów, które dokonują analizy wymienionych zagadnień, opierając się wyłącznie na tajnych dokumentach zdobytych przez wywiad agenturalny oraz danych z rozpoznania satelitarnego i radioelektronicznego, instytut czerpie informacje głównie ze źródeł oficjalnych: prasy, radia i telewizji. Zachodnie media są bowiem dla radzieckiego wywiadu prawdziwą skarbnicą informacji. Działalność każdego zarządu informacji w wielu sprawach pokrywa się z działalnością zarządów sąsiednich. Ma to tę zaletę, że praktycznie eliminuje jednostronne czy subiektywne podejście do zagadnienia. Zarządy i sekcje informacji zajmują się każdym problemem w wąskim zakresie, dając odpowiedź nie na całe pytanie stawiane przez GRU, lecz tylko na ten jego wycinek, którym same się zajmują. Odpowiedź całościową opracowuje szef informacji na podstawie danych dostarczonych przez poszczególne zarządy, a pomagają mu jego eksperci i oficerowie ze sztabu informacji. Gros materiałów wywiadowczych analizuje jednocześnie większość jednostek informacji, a czasem nawet wszystkie. Najlepiej prześledzić ten proces na konkretnym przykładzie. Oficer jednej z rezydentur otrzymał od swego agenta wiadomość, że w USA opracowywany jest nowy typ myśliwca, o czym dotąd jeszcze oficjalnie nie poinformowano. Oficer ten natychmiast po spotkaniu z agentem wysłał depeszę do Moskwy. Składała się z jednego zdania, a wywołała burzę,
bo na ten temat sztab nie otrzymał żadnych innych doniesień, nie mówiąc już o dowodach na poparcie tej wiadomości. Następnego ranka członkowie Politbiura i najwyższego dowództwa przeczytali ów meldunek w przeznaczonym dla nich raporcie wywiadu pod nagłówkiem „nie sprawdzone i nie potwierdzone”. Gdy tylko nadszedł ten meldunek, do akcji zaprzęgnięto służbę informacyjną – 7. Zarząd oceniał, jaką wartość dla NATO będzie miał ów samolot oraz – jeśli zostanie przyjęty na uzbrojenie – jak wpłynie to na równowagę sił w Europie i na świecie. Rozważano także, które z państw NATO mogłyby go kupić, oraz sprawdzono w archiwach, jakie podejście do lotnictwa mają przywódcy różnych krajów i co oficjalnie powiedzieli o rozwoju własnych sił powietrznych. 8. Zarząd zajął się szukaniem odpowiedzi na pytania: kto nalegał na rozwój nowego samolotu, jakie siły mogłyby się sprzeciwić takiej decyzji, jakie zakłady mogą brać udział w projekcie, a jakie ubiegać się o kontrakt na produkcję, i które mają szansę go wygrać. 9. Zarząd na podstawie informacji o ostatnich amerykańskich osiągnięciach w dziedzinie budowy silników, aerodynamiki, awioniki i materiałów konstrukcyjnych zaczął szacować możliwości nowego samolotu. 10. Zarząd z kolei na podstawie danych o innych zamówieniach wojskowych i budżecie USA typował, które korporacje zaangażują się w produkcję i ile w nią zainwestują. 11. Zarząd zajął się oceną przydatności maszyny jako nośnika broni nuklearnej (można tego dokonać bez znajomości maszyny, ekstrapolując informacje o istniejących nośnikach broni nuklearnej, ich wymianie, parametrach samej broni i planach jej użycia). Instytut informacji zaś studiował w archiwach publikacje, które mogły mieć związek z nowym samolotem, i formułował własną opinię na ten temat. Naturalnie wszystkim rezydentom, „nielegalnym”, agentom, zarządom wywiadowczym okręgów wojskowych, flot i grup armii rozkazano aktywniej starać się o informacje na temat nowego myśliwca. Podobne polecenia dostali też „młodsi bracia”. Wieczorem raporty ze wszystkich jednostek dotarły do sztabu, gdzie sporządzono raport ogólny i wraz z setkami innych, przeważnie potwierdzonych, zamieszczono w raporcie dla Politbiura i naczelnego dowództwa, który następnego dnia rano trafił na biurka adresatów. GRU przykłada wielką wagę do specjalistycznego wykształcenia, toteż w służbie informacyjnej pracują nie tylko zawodowi oficerowie wywiadu, ale także naukowcy z przeróżnych dziedzin. GRU ma prawo ściągnąć do pomocy dowolnego specjalistę niezależnie od tego, czy jest on mikrobiologiem czy informatykiem. Prawo to przyznał mu Komitet Centralny w myśl zasady, że lepiej, aby Związek Radziecki był na bieżąco z najnowszymi rozwiązaniami naukowo-technicznymi USA, Japonii, Anglii czy Niemiec, niż żmudnie opracowywał własne. W najdramatyczniejszym okresie wyścigu kosmicznego lat sześćdziesiątych GRU miało za współpracowników licznych specjalistów w dziedzinie pilotowanych lotów kosmicznych, przy pomocy których służba ta śledziła każdy krok Amerykanów. Dla każdego, kto uważnie się temu przyjrzał, jest oczywiste, że każdy
radziecki program oparty był na modelu amerykańskim, ale zrealizowany o dni albo tygodnie szybciej. W rezultacie palma pierwszeństwa w wielu lotach kosmicznych, poczynając od pierwszego wyniesienia człowieka na orbitę, należy do Związku Radzieckiego. Działo się tak, póki to awanturnictwo nie doprowadziło do serii tragicznych wypadków. Zarządy informacji GRU mają najlepszy sprzęt elektroniczny produkowany w USA i dowództwo GRU uważa – nie bez racji – że pod tym względem znacznie wyprzedza CIA. Natomiast część zachodnich specjalistów sądzi, że szwankują analizy służby informacyjnej GRU. Opierają ten osąd na dwóch argumentach: – w 1941 roku radziecki wywiad wojskowy miał wyczerpujące informacje o zbliżającym się niemieckim ataku, ale nie potrafił właściwie ich przeanalizować i wyciągnął błędne wnioski; – znaczną część materiałów wywiadowczych GRU przedstawia zwierzchnikom (Biuru Politycznemu, najwyższemu dowództwu) w surowej postaci, to znaczy bez żadnej analizy i wniosków. W dużej mierze to prawda, ale wniosek nietrafny. Nie wspominając o tym, że od 1941 roku upłynęło sporo lat, sedno sprawy leży gdzie indziej: to nie służba informacyjna jest nieefektywna, ale zwierzchnicy GRU nie potrafią wykorzystać jej analiz. A to jest już wina systemu komunistycznego, nie GRU. Generał Golikow miał wszystkie dane o niemieckim ataku i wyciągnął z tego właściwe wnioski, ale Stalin nie był skłonny mu wierzyć, co więc mógł zrobić? Jeśli połączyć to z dwukrotną czystką w ciągu dwóch lat poprzedzających ów atak, to należy uznać, że GRU wykonało doskonałą robotę, a nie zawaliło sprawę. Trzynaście lat później generał Sztemienko wpadł na to, jak uniknąć powtórzenia takiej sytuacji. W codziennie publikowanym raporcie dla Politbiura i naczelnego dowództwa oprócz analiz wydarzeń z poprzedniej doby zamieszczane są surowe informacje z ostatnich dwudziestu czterech godzin. Każdy może sobie wyciągnąć takie wnioski, jakie chce – GRU przedstawia swoją opinię w następnym raporcie, czyli dwadzieścia cztery godziny później. Kto chce, niech wierzy... Notabene posunięcie Sztemienki było genialne, tak że natychmiast zostało przyjęte przez KGB. W państwie totalitarnym każdy szczebel hierarchii jest całkowicie zależny od woli, kaprysu i humoru zwierzchnikach – to praktycznie esencja systemu panującego w Związku Radzieckim. Wypróbowano go wielokrotnie i działa na podobieństwo piorunochronu: szef GRU zawsze w swych opiniach wybiera punkt widzenia sekretarza generalnego partii, w każdej chwili jednak może przedstawić jak najbardziej obiektywne stanowisko, przenosząc odpowiedzialność na podwładnych przebywających za granicą. Jeśli rezydenta dzielą od Moskwy tysiące kilometrów, to rzecz jasna nie wie on, co o tej czy innej sprawie myśli Politbiuro, w związku z czym zmuszony jest przesyłać surowy materiał i własną, obiektywną opinię. Właśnie z powodu odległości nie spotka go za to kara, jak stałoby się z szefem GRU, który jest na miejscu. Zatem tylko tak wywiad może oddziaływać na swych upartych zwierzchników, gdy nie mają oni ochoty wysłuchiwać żadnych ocen
sprzecznych z własnymi. Jednak system totalitarny wywiera przytłaczający wpływ na całe społeczeństwo łącznie z wywiadem i nikt nie ma prawa sprzeciwić się najwyższemu przywódcy. Tak było za Lenina, Stalina, Chruszczowa oraz Breżniewa i tak też będzie, póki ten system będzie istniał. Jeśli przywódca błędnie ocenia sytuację – jak Stalin w 1941 roku – to żadne dane wywiadowcze go nie przekonają, że się myli, ani żaden wywiad nie odważy się wytknąć mu błędu. Nie pomoże najnowocześniejszy sprzęt ani najlepsi specjaliści, nie jest to bowiem wina wywiadu, lecz systemu. Nie zawsze zresztą tak się dzieje. Jeśli dyktator ocenia sytuację zgodnie z rzeczywistością (czyli z oceną wywiadu), to efektywność wywiadu wielokrotnie wzrasta – system w takim wypadku nie jest hamulcem, ale dopalaczem. Dyktatora nie interesują takie detale jak moralny aspekt działania, nie ma też nikogo, przed kim byłby odpowiedzialny – ani opinii publicznej, ani opozycji. Poza tym może zapewnić swemu wywiadowi każdą niezbędną do wykonania zadania kwotę, nawet gdy naród dziesiątkuje głód. Wywiad wojskowy właśnie w takich okresach odnosił największe sukcesy, a pierwszoplanową rolę zawsze wówczas odgrywała jego służba informacyjna. Może to dobitnie zilustrować poniższy przykład: w czasie drugiej wojny światowej sekcja 10. Zarządu (gospodarka i surowce strategiczne) śledziła kursy metali szlachetnych na rynku amerykańskim. Specjalistów z tej sekcji zaskoczyło, że w pewnym momencie przeznaczona została na „badania naukowe” duża ilość srebra. Nigdy dotąd ani w USA, ani nigdzie indziej tyle srebra nie było potrzebne na jakiekolwiek badania. Toczyła się wojna, toteż uznano, że badania mają charakter militarny, i przeanalizowano wszystkie znane dziedziny badań nad uzbrojeniem. Okazało się jednak, że żadna nie wymaga takich ilości srebra. Wobec tego założono, że w grę wchodzi nowy rodzaj broni, i wywiad zaczął zbierać wszelkie informacje związane z tym fenomenem. Analizy wykazały, że pół roku wcześniej w USA zniknęły z rynku wszystkie publikacje dotyczące fizyki atomowej, a co więcej – przepadli gdzieś bez śladu wszyscy naukowcy (przeważnie uciekinierzy z Europy) zajmujący się tą dziedziną. Tydzień później GRU przedstawiło Stalinowi dokładny raport stwierdzający, że w USA budowana jest broń atomowa. Raport został skompletowany w sposób, który opisałem w tym rozdziale, a opierał się na jednym fakcie, niemniej wnioski jego autorów były jak najbardziej zgodne z prawdą. Stalin był nim zachwycony, a co nastąpiło później, wszyscy wiemy.
[12] Do dziś nie ma pewności, czym ona się para. W ostatnich latach GRU przybył zarząd wojny informacyjnej (przyp. red.).
Rozdział 12
Służby pomocnicze
Wszystkie organy GRU nie związane bezpośrednio z dostarczaniem albo analizowaniem materiałów wywiadowczych uznawane są za służby pomocnicze. Nie sposób w takiej przeglądowej monografii dokładnie omówić ich wszystkich, toteż przedstawię w ogólnych zarysach tylko najważniejsze. Wydział Polityczny zajmuje się sprawdzaniem postawy ideologicznej całego personelu GRU. Jego szefem jest zastępca szefa GRU w randze generała porucznika, ale w przeciwieństwie do innych wydziałów politycznych w armii radzieckiej jego personel nie składa się z działaczy partyjnych, ale z zawodowych oficerów wywiadu. Jest też druga różnica: wszystkie pozostałe wydziały podlegają Komitetowi Centralnemu bezpośrednio, ten zaś – poprzez jego wydział administracyjny. Komitet centralny ma w Związku Radzieckim spore znaczenie – zwłaszcza przy zmianach personalnych – ale nie może się mieszać w działalność wywiadu i praktycznie nie ma żadnego wpływu na jego działalność poza granicami Związku Radzieckiego, gdzie rezydenci są osobiście odpowiedzialni za ideologiczną postawę podwładnych[13]. Zarząd Personalny podlega bezpośrednio szefowi GRU, a jego szef, generał porucznik, jest zastępcą szefa GRU. Personel składa się wyłącznie z zawodowych oficerów wywiadu, którzy tak jak pozostali regularnie wyjeżdżają na kilka lat za granicę i zajmują się tam normalną działalnością szpiegowską. Ma on duże wpływy, gdyż zależą od niego wszystkie zmiany personalne w GRU, wywiadzie marynarki wojennej i zarządach wywiadowczych okręgów wojskowych, a także w służbach wywiadowczych „bratnich” krajów. Zarząd Operacyjno-Techniczny zajmuje się projektowaniem i produkcją najrozmaitszego wyposażenia szpiegowskiego. Ma kilka instytutów naukowo-badawczych i specjalistyczne zakłady wytwórcze. Przeważnie realizuje on zamówienia jednostek zbierających informacje, ale miewa też
własne pomysły. Szefuje mu generał porucznik, ale nie jest on zastępcą szefa GRU. Zarząd Administracyjno-Techniczny ma pod swoją pieczą waluty obce i inne wartościowe przedmioty, jak złoto czy diamenty. Jest pośrednikiem handlowym pomiędzy Komisją WojskowoPrzemysłową a oficerami operacyjnymi i kontroluje wszystkie zasoby finansowe GRU. Prowadzi też tajne spekulacje na rynkach międzynarodowych. Dzięki środkom, którymi dysponuje, wywiera presję na indywidualnych biznesmenów i polityków, a czasem nawet na całe rządy. Nie mniej istotne jest pomnażanie kapitału GRU i pranie pieniędzy tej służby. Zarząd Łączności rzecz jasna organizuje i utrzymuje łączność, głównie radiową, pomiędzy centralą GRU a placówkami zagranicznymi. Ma on do dyspozycji kilka silnych radiostacji, ale w razie potrzeby do łączności z „nielegalnymi” czy agentami może także użyć środków Zarządu Wywiadu Kosmicznego. Wydział Finansów, w przeciwieństwie do Zarządu Administracyjno-Technicznego, zajmuje się tylko i wyłącznie obrotem rublowym oraz wszelakimi legalnymi operacjami finansowymi na terytorium Związku Radzieckiego. 1. Wydział GRU (paszportów) studiuje przepisy paszportowe na całym globie i ma największe na świecie zbiory dowodów tożsamości, praw jazdy, przepustek, biletów oraz legitymacji. Zgromadził też plany wielu tysięcy przejść granicznych i celnych, w każdej chwili może też podać, jakie dokumenty są w którym wymagane, jakie zadaje się na nich pytania i jakie przystawia pieczątki. W ciągu kilku godzin specjaliści tego wydziału potrafią sfałszować dowolny dokument albo wprowadzić poprawki zgodne z najnowszymi zmianami w przepisach paszportowych czy wizowych tego czy innego kraju. Ma on także spore magazyny oryginalnych blankietów rozmaitych dokumentów. 8. Wydział GRU jest najtajniejszy i najpilniej strzeżony ze wszystkich, jako że tam szyfruje się i rozszyfrowuje wszystkie wiadomości przychodzące i wysyłane z centrali. Wydział Archiwów jest chyba najciekawszy ze wszystkich – w jego piwnicach składowane są miliony teczek z danymi na temat „nielegalnych”, rezydentów, oficerów, udanych i nieudanych rekrutacji, polityków, dowódców, homoseksualistów czy konstruktorów silników rakietowych, z którymi zetknęli się oficerowie czy agenci GRU. Każda teczka to losy jakiejś osoby, każda jest materiałem na nie napisaną jeszcze powieść.
[13] Po upadku ZSRR wydział ten został zlikwidowany (przyp. tłum.).
CZĘŚĆ DRUGA
Rozdział 1
„Nielegalni”
„Nielegalny” – potocznie „nielegał” – to oficer operacyjny wywiadu wykonujący za granicą zadania zlecone przez centralę, uchodzący za obywatela innego państwa niż jego własne. Notorycznie są oni myleni z agentami, co jest kardynalnym błędem: agent to obywatel państwa, w którym ktoś taki działa, „nielegalny” zaś – oficer operacyjny obcego wywiadu. Czasami najbardziej wartościowi agenci GRU czy KGB nagradzani są radzieckim obywatelstwem i rangą oficera, ale agent zawsze będzie agentem. Może zostać „nielegalnym” tylko w jednym, dość rzadkim wypadku: gdy zmienia nazwisko, wygląd, kraj działania oraz zaczyna się posługiwać całkowicie fałszywymi dokumentami (i naturalnie wciąż pracuje dla GRU czy KGB). Wtedy określa się go mianem agenta nielegalnego. GRU i KGB mają siatki „nielegalnych”, ale są one całkowicie od siebie niezależne i każda z tych służb wybiera, szkoli i wykorzystuje „nielegalnych”, jak uważa za stosowne, tak też ustala zasady, metody działania i detale techniczne. Zawsze niezależnie od drugiej. Nic też dziwnego, że systemy prowadzenia „nielegalnych” KGB i GRU różnią się zasadniczo. W KGB działa specjalny zarząd do spraw „nielegalnych”, a w GRU go nie ma – „nielegalni” są szkoleni w specjalnym ośrodku prowadzonym przez generała porucznika Wiaczesława Tichonowicza Gurienkę. Po szkoleniu przechodzą do dyspozycji szefów czterech zarządów, pomiędzy które podzielono kraje świata, i są prowadzeni osobiście przez każdego z szefów. Tak więc szef zarządu nadzoruje swoją jednostkę plus jednostki podległe, a niezależnie od tego grupę „nielegalnych”. By to ostatnie było wykonalne, ma do pomocy niewielką grupę doradców, głównie z byłych „nielegalnych” (nie spalonych w akcji), którzy w każdej chwili, wyposażeni w fałszywe dokumenty, mogą się pojawić w państwie, w którym działa siatka, i pomóc jej w pracy. Szefowie zarządów zresztą również często jeżdżą za granicę z podobnych powodów.
Ważniejszych „nielegalnych” nadzoruje i prowadzi pierwszy zastępca szefa GRU, a najbardziej wartościowych – osobiście sam szef GRU. Obaj z wymienionych powodów także mają nieliczne grupy doradców zajmujące się codziennym prowadzeniem „nielegalnych”. Jeśli „nielegalny” niższego szczebla zaczyna dostarczać naprawdę ważne materiały, natychmiast przejmuje go pierwszy zastępca, a jeśli zdobyte przez niego informacje doprowadzają do przełomu w jakiejś dziedzinie, trafia pod skrzydła szefa GRU, co jest naturalnie wielkim sukcesem. Może go też spotkać degradacja w podległości służbowej, jeśli nie wywiązuje się z zadań i dostarczany przezeń materiał jest coraz gorszy. Przedostatnim stopniem tej degradacji jest zależność funkcyjna od szefa jednostki mniejszej niż zarząd (o czym naturalnie „nielegalny” nie wie), a ostatnim – odwołanie do Związku Radzieckiego, co wszyscy służący w wywiadzie uważają za najgorsze. To bardzo skuteczna kara wobec każdego obywatela Związku Radzieckiego pracującego za jego granicami, a czy owa zagranica to Paryż czy Phnom Penh, nie jest już tak ważne. Przeniesienie do kraju, nawet związane z awansem, zawsze uważane jest za tragedię. Potencjalnych „nielegalnych” wybiera każdy z czterech zarządów niezależnie. Głównym kryterium są tu ich przyszłe zadania. Generalnie są to oficerowie wojsk lądowych lub marynarki wojennej, którzy nawet nie wiedzą o istnieniu GRU. Częstokroć też wykorzystuje się doświadczonych oficerów wywiadu wojskowego po Akademii GRU czy pobycie w rezydenturze. Często wybiera się młodych obywateli Związku Radzieckiego, głównie po kursach językowych. Zawsze jednak są to ludzie z wyższym wykształceniem – to wymóg podstawowy. Dlatego też między innymi rekruta zaczyna się szkolić w wieku 21–23 lata. Choć jednostka, którą dowodzi generał Gurienko, nazywana jest ośrodkiem szkoleniowym, ani jeden z „nielegalnych”, którzy przeszli na stronę Zachodu, nie umiał podać nawet jej przybliżonej lokalizacji. Nic w tym dziwnego, bo w przeciwieństwie do „szkoły wdzięku” KGB nie jest to żaden ośrodek. GRU szkoli „nielegalnych” pojedynczo w miejscu dobranym dla każdego z osobna, zazwyczaj w daczy w podmiejskiej dzielnicy Moskwy, gdzie przeważa taka zabudowa. Mieszkają tu wyłącznie odpowiednio dobrani przedstawiciele władz, na ulicach rzadko spotyka się obcych, a zadawanie pytań jest rzadsze niż napady rabunkowe, których wcale tam nie ma. Po ulicach natomiast przechadzają się parami młodzieńcy o atletycznym wyglądzie, choć bez mundurów (nieodłącznego atrybutu większości radzieckich sportowców). Taka dacza to idealne miejsce na szkolenie „nielegalnych”. „Uczeń” mieszka w niej z rodziną (to znaczy z żoną i dziećmi oraz dwoma lub trzema instruktorami), dzięki czemu szkolenie odbywa się praktycznie dwadzieścia cztery godziny na dobę. Zazwyczaj oprócz „ucznia” przechodzi je także żona, nigdy natomiast dzieci – prowadzą one normalne życie i gdy dla ojca przyjdzie pora wyjazdu, pozostaną w Związku Radzieckim jako zakładnicy. Dacza jest tak urządzona, by przypominała wnętrze domu i biura, w których „uczeń” będzie
mieszkał i pracował jako „nielegalny”, przy czym chodzi o wnętrza typowe, charakterystyczne dla określonych lokali czy domów, a nie jakieś konkretne lokum. Kandydat musi się oswoić z wieloma przedmiotami, przywyknąć do nich, dlatego też cała garderoba, żywność, książki, papierosy, a nawet żyletki, których używa w czasie szkolenia, bądź zostały wyprodukowane w kraju, do którego ma jechać, bądź też są tam najpowszechniejsze. W każdym pomieszczeniu stoi magnetofon dwadzieścia cztery godziny na dobę odtwarzający aktualizowane na bieżąco nagrania programów radiowych kraju celu. Od pierwszego dnia nauki student otrzymuje też większość gazet i magazynów, ogląda filmy i programy telewizyjne. Instruktorzy – najczęściej byli „nielegalni” – czytają tę samą prasę, oglądają te same filmy i przez znaczną część czasu zadają „uczniowi” wszelkiego rodzaju pytania na temat tego, co słyszał, oglądał i czytał. Po kilku latach takiego treningu „uczeń” zna skład drużyn piłkarskich z terenu, na którym będzie działać, godziny otwarcia miejscowych restauracji i nocnych klubów, a nawet pogodę z poprzednich lat, nie mówiąc o polityce czy aferach, jakimi pasjonują się obywatele kraju, w którym zamieszka. Program dopasowany jest do każdego „ucznia”, tak by jego wiedza i charakter wraz z nową tożsamością – której rzecz jasna musi się bezbłędnie nauczyć – ułatwiały wykonanie zadania. Oczywiście uczony jest też technik szpiegowskich i zasad pracy w radzieckim wywiadzie. Często bywa, że żona „ucznia” też przechodzi odpowiednie szkolenie – najczęściej jako radiotelegrafistka – i potem pracuje z mężem. GRU uważa, że taki zespół jest efektywniejszy, a biorąc pod uwagę uczucia macierzyńskie i dzieci w roli zakładników, jest mniej prawdopodobne, że „nielegalny” przejdzie na stronę przeciwnika. Żona poza tym często pełni funkcję kontrolera GRU: nie ujdzie jej uwagi zmiana w zachowaniu męża, zwłaszcza nagłe zainteresowanie kobietami czy alkoholem, o czym natychmiast informuje centralę. Gdyby zaś też podczas pobytu za granicą doszło do czegoś, co małżonkowie chcieliby ukryć po powrocie, to osobno przesłuchiwani prędzej czy później zdradziliby się jakąś niezgodnością w zeznaniach i sprawa wyszłaby na jaw. Po trzech lub czterech latach intensywnego szkolenia kandydat na „nielegalnego” zdaje egzamin przed komisją złożoną z przedstawicieli GRU oraz Komitetu Centralnego i wyjeżdża za granicę. Zwykle do miejsc przeznaczenia udaje się przez wiele krajów pośrednich. Na przykład, jadąc do USA, poruszałby się przez Węgry, Jugosławię, Cypr, Kuwejt, Hongkong i Hawaje. Na każdym etapie podróży (a już na pewno co dwa etapy) niszczyłby dokumenty, z których dotąd korzystał, i zastępował je nowym kompletem, przygotowanym przez innych „nielegalnych” czy rezydenturę. Otrzymywałby go pocztą, znajdował w pokojach hotelowych itp. Do każdego kompletu miałby inną legendę, czyniącą zeń innego człowieka. Bywa, że w każdym z państw, w których zatrzymuje się „nielegalny”, mieszka on kilka tygodni czy miesięcy, bo kiedyś może mu się przydać znajomość tej czy innej okolicy.
Gdy po kilkumiesięcznej podróży dociera wreszcie do miejsca przeznaczenia, przede wszystkim jedzie do miasta, w którym według legendy się urodził i żył. Podejmuje tam pracę, mieszka określony czas i wraca do Związku Radzieckiego. Tak kończy drugi etap szkolenia: kontrolny okres przebywania za granicą jako „nielegalny”. Następnie rozpoczyna się trzeci etap. Na podstawie doświadczeń z podróży uczeń oraz instruktor wyłapują braki w dotychczasowym szkoleniu i opracowują nowy program, który trwa kolejny rok lub dwa. Potem zdaje następny egzamin, przy którym musi być obecny szef GRU lub jego pierwszy zastępca, po czym „nielegalny” zostaje oddany do dyspozycji kogoś z szefów zarządów i rusza w drogę do kraju docelowego. Ze względów operacyjnych – nie instruktażowych – jako furtkę na Zachód GRU często wykorzystuje Finlandię. W podróży tej, tak jak w próbnej, mogą być kilkumiesięczne, a nawet kilkuletnie przerwy. Nazywana jest ona bezpośrednią legalizacją, gdyż „nielegalny” stara się zdobyć podczas niej jak najwięcej przyjaciół, autentyczne papiery i świadectwa pracy, nim w końcu pojawi się w państwie, któremu ma zaszkodzić. Na przykład jeśli udaje się do USA jako uciekinier z Węgier, to zacznie podróż od pobytu w tym kraju, a potem ruszy do celu przez Austrię i Niemcy, jeśli zaś będzie miał znaleźć się we Francji, trafi tam przez Armenię i Liban. Jak wynika z cyklu szkoleniowego, minimalny wiek „nielegalnego” to 27–29 lat, ale zwykle ma on około czterdziestki, co z wielu powodów najbardziej odpowiada GRU. Mężczyzna taki ma już za sobą szumną młodość i jest zrównoważony, mało więc prawdopodobne, że zamiast wykonywać zadania, pójdzie na policję. Jego dzieci są wystarczająco duże, aby obyły się bez opieki rodziców, ale nie na tyle dorosłe, by żyć samodzielnie, dzięki czemu z punktu widzenia GRU stanowią idealnych zakładników. A w razie mobilizacji w kraju docelowym – jeśli „nielegalny” działa pod przykrywką jego obywatela – prawdopodobieństwo, by został powołany do wojska, jest niewielkie, toteż nie zagraża to jego pracy dla GRU. Po przybyciu na miejsce podstawowym zadaniem „nielegalnego” jest legalizacja, czyli zdobycie autentycznych dokumentów uwiarygodniających jego legendę. Naturalnie otrzymał on dokumenty podrobione przez najlepszych fałszerzy GRU z wykorzystaniem oryginalnych blankietów, ale nie ma go w rejestrach podatkowych i policyjnych, toteż wystarczy pobieżne sprawdzenie, by legenda zaczęła się sypać. Dlatego też z początku wielokrotnie zmienia pracę, żeby zdobyć jak najwięcej autentycznych referencji i pozostawić po sobie jak najwięcej śladów w dokumentach rozmaitych firm. Najlepiej, jeśli pod jakimś rozsądnym pretekstem wystąpi on do władz o wydanie nowych dokumentów albo zawrze związek małżeński z innym „nielegalnym” – może nim być własna żona – który ma już legalne papiery. Wówczas „gubi” własny paszport i na podstawie dokumentów żony otrzymuje paszport, prawo jazdy, karty kredytowe itp. – wszystko, co potrzebne do legalizacji. Bardzo ważną rolę w życiu „nielegalnego” gra legenda, czyli opracowany dla niego fałszywy życiorys, który często decyduje o tym, czy uda mu się wykonać zadanie. Podstawy legendy są, na
ile to możliwe, zgodne z prawdą – w dużej mierze opiera się ona na faktach: na przykład data urodzenia „nielegalnego” jest prawdziwa, zmienia się tylko miejsce, daty urodzenia rodziców i krewnych oraz ich zawody także pozostają bez zmian. Podobnie jest z większością innych szczegółów. „Nielegalny” zatem nie kłamie, gdy opowiada legendę – mówi niecałą prawdę, co ma duże znaczenie psychiczne i chroni przed popełnieniem pomyłki. Nie mrugnie okiem, twierdząc, że ojciec całe życie służył w wojsku – nie powie tylko w jakim. Jest także „legenda ostateczna”, czyli ostatnia linia obrony na wypadek aresztowania przez policję, jeśli normalna legenda zostanie obalona. Pomyślana jest wyłącznie na użytek policji i nie sposób jej sprawdzić. Weźmy przykład: „nielegalny” został aresztowany w USA, próbując uzyskać nowe prawo jazdy, gdyż stwierdził, że w starym jest błąd. Na przesłuchaniu zwykła „legenda” z jakiejś przyczyny upadła – powodów może być mnóstwo, choćby taki, że ktoś, kto powinien znać „nielegalnego” ze szkoły, w ogóle go sobie nie przypomina. Wobec tego zatrzymany ucieka się do „legendy ostatecznej” i informuje policję, że jest polskim kryminalistą, który po ucieczce z więzienia kupił amerykański paszport na czarnym rynku. Tymczasem GRU otrzymuje sygnał o jego aresztowaniu – albo nie dostaje od niego rutynowego sygnału, co wychodzi na jedno – i uruchamia polskie władze. Polacy publikują zdjęcie kryminalisty i występują do kilku państw o jego ekstradycję. Być może wyda się to dziwne, ale policja wierzy w takie „legendy” i bez problemów wydaje zatrzymanego polskiemu konsulowi, choć sprawdzenie go zajęłoby jej kwadrans – wystarczy zaprosić prawdziwego polskiego imigranta, których w USA jest dużo, na pogawędkę z rodakiem. „Nielegalny” zna może z dziesięć słów po polsku, więc sprawa natychmiast by się wyjaśniła, ale dotąd nikt jakoś na to nie wpadł, toteż procedura ekstradycyjna zazwyczaj zostaje dopełniona ku obopólnemu zadowoleniu. Nie mniej ważne od życiorysu są rodzaj pracy „nielegalnego” i legenda jego poprzedniej pracy lub prac. Radziecka propaganda nieraz maluje mrożący krew w żyłach obraz wyższego stopniem oficera grającego pierwsze skrzypce w sztabie generalnym nieprzyjaciela. W życiu nic takiego się nie zdarza, a to z kilku powodów: po pierwsze, „nielegalny” dla własnego dobra powinien trzymać się z dala od kontrwywiadu państwa, w którym przebywa, musi więc być szarym człowiekiem z ulicy, którego nikt nie zauważa. Po drugie, nawet gdyby cykliczne sprawdzanie przez kontrwywiad oficerów sztabu generalnego nic nie dało (co jest nieprawdopodobne), to legendę szybko by diabli wzięli, gdyż w ciągu maksimum czterdziestu ośmiu godzin natknąłby się zapewne na jakiegoś oficera, z którym musiałby kiedyś służyć, lub „kolegę” z akademii wojskowej. Po trzecie, byłby nieefektywny: „nielegalny” potrzebuje dużo czasu na kontakt z agentami, a że pochodzą oni z różnych środowisk – są wśród nich także homoseksualiści i prostytutki – po kilku takich spotkaniach kontrwywiad wziąłby delikwenta pod lupę i nic by go nie uratowało. Po czwarte,
zadania stawiane przez GRU są zmienne, a do tego zawsze „na wczoraj”. Dziś centrala domaga się dokumentów z jednego pionu sztabu generalnego, a jutro z zupełnie innego, do którego nasz „sztabowiec” nie ma dostępu. Jakakolwiek próba nawiązania rozmowy o sprawach służbowych z oficerami owego pionu spotkałaby się w najlepszym razie z milczeniem, najczęściej jednak z podejrzeniami, o których zameldowaliby oni gdzie trzeba. Jak widać, takie umieszczenie „nielegalnego” nie jest ani rozsądne, ani efektywne. Najlepiej, jeśli jest on niezależnym dziennikarzem, jak Richard Sorge, lub artystą jak Rudolf Abel[14], czyli panem swego czasu i swych pieniędzy. Nie wzbudzając podejrzeń, może rozmawiać z premierem, prostytutką czy pracownikiem elektrowni atomowej. Jeśli przez trzy miesiące nie chce mu się pracować, to jego sprawa, jeśli otrzyma przekaz na kilka tysięcy dolarów, to też nikt się tym nie zainteresuje, bo w takim zawodzie to normalne. Może trudno w to uwierzyć, ale są też inne, jeszcze lepsze dla „nielegalnego” zajęcia, jak na przykład właściciela zakładu naprawiającego i wynajmującego samochody. Może zostawić firmę pracownikowi i pojechać gdzie wola, może stanąć przy kasie i obsługiwać klientów, a na to, że od jednego skasuje gotówkę i meldunek, a innemu wypłaci należność i da instrukcje, nikt nie zwróci uwagi. Codziennie ma do czynienia z tysiącami ludzi w najrozmaitszym wieku, rozlicznych zawodów i o różnym wyglądzie, co dla „nielegalnego” jest idealną sytuacją, gdyż to nie on ma penetrować pilnie strzeżone cele i wykradać tajemnice z sejfów – on ma werbować agentów, którzy będą to robić, odbierać od nich informacje i jak najdłużej nie dać się na tym przyłapać. Rezydentura „nielegalnych” to jednostka organizacyjna wywiadu składająca się co najmniej z dwóch „nielegalnych”, czyli rezydenta i radiooperatora, oraz niewielkiej liczby agentów (minimum jednego), którzy dla nich pracują. „Nielegalny” bez agentów nie uzyska żadnych informacji, toteż zaczyna ich werbować, ledwie się zalegalizuje. Jeśli werbunek się udaje, rezydentura stopniowo się powiększa i pojawia się więcej „nielegalnych”, z których jeden zostaje zastępcą rezydenta. Są jednak tego granice, gdyż GRU nie uważa tworzenia dużych rezydentur za rozsądne. Pięciu „nielegalnych” i ośmiu–dziesięciu agentów to maksimum. Jeśli więc rekrutacja agentów idzie wyjątkowo dobrze, to rezydentura jest szybko dzielona na dwie nowe, którym centrala jak najsurowiej zabrania jakichkolwiek kontaktów, by w razie wpadki jednej nie ucierpiała druga.
[14] Właściwie William Fisher. Jako Emil Goldfus, a później Rudolf Abel od roku 1949 kierował w USA siatką agentów MGB (później KGB) gromadzących informacje o amerykańskim programie atomowym. W 1957 roku został aresztowany i skazany na 30 lat, odsiedział jednak tylko trzy, gdyż wymieniono go na Gary’ego Powersa, pilota samolotu szpiegowskiego zestrzelonego nad ZSRR (przyp. red.).
Rozdział 2
Rezydentura
Rezydentura to podstawowa wywiadowcza jednostka organizacyjna GRU za granicą (należy pamiętać, że rezydentura, o której tu mowa, i rezydentura „nielegalnych” to dwie całkowicie odrębne jednostki). W każdym radzieckim przedstawicielstwie dyplomatycznym działa rezydentura GRU i rezydentura KGB, dlatego też każda kolonia dyplomatyczna podzielona jest na trzy grupy, czego z zewnątrz raczej nie sposób zauważyć. Są to: – „czyści”, czyli prawdziwi dyplomaci, dziennikarze czy przedstawiciele handlowi (raczej nieliczni), którym przewodzi ambasador; – rezydentura GRU; – rezydentura KGB. „Czyści”, którzy bardzo często nie widzą różnicy między KGB a GRU, nazywają oficerów obu tych służb dzikusami, wikingami lub sąsiadami. Lepiej zorientowani, jak na przykład ambasador, starsi dyplomaci czy osoby bardziej spostrzegawcze, dzielą ich na „bliskich sąsiadów”, z KGB, którzy stale mieszają się do codziennego życia niemal każdego członka kolonii, i „dalekich”, z GRU, których ono zupełnie nie obchodzi. Dzieje się tak z powodów podanych w części pierwszej, czyli z uwagi na zainteresowania wywiadu wojskowego. Dlatego też rezydentura GRU żyje sobie spokojnie na uboczu i jest mniej liczna niż każda z pozostałych części kolonii. Zwykle 40 procent ludzi z ambasady można uznać za: „czystych” (w większości współpracują oczywiście z KGB, rzadziej z GRU, ale nie można ich uznać za zawodowych oficerów wywiadu), 40–45 procent to funkcjonariusze KGB, a 15–20 procent (w rzadkich wypadkach do 25 procent) – oficerowie GRU. Ta dysproporcja nie oznacza bynajmniej, że potencjał wywiadowczy czy efekty działania GRU ustępują KGB. Często jest odwrotnie, gdyż większość funkcjonariuszy KGB zajmuje się bezpieczeństwem ambasady oraz zbieraniem informacji
obciążających „czystych” (włącznie z ambasadorem), własnych kolegów z KGB kontaktujących się z cudzoziemcami, no i próbuje skompromitować przed władzami radzieckimi oficerów GRU. Mała ich część – maksymalnie połowa – zajmuje się właściwą działalnością wywiadowczą. Tymczasem GRU cały wysiłek i wszystkich ludzi kieruje do działań wywiadowczych przeciwko krajowi, w którym znajduje się ambasada. Jeśli dodać do tego zasoby finansowe znacznie przewyższające możliwości KGB, staje się zrozumiałe, dlaczego najlepsze i najefektywniejsze operacje wywiadowcze przeprowadziło GRU, a nie KGB. Minimalny stan liczebny rezydentury GRU to dwie osoby: rezydent oraz oficer łączności i szyfrów, tak samo jest w KGB i MSZ. Teoretycznie radziecka kolonia dyplomatyczna w bardzo małym kraju może liczyć sześć osób, z których trzy – ambasador i dwaj rezydenci – są dyplomatami, a trzej pozostali to łącznościowcy-szyfranci. Każda „branża” kolonii ma własną maszynę szyfrującą i własny, niezależny kanał łączności z Moskwą. Każda ma też własnego szefa w Moskwie: ministra spraw zagranicznych, przewodniczącego KGB czy szefa GRU. Spory kompetencyjne pomiędzy nimi rozstrzyga wyłącznie Komitet Centralny, w którego interesie leży podsycanie niechęci między wszystkimi trzema służbami. Komitet Centralny ma prawo odwołać każdego rezydenta i ambasadora oraz decydować, ilu ludzi każda z nich może mieć w swojej placówce. To ostatnie jest dość trudne, gdyż KC z wiadomych względów nie chce osłabiać KGB i nie może redukować obsady rezydentur GRU, gdyż bez danych o nowoczesnej technice armia radziecka zostanie w tyle za państwami rozwiniętymi. W końcu nie może być też zbyt mało „czystych” dyplomatów, bo służą oni jako parawan obu służbom wywiadowczym. Dlatego też każda radziecka ambasada czy przedstawicielstwo handlowe powiększa się w błyskawicznym tempie. Rezydent, któremu przybywa ludzi, zamiast jednego zastępcy dostaje kilku, by mógł sprawnie działać, podobnie jest z oficerami łączności i szyfrów. Zorganizowana zostaje służba techniczna oraz operacyjno-techniczna: grupa operacyjna i stacja nasłuchu na częstotliwości policji i kontrwywiadu. Do placówki przyjeżdża coraz więcej oficerów operacyjnych zajmujących się werbunkiem i prowadzeniem agentów. W największych rezydenturach, jak na przykład w Nowym Jorku, pracuje siedemdziesięciu do osiemdziesięciu oficerów, w średnich, jak Rzym, trzydziestu do czterdziestu, a wszyscy dzielą się na trzy kategorie: 1. personel operacyjny – ci, którzy bezpośrednio zajmują się werbunkiem i prowadzeniem agentów, w tym rezydent, jego zastępcy i oficerowie operacyjni; 2. personel techniczno-operacyjny – ludzie bezpośrednio odpowiedzialni za uzyskiwane dane wywiadowcze, ale nie mający kontaktu z agentami, a częstokroć w ogóle z cudzoziemcami. Są to: oficer łączności i szyfrów, oficer wywiadu technicznego, operatorzy radiostacji nasłuchowej oraz inni specjaliści; 3. personel techniczny – kierowcy, straż, księgowi itp.
Rezydent Jest najstarszym rangą reprezentantem GRU i na terenie rezydentury ma praktycznie nieograniczoną władzę – odpowiedzialny jest tylko przed szefem GRU i Komitetem Centralnym. Ma prawo odesłać każdego z oficerów, włącznie ze swoim zastępcą, do kraju w trybie natychmiastowym i nie musi tego uzasadniać nawet przed szefem GRU i Komitetem Centralnym. Wyłącznie odpowiada za dyscyplinę i bezpieczeństwo każdego oficera operacyjnego z osobna i rezydentury jako całości. Wybierany jest spośród najbardziej doświadczonych oficerów, którzy przesłużyli co najmniej trzy do pięciu lat jako zastępcy rezydenta. W dużej rezydenturze ma on rangę generała majora, w pozostałych pułkownika, co nie znaczy, że rezydentem nie może zostać podpułkownik. W takim wypadku zgodnie z systemem GRU otrzymywać będzie gażę pełnego pułkownika lub generała majora, a jeśli będzie się dobrze spisywał, to i później będzie zajmował stanowisko wyższe, niż wskazywałaby na to ranga. Czasami osobiście nadzoruje szczególnie ważne akcje przeprowadzane przez mniej doświadczonych podwładnych, ale są to wyjątki – z reguły nie zajmuje się bezpośrednio pracą operacyjną, lecz koordynacją działań. Zastępca rezydenta Jest prawą ręką rezydenta i przejmuje obowiązki szefa na czas jego nieobecności. Poza tym wykonuje to, co zleci mu rezydent, oraz jak każdy oficer operacyjny zajmuje się werbowaniem i prowadzeniem agentów. Regularnie kieruje działaniami grup oficerów podczas ważniejszych lub nietypowych operacji. W dużych rezydenturach lub takich, które leżą na obszarach wzmożonej aktywności „nielegalnych”, bywa tworzona funkcja zastępcy rezydenta do spraw „nielegalnych”, mimo że rezydentura w ambasadzie nie wie nic bliższego o „nielegalnych” ponad to, co jest jej zlecane w ramach ich wsparcia, jak opróżnianie skrytek, pomoc techniczna czy wyjaśnianie im bardzo ważnych kwestii. Zastępca rezydenta ma zwykle rangę pułkownika, ale zgodnie z wymienioną już zasadą może być też podpułkownikiem lub majorem. Administracyjnie i finansowo traktowany jest jednak jak pułkownik. Oficer operacyjny Rekrutuje on i prowadzi agentów, od których otrzymuje dokumenty, informacje oraz próbki dotyczące technologii i techniki wojskowej, a także innych interesujących go dziedzin. Od przybycia do rezydentury ma obowiązek zwerbować przynajmniej jednego agenta, często też prowadzi dwóch–trzech zwerbowanych przez poprzedników. Musi ich utrzymać i mobilizować do działania. Zasady te dotyczą wszystkich oficerów w małych rezydenturach, w tym zastępcy rezydenta. Jeśli rezydentura jest średniej wielkości lub duża, rezydent sam może prowadzić agentów, ale nie musi. Szefowie największych rezydentur w ogóle się tym nie zajmują. Poza pracą z informatorami obowiązkiem oficera operacyjnego jest zdobywanie informacji
wywiadowczych w każdy możliwy sposób i przy każdej okazji: rozmawiając z cudzoziemcami, czytając prasę, w podróży itp. Jednak według kryteriów GRU najważniejsza ze wszystkiego jest rekrutacja agentów, nazywana – z dodatkiem różnych kolokwializmów – zadaniem numer jeden. Wszystkie inne zajęcia – pomoc i wspieranie innych – choć ważne, klasyfikowane są jako zero. Najlepiej, jeśli oficer operacyjny jako nowy – wspomagający – zdoła zwerbować agenta, bo wtedy z „zera” awansuje na „dziesiątkę”, czyli bardzo efektywnego oficera. Z tegoż powodu oficer, który przez trzy lata (średnia długość pobytu za granicą) nie zwerbował choćby jednego agenta, nawet jeśli odniósł wielkie sukcesy w innych dziedzinach i zdobył bardzo ważne informacje, uważany jest za nieproduktywnego. Według standardów GRU siedział te trzy lata na tyłku i nie robił nic, dlatego też jego szanse na kolejny wyjazd są mizerne. Zazwyczaj oficer operacyjny ma rangę podpułkownika, choć w praktyce często spotyka się majorów, kapitanów, a nawet poruczników. Jeśli mają oni wyniki w pracy, otrzymują stanowiska i gaże należne podpułkownikom oraz automatycznie są promowani. Jeśli nie mogą się niczym wielkim wykazać, stają się zwykłymi majorami czy porucznikami i muszą czekać na zwykłe promocje, gdyż w Armii Radzieckiej z zasady nie promuje się nieudolnych oficerów. Struktura stopni wojskowych w rezydenturze „nielegalnych” jest taka sama jak w zwykłej, a jedyną różnicą jest to, że rezydent „nielegalnych” może być generałem majorem, choć ma znacznie mniej ludzi, niż pracuje w rezydenturze przy ambasadzie. Oficer łączności i szyfrów Mimo że należy do sekcji techniczno-operacyjnej i ma zwykle stopień nie wyższy niż inni, jest drugą co do ważności osobą w rezydenturze. Odpowiedzialny jest bowiem nie tylko za szyfry i maszyny szyfrujące, ale też za utrzymanie łączności z centralą i przechowywanie wszystkich tajnych dokumentów, zna też wszystkie sekrety rezydentury (a nowiny z Moskwy szybciej niż rezydent), jako że cała łączność przechodzi przez niego. Nikt, nie wyłączając ambasadora i rezydenta, pod żadnym pozorem i o żadnej porze nie ma prawa wejść do pokoju łączności, ba – nie może nawet poznać liczby i rodzaju zainstalowanych tam maszyn. Nikt także nie ma prawa zadawać mu pytań związanych z wykonywaną pracą. Jedyną osobą, która w pewnej mierze ma nim kontrolę, jest rezydent, choć oficer łączności i szyfrów może bez jego wiedzy wysłać do Moskwy dowolną depeszę, w której będzie na przykład raport o jego poczynaniach. Do obowiązków oficera łączności i szyfrów należy bowiem pilnowanie działalności rezydentury i natychmiastowe meldowanie o wszystkich dostrzeżonych niedociągnięciach. Jeśli rezydentura jest mała i ma tylko jednego łącznościowca-szyfranta, to jeśli coś uniemożliwi mu podjęcie pracy, może go zastąpić tylko rezydent. Jeśli zaś spotka to ich obu, rezydentura jest zupełnie odcięta od centrali. Naturalnie kanałami łączności ambasadora czy KGB można przesłać wiadomość o wypadku, ale tylko krótką i ogólnikową.
Naturalne jest więc, że GRU (tak samo zresztą jak KGB) bardzo się troszczy o swoich łącznościowców-szyfrantów: mogą oni mieszkać tylko na terenie ambasady, pilnowanym przez całą dobę, ani łącznościowcy, ani ich żony nie mogą jej opuścić bez „opiekuna” lub osobno, a „opiekunem” jest zawsze ktoś o immunitecie dyplomatycznym. Nie wolno im też przebywać w miejscach, w których mogliby się zetknąć z obcokrajowcami, nawet takimi jak Bułgarzy czy Mongołowie, co dotyczy także terenu ambasady. Nie mogą przebywać z nimi w jednym pomieszczeniu, choćby milczeli jak grób i towarzyszyłby im rezydent. W drodze z i do Związku Radzieckiego muszą oni – a także ich rodziny – mieć eskortę dyplomatyczną, a podczas pobytu za granicą nie przysługuje im prawo do urlopu. Nic zatem dziwnego, że przebywają na placówce nie dłużej niż dwa lata. A i tak ich koledzy, którzy całe życie spędzili w Związku Radzieckim, strasznie im zazdroszczą, oni zaś oddaliby pół życia, żeby ponownie wyjechać – nieważne zresztą dokąd. Zgodzą się na każde warunki, klimat czy restrykcje, gdyż tak jak wszyscy Rosjanie wiedzą, że życie za granicą zawsze jest lepsze niż w Związku Radzieckim. Oficerowie wywiadu technicznego Zbierają informacje z wywiadu radioelektronicznego, operując z terenu ambasady radzieckiej, konsulatu czy przedstawicielstwa handlowego. Ich podstawowe cele to łączność rządowa, dyplomatyczna i wojskowa. Nasłuch przekazów radiowych, także nie szyfrowanych, dostarcza nie tylko informacji bezpośrednich, ale też pozwala poznać system łączności sił zbrojnych i władz państwa gospodarza. Zazwyczaj oficerowie wywiadu technicznego mają rangę podpułkownika lub majora. Oficerowie nasłuchu radiowego Zajmują się wyłącznie podsłuchiwaniem radia policyjnego i służb bezpieczeństwa. Działają odrębnie i niezależnie od kolegów z wywiadu technicznego, choć tak jak oni nadzorowani są przez rezydenta. Podstawowa różnica polega na tym, że wywiad techniczny pracuje bardziej w interesie centrali, gdyż gromadzi informacje strategiczne, nasłuch radiowy natomiast działa wyłącznie w interesie rezydentury, starając się ustalić, gdzie koncentruje się aktywność policji i gdzie można spokojnie operować. Oprócz tego młodzi oficerowie nasłuchu radiowego – którzy być może zostaną kiedyś oficerami operacyjnymi – studiują działania policji, czerpiąc z innych niż radio źródeł, między innymi z lokalnych gazet. Zwracają uwagę na najrozmaitsze detale, jak na przykład numery rejestracyjne wozów policyjnych pojawiających się na zdjęciach prasowych czy nazwiska policjantów i detektywów. Czasami ta dłubanina przynosi niespodziewane rezultaty: w pewnym kraju pewien dociekliwy dziennikarz lokalnej gazety opisał policyjny plan zainstalowania ukrytych kamer w najruchliwszych
punktach miasta. GRU podjęło odpowiednie działania – podłączyło się do sieci, gdy ją instalowano – dzięki czemu nie dość, że wiedziało to samo co miejscowi stróże prawa, to jeszcze kilkakrotnie zdołało uniknąć zasadzek policji i kontrwywiadu. Oficerowie pracujący w nasłuchu radiowym to kapitanowie i porucznicy. Grupa operacyjno-techniczna Naprawia i konserwuje sprzęt fotograficzny, kopiujący itp. Ma do dyspozycji najrozmaitsze skrzynki kontaktowe, radiostacje, materiały do tajnej korespondencji, mikrofotografii czy podsłuchu. Oficerowie tej grupy uczą oficerów operacyjnych używać owego sprzętu oraz stale oglądają i nagrywają programy telewizyjne, z których wydobywają częstokroć materiał informacyjny, jakiego znikąd indziej nie udałoby się zdobyć. Często też ubezpieczają operacje agenturalne, kurierów czy opróżniających skrzynki kontaktowe.
Personel pomocniczy Służy on jedynie w dużych rezydenturach, jako że na przykład kierowca przysługuje tylko rezydentowi w stopniu generała majora. Nie wszyscy jednak korzystają z tego przywileju, żeby nie ułatwiać zachodniemu kontrwywiadowi identyfikacji swej osoby. Kierowcy zwykle są w randze chorążego, ale niekiedy zastępują ich oficerowie operacyjni wyższych stopni – to świetne maskowanie, bo kto zwraca uwagę na szofera?
Część rezydentur, gdy na przykład nie można wykluczyć ataku na ambasadę lub gdy prosi o to rezydent w związku z nie dającymi się opanować próbami penetracji przez KGB – otrzymuje straż wewnętrzną. Należą do niej zawsze młodsi oficerowie specnazu, zwykle porucznicy, odpowiedzialni wyłącznie przed rezydentem albo jego zastępcą. Naturalnie nie biorą oni udziału w operacjach agenturalnych. Straż zewnętrzna budynku ambasady – a więc i rezydentury – to domena KGB. Księgowego – w randze majora lub kapitana – mają tylko rezydentury, których budżet miesięczny przekracza milion dolarów. W innych finansami zajmuje się zastępca rezydenta. Omawiając rezydenturę, przede wszystkim należy się zająć oficjalnymi obowiązkami i stanowiskami oficerów KGB i GRU, które służą kamuflowaniu ich prawdziwej działalności. Bez przesady można powiedzieć, że praktycznie każde oficjalne zajęcie obywatela radzieckiego za granicą może być przykrywką oficera wywiadu. Każdy – ambasador, szofer, strażnik, tancerka, przewodnik czy duchowny – kto ma prawo wyjazdu ze Związku Radzieckiego, może być wykorzystany do celów wywiadowczych i zazwyczaj tak właśnie jest. Niektóre z oficjalnych zajęć dają większe możliwości, inne mniejsze, część z nich służy jako przykrywka wyłącznie GRU, część zaś KGB. Oto jak wygląda to w praktyce. Z ambasady korzystają w równej mierze KGB i GRU – mieszczą się tu obie rezydentury i obaj rezydenci wraz z zastępcami dysponują tyloma informacjami wywiadowczymi i kontaktami, że gdyby nie mieli paszportów dyplomatycznych, szybko zostaliby aresztowani. Wobec tego oficjalnie, tak jak większość oficerów operacyjnych obu służb, są oni pracownikami ambasady. Z oczywistych powodów mają oni wykształcenie oraz zainteresowania techniczne i z dziedziny nauk ścisłych, toteż trudno ich znaleźć w sekcji kulturalnej. Konsulat to praktycznie wyłączna domena KGB, oficerów GRU jest tam tyle co kot napłakał, a „czystych” dyplomatów nie ma prawie wcale. Dzieje się tak dlatego, że o wpuszczaniu i wypuszczaniu ludzi ze Związku Radzieckiego decyduje KGB, toteż kwestie wizowe także spoczywają w rękach czekistów. Z kolei Aerofłot jest praktycznie królestwem GRU (oficerowie KGB zatrudniani są tam rzadko, z takich samych powodów jak oficerowie wywiadu wojskowego w konsulatach). Powodem jest nadzwyczajne zainteresowanie radzieckiego przemysłu zbrojeniowego zachodnią techniką lotniczą, a pracownicy Aerofłotu mają wiele okazji – wystaw, spotkań z przedstawicielami największych zakładów i linii lotniczych oraz producentów olejów, smarów czy silników – by tę ciekawość zaspokoić. Zazwyczaj producenci samolotów cywilnych budują też maszyny wojskowe, w których – tak jak w ZSRR – wykorzystują podobne części i rozwiązania techniczne, co GRU bardzo ułatwia pracę. Nie inaczej dzieje się w marynarce handlowej. Nadzwyczaj ważne natomiast zarówno dla GRU, jak i KGB są przedstawicielstwa handlowe Ministerstwa Handlu Zagranicznego. Pełno tam oficerów obu służb, które starają się maksymalnie
wykorzystać do własnych celów wyjątkowe możliwości dotarcia do zachodnich biznesmenów, jakie stwarzają te placówki. Filie TASS, APN, „Prawdy” czy „Izwiestii” dla odmiany są dla KGB i GRU terenem prawie zakazanym – prasę nadzoruje Komitet Centralny, który nie ma zamiaru z niej rezygnować, toteż oficerowie obu wywiadów zajmują tam mało znaczące stanowiska i jest ich niewiele. Inturist natomiast do tego stopnia opanowali oficerowie KGB, że praktycznie jest on jego filią. Służba ta zajmuje się w tej firmie wszystkim – od ogłoszeń w gazetach do budowy hoteli i rekrutacji mieszkających w nich cudzoziemców. W Inturiście można też co prawda natknąć się na oficerów GRU, ale są tam oni prawdziwą rzadkością. Odwrotnie jest natomiast w ataszatach wojskowych – wszelkie stanowiska obsadzają w nich wyłącznie oficerowie GRU. Nie ma tam ani funkcjonariuszy KGB, ani „czystych” dyplomatów. Na Zachodzie przyzwyczajono się, że stanowiska te zajmują zawodowi wojskowi, ale nie szpiedzy, i uważa się, że podobnie jest w przedstawicielstwach dyplomatycznych. To poważne nieporozumienie, w pełni wykorzystywane przez GRU. Jeśli rozmawia się z jakimkolwiek radzieckim attaché wojskowym, należy pamiętać, że to co najmniej oficer operacyjny, który ma dylemat: werbować czy nie? Trudno próbować z każdym cudzoziemcem, ale jeśli nie zwerbuje żadnego, to wszystko, czego dotąd dokonał, zostanie uznane za nieistotne i perspektywę wspaniałej kariery szlag trafi. Jeśli wygląda na nieszczęśliwego, to należy wzmóc czujność, bo dotąd nie zwerbował nikogo, jeśli zaś wygląda na zadowolonego z życia, znaczy to, że przeprowadził już rekrutację. Może się też zdarzyć, że nie jest to zwykły oficer, ale zastępca rezydenta albo i sam rezydent. Z nim trzeba postępować jeszcze ostrożniej, gdyż jest znacznie bardziej doświadczony i przebiegły niż zwykły oficer wywiadu. Już choćby to, że ponownie pracuje na Zachodzie, świadczy, że ma na koncie więcej niż jednego zwerbowanego. Pora teraz omówić wewnętrzną strukturę rezydentury w powiązaniu ze stanowiskami i stopniami wojskowymi. Sprawa jest zarazem skomplikowana i prosta. Skomplikowana, gdyż każdy oficer wywiadu ma oficjalne stanowisko (na przykład attaché wojskowego), stopień wojskowy (na przykład pułkownika) i stanowisko w hierarchii rezydentury (na przykład oficera operacyjnego). Bardzo utrudnia to ustalenie, czy to ktoś ważny i kim w istocie jest, zwłaszcza że zewnętrzny obserwator widzi tylko maskaradę, którą chce światu pokazać GRU. Proste natomiast jest dlatego, że nic poza wewnętrzną strukturą rezydentury i zajmowanym w niej stanowiskiem nie ma w praktyce żadnego znaczenia. Bywa, że rezydent o niepodważalnym autorytecie, trzęsący całą rezydenturą, oficjalnie jest szoferem. W rezydenturze tyran ruga na odprawach attaché wojskowych, na zewnątrz uniżenie otwiera im drzwi. Drugi co do ważności jest jego zastępca i nieważne, jaki ma stopień – może być podpułkownikiem
i sztorcować oficerów operacyjnych w stopniu pułkownika jak sierżant kaprali. Oni są tylko oficerami operacyjnymi, a jemu GRU powierzyło bardzo odpowiedzialne stanowisko i dało władzę nad nimi, czyli uznało za lepszego. Tak jak w wypadku rezydenta jego oficjalna funkcja nie ma tu żadnego znaczenia. Dodać należy, że niczyja duma na tym nie cierpi i nie ma z tego powodu animozji: wszyscy oficerowie uważają ów system za naturalny, tak jak właściciel włoskiej restauracji rugany po godzinach pracy przez kelnera stojącego wyżej w hierarchii mafijnej. Oficerowie operacyjni z kolei są sobie równi niezależnie od stopnia. O starszeństwie w rezydenturze decyduje liczba i wartość zwerbowanych; wiek, stopień czy oficjalne zajęcie nie mają na to żadnego wpływu. Ich stosunki bardzo przypominają stosunki panujące wśród pilotów myśliwskich w czasie wojny – nie liczy się stopień, ważna jest liczba zestrzeleń i doświadczenie. We własnym gronie traktują oni cały personel nieoperacyjny jako coś gorszego, choć rzadko okazują to na zewnątrz. Jedynym wyjątkiem jest łącznościowiec-szyfrant, dla którego wszyscy mają szacunek, gdyż najwięcej wie o działalności rezydentury i ma bezpośredni kontakt z Moskwą. Weźmy na przykład typową – rzeczywistą – dużą rezydenturę i przyjrzyjmy się jej strukturze. Rezydentem jest generał major A., oficjalnie pierwszy sekretarz ambasady. Bezpośrednio podlega mu pięciu łącznościowców-szyfrantów, trzech doświadczonych oficerów operacyjnych (jeden prowadzi grupę agentów, a dwaj pozostali szczególnie cennych agentów źródłowych) i czterech zastępców, którymi są: Pułkownik B., oficjalnie zastępca dyrektora przedstawicielstwa handlowego. Ma pod sobą dwunastu oficerów operacyjnych (wszyscy pracują w przedstawicielstwie). Sam prowadzi jednego agenta, jeden z oficerów prowadzi grupę trzech agentów, następny dwóch agentów, a trzeci jednego agenta. Pozostali jak dotąd nikogo nie zwerbowali. Podpułkownik C., oficjalnie zastępca attaché morskiego. Podlega mu dwóch oficerów operacyjnych z przedstawicielstwa marynarki handlowej, trzech z Aerofłotu, pięciu z personelu ambasady i dziesięciu z ataszatów wojskowych. Oficjalnie owe ataszaty są uznawane za jednostkę samodzielną, nie wchodzącą w skład ambasady. Podpułkownik C. prowadzi jednego agenta, dwunastu innych oficerów ma po agencie, a pozostali urabiają kontakty, które zwerbują w ciągu roku czy dwóch. Poza tym C. jest odpowiedzialny za przetwarzanie danych wywiadowczych w rezydenturze. Pułkownik D., oficjalnie zastępca sekretarza ambasady, nieoficjalnie zastępca rezydenta do spraw „nielegalnych”. Nie ma on agentów ani oficerów operacyjnych, ale prowadząc operację na rzecz „nielegalnych”, ma prawo użyć najlepszych oficerów z wymienionych grup zastępców rezydenta. Podpułkownik E., oficjalnie drugi sekretarz ambasady. Ma jednego agenta i jednego oficera operacyjnego (oficjalnie szofera attaché wojskowego), który prowadzi grupę agentów. E. kontroluje
służbę wywiadu technicznego (sześciu ludzi), operacyjno-techniczną (sześciu), nasłuch radiowy (trzech), pięciu oficerów wewnętrznej straży rezydentury i księgowego. Razem w owej rezydenturze jest sześćdziesięciu siedmiu oficerów, w tym czterdziestu jeden operacyjnych, dwudziestu operacyjno-technicznych i sześciu wywiadu technicznego. Rezydentura ta prowadzi trzydziestu sześciu agentów, z których dwudziestu pięciu pracuje niezależnie od siebie. Niekiedy część rezydentury pod dowództwem jednego z zastępców rezydenta działa w innym mieście na stałe oddzielona od siedziby głównej. Jest tak na przykład w Holandii, gdzie rezydentura w Hadze ma samodzielny oddział w Amsterdamie. Komplikuje to pracę, ale w opinii GRU lepiej mieć dwie mniejsze rezydentury niż jedną dużą, gdyż wpadka lub kłopoty jednej nie odbijają się na pracy drugiej i nie trzeba zaczynać wszystkiego od nowa. GRU organizuje nowe rezydentury gdzie to tylko możliwe, a potrzebuje do tego niewiele: oficjalnie zarejestrowanej radiostacji mającej łączność z Moskwą i oficjalnej placówki dyplomatycznej Związku Radzieckiego – ambasady, konsulatu, ataszatu, misji wojskowej czy stałej misji przy ONZ. Wystarczą te dwa składniki, by GRU błyskawicznie utworzyło rezydenturę, choćby dwuosobową, ale samowystarczalną i niezależną. Oprócz bezpieczeństwa daje to także możliwość dublowania zadań i kontroli jednej rezydentury nad drugą, a warunki ku temu istnieją (i rzecz jasna zostały wykorzystane) w wielu krajach. Na przykład jedna z najbardziej ekspansywnych rezydentur mieści się w Paryżu, a niezależna, choć znacznie mniejsza, w Marsylii. Obie ostro ze sobą konkurują, dzięki czemu osiągają doskonałe wyniki. W RFN GRU ma pięć rezydentur – przy każdej misji dyplomatycznej i wojskowej. Czasami mieszczą się tam też rezydentury KGB, ale tylko w misjach dyplomatycznych lub cywilnych. Jeśli misja jest czysto wojskowa, jak właśnie w RFN, KGB nie ma w niej rezydentury. Ta sama zasada obowiązuje w wojskowych misjach doradczych w krajach rozwijających się. Obecność KGB jest tam znikoma i spowodowana tylko kwestią bezpieczeństwa autentycznych doradców wojskowych. Omawiając rezydentury, nie należy zapominać o jeszcze jednej kategorii ludzi biorących udział w pracy szpiegowskiej – o personelu pomocniczym. Są to obywatele Związku Radzieckiego wykonujący zadania zlecone im przez oficerów wywiadu. Mogą mieć najrozmaitsze stanowiska – od ambasadora do portiera – i wykonywać rozmaite zadania: od wybierania potencjalnych agentów do opróżniania skrzynek kontaktowych. KGB, hołdujący zasadzie „nie wychylaj się, skoro ktoś może to zrobić za ciebie”, chętnie zaprzęga ich do pracy. GRU używa ich rzadko i tylko w sytuacjach nie do uniknięcia, kieruje się bowiem inną zasadą: „nie ufaj nawet najlepszemu przyjacielowi, gdy chodzi o twoje pieniądze, żonę czy agenta”. Personel pomocniczy pracuje głównie dla nagród (zwłaszcza pieniężnych, które w odróżnieniu od poborów nie są opodatkowane). Zazwyczaj na dziesięciu pracowników ambasady czy
przedstawicielstwa handlowego siedmiu współpracuje z KGB, jeden z GRU i tylko dwóch jest autentycznie „czystych”. Albo są to kompletne durnie, albo synowie członków Komitetu Centralnego, których żadna siła nie zaciągnie w pobliże wywiadu. Krótko mówiąc: jeśli ma się do czynienia z jakąkolwiek oficjalną instytucją radziecką, spotkanie kogoś, kto nie jest związany z wywiadem, graniczy z niemożliwością.
Rozdział 3
Agenci
W obecnej terminologii radzieckiego wywiadu słowo „agent” ma tylko jedno znaczenie – jest to obcokrajowiec zwerbowany przez radziecki wywiad i działający na jego korzyść. Niezależnie od tego, jakiej części GRU podlegają, agentów dzieli się na dwie grupy: podstawowych i pomocniczych. Podstawowi zaś podzieleni są na cztery kategorie: rezydentów i szefów grup, czyli agentów głównych, źródła, egzekutorów i werbowników. Pomocniczy zaś na: radiooperatorów, agentów legalizujących, kurierów i dysponentów bezpiecznych domów oraz punktów łączności. Agenci główni Przywódcy bądź grupy agentów, bądź rezydentury agenturalnej. Wybierani są niezależnie od płci spośród najbardziej doświadczonych agentów o długoletnim stażu, którzy dali dowody lojalności. Mają dużą władzę i sporą niezależność finansową, a w razie zagrożenia lub zdrady obok sił własnych mogą liczyć na pomoc GRU. Jak dotąd zawsze im jej udzielano. Różnice pomiędzy rezydentem a szefem grupy są dwie: pierwszy może podejmować wszelkie decyzje poza rekrutacją nowych agentów i może podlegać rezydenturze („nielegalnych”, agenturalnej lub zwykłej), rezydent natomiast może werbować nowych agentów i podlega tylko centrali. Źródła Są to agenci bezpośrednio uzyskujący informacje, dokumenty czy próbki technologii bądź produktów. Przy ich rekrutacji podstawowym kryterium jest to, czy mają dostęp do tajemnic politycznych, wojskowych czy technologicznych. Nie trzeba się trudzić werbowaniem oficera z ministerstwa obrony, skoro można zwerbować jego sekretarkę. GRU woli w tej roli ludzi zajmujących niezbyt eksponowane stanowiska, ale mających taki sam, jeśli nie większy, dostęp do tajemnic co ich szefowie. Dlatego wśród źródeł rzadkością są oficerowie sztabowi, wiele jest
natomiast sekretarek, maszynistek, drukarzy (z drukarni tłoczących interesujące GRU dokumenty), szyfrantów, kurierów dyplomatycznych, operatorów komputerów, łącznościowców, kreślarzy i innego personelu technicznego. Egzekutorzy Zwerbowani wyłącznie do przeprowadzania zamachów, aktów dywersji czy sabotażu. Zazwyczaj nie przez centralę GRU, ale przez wywiad okręgu wojskowego, gdyż najczęściej są potrzebni na tym właśnie szczeblu. Wywodzą się głównie spośród kryminalistów i urodzonych brutali, którzy szybko przyzwyczajają się bez pytania wykonywać każdy rozkaz. Często egzekutorami zostają źródła, które straciły możliwość zdobywania cennych materiałów wywiadowczych. Werbownicy Wywodzą się spośród najbardziej zaufanych i sprawdzonych agentów, zazwyczaj nie mających dostępu lub definitywnie tracących dostęp do tajnych informacji. Wykorzystywani są wyłącznie do rekrutacji nowych agentów. Najlepsi z czasem mogą zostać agentami głównymi. Legalizatorzy Pracują przeważnie w interesie „nielegalnych” i jako zasadę przyjęto, że są przez nich werbowani i prowadzeni. Kandydaci wywodzą się spośród policjantów, pracowników wydziałów paszportowych, konsulatów, celników, urzędników imigracyjnych i pracowników związków zawodowych. Są szczególnie dokładnie sprawdzani, gdyż od nich zależy los „nielegalnych”. Gdy „nielegalny” przybywa do kraju, w którym będzie działał, zadaniem legalizatora jest załatwić mu odpowiednie dokumenty i wpisy do ksiąg meldunkowych, aby stał się jak najlegalniejszym obywatelem. Dla GRU pracowało paru księży, którzy fałszując świadectwa zgonu i chrztu, oddali wielkie usługi „nielegalnym”, bo dzięki temu mogli oni uzyskać stuprocentowo autentyczne dokumenty. Do legalizatorów należą też dokumentaliści, których werbuje rezydentura. Ich zadaniem jest zdobycie paszportów, praw jazdy oraz innych dokumentów i formularzy. Nie mają oni bezpośredniego kontaktu z „nielegalnymi” ani nie wiedzą, jak konkretnie GRU wykorzysta ich zdobycz (niejednokrotnie były to dziesiątki czystych blankietów). GRU natomiast wykorzystuje oryginalne dokumenty – jeśli ma ich więcej – i pojedyncze egzemplarze jako wzorce do własnej produkcji (drukarnia i fałszerze GRU należą do najlepszych na świecie). Dokumentaliści bywają rekrutowani spośród złodziei i fałszerzy oraz urzędników mających dostęp do oryginalnych blankietów. Często także odnoszą oni duże sukcesy wśród studentów, którzy za godziwą opłatą regularnie gubią paszporty, nie wspominając już o drobniejszych dokumentach. Kurierzy Zajmują się przewożeniem rozmaitych materiałów przez granice, naturalnie z wyjątkiem
radzieckich i państw „bratnich” – tutaj wykorzystywanie kurierów byłoby po prostu rozrzutnością. Materiały z zasady przewożone są etapami – z krajów określanych przez GRU jako „ciężkie” do „lekkich”, a dopiero potem do Związku Radzieckiego. Za „ciężkie”, i to od wielu lat, uważane są – kolejno wedle „wagi” – Wielka Brytania, Francja, USA, RFN, Belgia i Holandia. Za „lekkie” – Finlandia, Irlandia, Austria i większość państw Ameryki Łacińskiej. Dlatego też najczęściej materiały jadą wpierw do Ameryki Łacińskiej czy Afryki i tą okrężną, ale pewną drogą trafiają do Moskwy. Rekrutując kurierów, GRU zwraca szczególną uwagę na kierowców TIR-ów, obsługę pociągów międzynarodowych i marynarzy floty handlowej. Kiedyś werbowano ich jeszcze spośród załóg samolotów pasażerskich, ale odkąd stały się modne porwania, znacznie zaostrzono kontrolę na lotniskach i GRU praktycznie zaprzestało tego, a starzy kurierzy z tej grupy wykorzystywani są tylko w nagłych wypadkach do przewozu niewielkich, niemetalowych przedmiotów. Dysponenci bezpiecznego domu lub mieszkania Zaufani właściciele domów, hotelarze czy hotelowi recepcjoniści; inaczej mówiąc ci, którzy dysponują więcej niż jednym domem czy mieszkaniem. Przy czym pod terminem „mieszkanie” GRU rozumie także adaptowaną piwnicę, strych, garaż czy magazyn – każdy bezpieczny i raczej nie leżący w centrum lokal, w którym przez kilka tygodni można kogoś ukryć, odbywać spotkania czy prowadzić odprawy, zmienić ubranie czy wygląd, ukryć tajny materiał czy sfotografować skradzione dokumenty. W GRU właściciel bezpiecznego domu czy mieszkania potocznie zwany jest KK[15]. Dysponenci bezpiecznego adresu, telefonu, telefaksu Są to agenci otrzymujący wiadomości, zazwyczaj rekrutujący się spośród osób prowadzących bogatą korespondencję międzynarodową i mieszkający w „lekkim” kraju. Agenci z krajów „ciężkich” przesyłają im informacje listownie czy telefonicznie, a oni przekazują je następnie do rezydentury. GRU najchętniej obsadza w tej roli ludzi starszych, aby w razie wojny nie objęła ich mobilizacja i nie doszło do zerwania łączności. Nazywani skrótowo, kolejno: KA, KT, KTP[16]. Dysponenci bezpiecznego punktu przesyłowego Punkt taki używany jest do przekazywania materiałów wywiadowczych w obrębie jednego miasta lub rejonu. Zazwyczaj jest to kiosk lub inny punkt sprzedaży gazet. Agent, który zdobył jakieś dokumenty, przekazuje je kioskarzowi pod pretekstem zakupu gazet, a kilka chwil albo dni potem zjawia się oficer GRU, który je odbiera i zostawia pieniądze oraz nowe instrukcje. Dzięki temu unika się bezpośredniego kontaktu oficera z agentem. Istnieje też inna możliwość kontaktu: agent używa skrzynki kontaktowej, którą opróżnia właściciel nie mający pojęcia, kto zostawił w niej materiały, a o jej położeniu dowiaduje się od oficera GRU, dopiero gdy znajdzie się w niej
przesyłka. Przy każdej okazji używa się innej skrzynki, dzięki czemu nawet jeśli policja czy kontrwywiad ustali, że kioskarz ma kontakty z GRU, to i tak dzięki temu nie dotrze do agenta źródła. Skrzynki nie sposób obserwować, bo dopiero gdy zostanie zapełniona, agent zaś już zniknie, informacja o jej położeniu dociera do obserwowanego agenta. Skrót PP[17]. Omawiając rozmaite rodzaje agentów, czyli obywateli wolnego świata, którzy w ten czy inny sposób sprzedali się GRU, nie można pominąć jeszcze jednej ich kategorii, najobrzydliwszej ze wszystkich. Nikt nie nazywa ich agentami i jeśli wziąć pod uwagę, że nie zostali zwerbowani, to rzeczywiście nimi nie są. Mowa tu o członkach towarzystw przyjaźni ze Związkiem Radzieckim. Oficjalnie owych osobników przedstawiciele ZSRR mający z nimi do czynienia traktują przyjacielsko, prywatnie natomiast nazywają gównojadami (gownojedy). Skąd się wzięło to określenie, nie sposób dojść, pewne jest jednak, że w pełni sobie oni na nie zasłużyli. Mówi się tak o nich we wszystkich radzieckich ambasadach, bo po prawdzie inaczej nie sposób ich nazwać: Gównojad to gównojad i nic tego nie zmieni. Zarówno oficerowie GRU, jak i KGB szanują agentów, bo pobudki tych ludzi są jasne: albo zostali zmuszeni do współpracy, albo chcą zarobić, albo też potrzebują dreszczyku emocji. To wszystko jest normalne. Poza tym ryzykują: jak wpadną, to nie będzie ani gotówki, ani dreszczyku, tylko długie lata nudy, jeśli nie kara śmierci. Natomiast motywy postępowania gównojadów są dla każdego obywatela Związku Radzieckiego całkowicie niezrozumiałe. W ZSRR każdy marzy, żeby się znaleźć za granicą, gdziekolwiek – może być nawet Kambodża. Kiedy Rosjanin chce powiedzieć, że coś jest naprawdę dobre, to mówi: „To musi być importowane”. Nieważne, skąd albo jakiej jest jakości – jest zagraniczne, a więc dobre. A tu nagle człowiek widzi takiego przyjaciela Związku Radzieckiego, który ma wszystko – w tym żyletki i nie pękające prezerwatywy – a przynajmniej może wszystko kupić w sklepie (nawet banana!), lecz wychwala pod niebiosa Związek Radziecki. To tak patologicznie nienormalne, że kogoś takiego można nazwać jedynie gównojadem. Pogarda, jaką oficerowie GRU czy KGB żywią wobec takich osobników, nie oznacza naturalnie, że nie wykorzystują ich gdzie i jak się da, zresztą w ogóle nie zważając na ich bezpieczeństwo (w przeciwieństwie do bezpieczeństwa agentów). Gównojady zrobią wszystko – nawet przyjdą na spotkanie w tak nie rzucającym się w oczy miejscu jak radziecka ambasada. Nikt ich nie werbuje, bo i po co – i tak zrobią, co im się każe. GRU zazwyczaj używa ich „w ciemno”, to jest każe coś zrobić, ale nie wyjaśnia po co. Zwykle chodzi o informacje o sąsiadach, współpracownikach i znajomych, czasem o zorganizowanie przyjęcia z udziałem tego czy tamtego. Po przyjęciu GRU oficjalnie takiemu dziękuje i każe zapomnieć o wszystkim. Gównojad to dobrze wychowany osobnik – zapomina wszystko, i to natychmiast.
[15] Konspiratiwnyj Kurjer (przyp. red.). [16] Konspiratiwnyj Adries, Konspiratiwnyj Tielefon, Konspiratiwnyj Tieletajp (przyp. red.). [17] Pieredacznyj Punkt (przyp. red.).
Rozdział 4
Werbunek
Werbunek agentów jest najważniejszym zadaniem zarówno wywiadu strategicznego, jak i operacyjnego. Bez agentów penetrujących rząd, wojsko i sferę techniki w gruncie rzeczy nie ma bowiem wywiadu. W poprzednim rozdziale omówiłem rodzaje agentów i różnice pomiędzy nimi – jak z tego wynika, prawie każdy obywatel zachodniego państwa może zostać zwerbowany przez GRU i efektywnie wykorzystany w którymś z rodzajów działalności agenturalnej. Wiek, płeć czy zawód mają znaczenie przy wyborze zajęcia, ale nie przy podejmowaniu decyzji: wykorzystać czy nie. Najwartościowszy dla GRU jest agent dostarczający informacje, a długoletnie doświadczenie nauczyło oficerów tej służby, że po utracie możliwości zdobywania informacji i przekwalifikowaniu na agenta innej kategorii jest najbardziej godny zaufania, gdyż szanse, by cokolwiek zdradził, są praktycznie równe zeru. Powód – ma zbyt wiele do stracenia. Poszukiwania kandydatów na agentów trwają bezustannie, a prowadzone są rozmaicie, zawsze jednak sprowadzają się do tego, by zebrać jak najwięcej informacji o jak największej liczbie osób. Zbiera się je tak o osobach interesujących, do których chwilowo nie można bezpośrednio dotrzeć, jak pracownicy instytucji państwowych, sztabów czy biur projektowych, jak i tych, które znalazły się w zasięgu, czyli o wszystkich cudzoziemcach poznanych przez oficerów GRU. W tym drugim wypadku problem polega na tym, jak najlepiej wykorzystać takie osoby, a oficerowie ci stale, choć wolno, powiększają grono swych znajomych. Powód jest prosty – jeśli oficer operacyjny ma stu znajomych, to jeden z nich może być potencjalnym dostarczycielem informacji. Kandydat na agenta musi mieć potencjał, czyli możliwość robienia czegoś, co przyda się GRU (głównie zdobywania informacji), musi istnieć powód, dzięki któremu można go będzie zwerbować, na przykład niezadowolenie z ustroju państwowego czy inne motywy polityczne, trudności
finansowe, powody osobiste (na przykład zemsta) albo coś, co można wykorzystać do szantażu. Dobrze, jeśli to sympatyk komunizmu, ale źle, jeśli komunista – partie komunistyczne jak świat długi i szeroki tak się skompromitowały kontaktami z KGB, że jeśli GRU werbuje agenta komunistę, to nakazuje mu natychmiast wystąpić z partii. Po wyborze kandydata następuje drugi etap – zbieranie szczegółowych informacji na jego temat i urabianie go. Informacje uzyskiwane są ze źródeł oficjalnych, jak na przykład książka telefoniczna, i poprzez agentów. Kandydat często zostaje poddany dyskretnej, ale stałej obserwacji i gdzie tylko można, ostrożnie zbiera się o nim opinie. Kandydat na tym etapie nie wie, że GRU się nim interesuje (a często nawet, że istnieje), ale GRU wie o nim bardzo dużo. Zbieranie informacji niemal automatycznie przechodzi w urabianie agenta – jest to pogłębianie motywów, dzięki którym kandydat powinien się dać zwerbować. Jeśli na przykład ma kłopoty finansowe, GRU stara się je powiększyć, jeśli jest niezadowolony z ustroju swego państwa – doprowadzić do tego, by go znienawidził. Podczas urabiania oficer GRU nawiązuje też z kandydatem kontakt osobisty, jeśli wcześniej go nie znał, a jeśli znał – zacieśnia tę znajomość. Wszystko, co do tej pory opisałem, trwa co najmniej rok, a z zasady dłużej. Dopiero wtedy GRU próbuje go zwerbować. Są dwie podstawowe metody rekrutacji: stopniowa i nagła. Metoda nagła, jeśli się uda, zaliczana jest do najwyższych osiągnięć wywiadowczych, jest również bardzo ryzykowna. Dlatego też GRU udziela na nią zgody, tylko gdy rezydent przedstawi argumenty przemawiające za jej powodzeniem. Wiadomo mi o wielu udanych werbunkach przy pierwszym spotkaniu (po którym naturalnie następował okres tajnego, acz dokładnego urabiania). Tak właśnie zostali zwerbowani amerykańscy naukowcy, którzy zbudowali bombę atomową. Później oficjalnie tłumaczyli, że w proteście przeciwko zbombardowaniu japońskich miast z własnej inicjatywy nawiązali kontakt z radzieckim wywiadem, dziwnym jednak trafem zapomnieli dodać, że kontakt z tym wywiadem mieli już w stadium eksperymentów, gdy o żadnym bombardowaniu nie było mowy, i nie wyjaśnili, jakim to cudem wszyscy nawiązali niezależnie jeden od drugiego kontakt z rezydenturą GRU w Kanadzie, choć znacznie bliżej mieli do rezydentury w Meksyku, gdzie jednak żaden z nich nie trafił. Metoda nagła potocznie nazywana w GRU miłością od pierwszego wejrzenia, poza ryzykiem ma też duże plusy – kontakt następuje tylko raz, zamiast regularnych spotkań przez kilka miesięcy, a potem zwerbowany agent sam już dba o swoje bezpieczeństwo. Na pewno nie będzie rozpowiadał przyjaciołom, jakiego to fajnego kumpla poznał, co prawda to radziecki dyplomata, ale równy gość, no i też zbiera znaczki! Przy metodzie stopniowej jest to normalne, gdyż kandydat nie podejrzewa, że jest werbowany, i nie rozumie, że zainteresowanie owego „równego chłopa” ma inny cel niż miłe spędzenie czasu na pogaduszkach o wspólnym hobby. Ponieważ kandydat nadal żywi wiele złudzeń, nie kryje nowej
znajomości przed żoną czy znajomymi. Metoda ta jest jednak częściej spotykana, gdyż rzadko udaje się zgromadzić dość informacji, by ryzykować metodę nagłą. Najczęściej dopiero kontakty osobiste, obserwacja i urabianie dają wystarczające podstawy do udanego werbunku. Oficer operacyjny, gdy już nawiąże kontakt, stara się za wszelką cenę uniknąć „spalenia” kandydata, czyli przedwczesnego odkrycia przez innych jego istnienia. Ukrywa tę znajomość przed wszystkimi, gdyż o tym, co się święci, muszą wiedzieć jedynie: rezydent, zastępca rezydenta, oficer łączności i centrala. Znajomi oficera i przyszłego agenta, policja oraz cała reszta świata powinni być pogrążeni w błogiej nieświadomości. W tym celu od pierwszego spotkania oficer stara się umawiać z kandydatem w miejscach odległych od jego domu i miejsca pracy – w niewielkich kafejkach, zacisznych restauracjach na uboczu itp. Za wszelką cenę będzie się starał go odwieść od telefonowania do niego do domu i pracy (żeby wyglądać poważnie, oficer musi mu dać wizytówkę z obydwoma telefonami). A już za wszelką cenę musi go powstrzymać od wizyty w ambasadzie czy w jakimkolwiek innym przedstawicielstwie radzieckim, czy na imprezie, na której można by ich zobaczyć razem. Będzie się też starał dyplomatycznie, acz zdecydowanie, odmówić zaproszenia do domu kandydata i poznania jego rodziny. Ja zwykle korzystałem z pretekstu, że mam pracę wymagającą częstych wyjazdów i prawie nigdy nie ma mnie pod telefonem, a w domu mam chore dziecko, które łatwo się budzi. Wystarczyło to, by agent nie dzwonił i nie próbował mnie odwiedzać. Po wstępnym okresie znajomości oficer prowadzący werbunek będzie się starał, by kolejne spotkania były dla kandydata jak najciekawsze – jeśli wymieniają znaczki, to albo przez pomyłkę, albo na znak przyjaźni da mu jakiś wartościowy egzemplarz. Może wówczas poprosić o jakąś drobną, prostą przysługę, za którą zresztą bardzo dobrze zapłaci. W tym okresie ważne jest, by przyszły agent przywykł spełniać rozmaite prośby oficera, i to ściśle według jego życzeń. Nie ma znaczenia, jakie to prośby – może na przykład chodzić o kupienie książek telefonicznych (jakby oficer był półgłówkiem i nie wiedział, gdzie je znaleźć) albo przyjmowanie listów od kochanki oficera, który nie chce ryzykować kłótni z żoną itp. Stopniowo prośby i zadania są coraz trudniejsze, ale wraz z nimi wzrasta też zapłata – oficer na przykład może poprosić o jakieś druki niedostępne w wolnej sprzedaży, do których kandydat ma dostęp, albo o opisanie znajomych z pracy. Często propozycja współpracy nigdy nie pada, a kandydat stopniowo zostaje agentem, do końca nie zdając sobie z tego sprawy. Może nadal całą rzecz uważać za uprzejmość robioną przyjacielowi i pewnego dnia ku swemu zaskoczeniu stwierdzi, że nie ma sposobu, by nie robić już więcej owych przysług, i że siedzi po uszy w szpiegostwie. Gdy tylko zda sobie z tego sprawę, GRU niezwłocznie poinformuje go, o co konkretnie chodzi, i rozpoczyna się właściwa działalność agenta. Zadania stają się poważne, a płace zmniejszone do normalnej wysokości (stopniowo, pod pretekstem chronienia bezpieczeństwa agenta). Teraz nie pozostaje mu nic innego, jak współpracować albo zawiadomić władze, czym naraziłby się na
poważne nieprzyjemności i kary. Jest jeszcze jedna metoda rekrutacji, chyba najbardziej efektywna i bezpieczna. GRU wypracowało ją krótko po drugiej wojnie światowej i nie jest używana przez KGB, gdyż można ją wykorzystać tylko na wystawach czy targach międzynarodowych wobec właścicieli małych firm produkujących na potrzeby wojska. Jak widać, ma ona spore ograniczenia – poza tym nie mogą jej też stosować „nielegalni” – ale daje doskonałe rezultaty. Podobna jest do „miłości od pierwszego wejrzenia”, bo jest szybka, różni ją natomiast od niej głównie to, że nie wymaga poszukiwań, sprawdzania i urabiania kandydata. Werbunek tą metodą odbywa się następująco: przed otwarciem wystawy wojskowej elektroniki, targów broni czy pokazów lotniczych w rezydenturze GRU zjawia się delegacja specjalistów z listą wszystkiego, co potrzebne radzieckiemu przemysłowi zbrojeniowemu. Wiedzą oni, że wystawiane są głównie rzeczy, których sprzedaż do Związku Radzieckiego jest kategorycznie zabroniona, niemniej oprócz listy przywożą gotówkę, którą mogą dysponować wedle woli – każdy wydatek jest usprawiedliwiony, jeśli można zdobyć któreś z potrzebnych urządzeń. Delegacja udaje się na wystawę i zwiedza stoisko po stoisku. Wiadomo, że na stoiskach dużych firm roi się od pracowników straży przemysłowej i kontrwywiadu, toteż delegaci nie próbują nawiązać tam żadnej rozmowy – kierują się więc ku ekspozycjom niewielkich firm, w których mają zwykle do czynienia z właścicielem albo dyrektorem. Gdy dotrą do czegoś, co ich interesuje, dają o tym znać służącym im za tłumaczy oficerom z rezydentury. Stoiska, na których wystawiane są tylko modele, delegacji omijają – by doszło do rozmów, na ekspozycji musi być autentyczny element potrzebnego urządzenia. Rozmowa przebiega jakby przypadkowo, od niechcenia, zawsze jednak zgodnie ze scenariuszem: – Naprawdę nie można tego kupić? Szkoda! Tak z ciekawości – ile to kosztuje? Dwadzieścia tysięcy dolarów? Taniocha! Zapłacilibyśmy dwadzieścia razy tyle! Szkoda, że nie można. Po kilku zdawkowych zdaniach na inny już temat delegaci opuszczają stoisko, a tłumacz, idący na końcu, pyta właściciela: – Miło było poznać, może moglibyśmy się spotkać dzisiaj na kolacji? Nie? Szkoda. Do zobaczenia. I to wszystko. Nic niezgodnego z prawem, ot zwykła pogawędka, w której nikt nikomu niczego nie proponuje, jedynie okazuje zainteresowanie, a to wolno każdemu. Delegacja idzie dalej i gdy znajdzie kolejny przedmiot (a to żaden problem, bo impreza duża, a na liście figuruje kilkaset pozycji), sytuacja się powtarza. Jeśli odpowiedzią na propozycję kolacji nie jest kategoryczne „nie”, to rekrutacja jest już w zasadzie ukończona. Delegaci zwiedzają dalej wystawę z nowym tłumaczem (kilkunastu siedzi sobie przy piwie w barze, czekając na wezwanie), a dotychczasowy znika, by
pojawić się na umówionej kolacji wieczorem. Rozumowanie GRU sprawdziło się wielokrotnie i wciąż się sprawdza, a jest bardzo proste: właściciel niewielkiej firmy, nawet doskonale prosperującej, chętnie ryzykuje i szuka okazji, by umocnić jej pozycję. Gdy dostaje propozycję sprzedaży jednego egzemplarza swego produktu za cenę piętnaście do dwudziestu razy wyższą niż normalna, zaczyna się zastanawiać i często dochodzi do wniosku, że ma do czynienia ze szpiegostwem przemysłowym, które zresztą nie w każdym państwie jest uważane za przestępstwo. Zazwyczaj może bez trudu ukryć transakcję i gotówkę przed władzami, toteż decyduje się na ów ryzykowny, ale bardzo opłacalny interes. Nie bierze pod uwagę jednego: pazerności GRU. Wydaje mu się, że po dopełnieniu transakcji nastąpi koniec tej znajomości – i jest to największy błąd jego życia. GRU, kupiwszy od niego pierwszy produkt czy dokumentację, nigdy już z niego nie zrezygnuje, a potem będzie nie tylko dyktowało, co chce mieć, ale także za ile. Można co prawda twierdzić, że wszystkie tajemnice należą do dużych firm, ale bardzo często radzieckim naukowcom nie jest potrzebna cała rakieta, tylko konkretne urządzenie (na przykład membrana jednostronnie przepuszczająca), wytwarzane przez kooperanta wielkiej korporacji, zwykle niedużą fabryczkę. Można to zresztą zgrabnie połączyć: gdy właściciel fabryczki jest już agentem, to jednym z jego zadań jest penetracja dużej firmy, dla której oficjalnie pracuje. W efekcie nagle się okazuje, że Związek Radziecki ma na przykład prawie taki sam samolot jak Concorde (obwinianie wywiadu wojskowego o klapę programu produkcyjnego Tu-144 jest pomyłką: GRU dostarczyło wszystko, co mu zlecono, a że zachodnie technologie okazały się zbyt skomplikowane dla zacofanego radzieckiego przemysłu, by można było produkować ową maszynę seryjnie, to już zupełnie inna sprawa). Ostatnimi czasy liczba zwerbowanych w ten sposób agentów stale się powiększa. Dla wywiadu wojskowego ważne jest też, że nie kosztują grosza (płaci przemysł zbrojeniowy), a GRU ma agenta na stałe. Poza tym werbunki takie są zupełnie bezkarne – zaledwie raz zatrzymano za to radzieckiego attaché wojskowego podczas pokazów na Le Bourget, i to rzecz jasna nie na długo, gdyż był dyplomatą. Wydalono go z Francji, a po trzech latach zjawił się w innym państwie jako zastępca rezydenta. W tej i podobnych sprawach zupełnie niezrozumiałe jest podejście państw zachodnich radośnie akceptujących wydalonych z innych krajów „dyplomatów” Związku Radzieckiego. Ich nazwiska są przecież znane władzom i wywiadom państw, o których mowa. „Nielegalni” zwykle używają pierwszych dwóch metod werbunkowych, a dzięki ich pozycji wyszukiwanie i sprawdzanie kandydatów przychodzi im nader łatwo. Ponieważ często udają uczciwych biznesmenów, mogą łączyć rekrutację stopniową z rekrutacją właścicieli niewielkich firm. W przeciwieństwie do oficerów operacyjnych „nielegalni” niemal nigdy jednak nie werbują w imieniu radzieckiego wywiadu. Zawsze robią to pod przykryciem – na przykład w Japonii są
amerykańskimi szpiegami przemysłowymi, w Irlandii sympatykami IRA lub innych organizacji terrorystycznych działających przeciw Wielkiej Brytanii, w krajach arabskich antysyjonistami itp. Jeśli na przykład działają w państwie dyktatorskim, to werbują ludzi w imię antyrządowych organizacji prowadzących walkę z tyranią, w innych wypadkach udają też członków ruchów separatystycznych. Wbrew pozorom nie jest to wcale takie trudne – wystarczy mieć rozeznanie w ważniejszych prądach i stanowiskach politycznych w danym państwie i wybrać najodpowiedniejsze. Najczęściej w takich wypadkach werbunek odbywa się nagle i prawie zawsze się udaje – kandydat zostaje we własnym mniemaniu agentem organizacji, z którą sympatyzuje; problemy moralne znikają, gdyż jest rewolucjonistą walczącym w imię spraw, w które wierzy, i może nawet nic nie wie o GRU. Nawet jeśli wpadnie, to i tak w dziewięciu wypadkach na dziesięć zostanie uznany za fanatycznego agenta owej podziemnej organizacji. W dodatku nic nie mówi najbliższym, co nakazuje mu duma, nie strach, a to często lepsza motywacja. Istnieje jeszcze jedna metoda rekrutacji – „na własną prośbę”. Wykorzystywana jest, gdy obcokrajowiec przychodzi do radzieckiej ambasady i mówi, że chce szpiegować dla ZSRR. Może się to wydawać dziwne, ale co roku na całym świecie radzieckie placówki dyplomatyczne nachodzą setki takich osób. Otrzymują oni taką samą odpowiedź: „To jest ambasada, nie ośrodek szpiegowski, w związku z czym proszę uprzejmie opuścić budynek lub wezwiemy policję”. Policji co prawda z zasady się nie wzywa, ale niedoszły agent zostaje błyskawicznie przegoniony. Nawet jeśli GRU (czy KGB) ma pewność, że nie jest to młody dziennikarz szukający materiałów do sensacyjnego artykułu albo ktoś wymagający leczenia zamkniętego, skąd można wiedzieć, czy to nie agent kontrwywiadu próbujący ustalić, kto w ambasadzie ma powiązania z wywiadem? Nie znaczy to, by GRU nie miało ochoty sprawdzić, co taka osoba ma na sprzedaż, ale długoletnie doświadczenie nauczyło radziecki wywiad, że lepiej zapanować nad ciekawością. Jeśli ktoś naprawdę ma coś cennego i umie myśleć, to nie będzie domagał się pogawędek, ale zostawi próbkę towaru i instrukcję, jak się z nim skontaktować, po czym wyjdzie. Jeśli próbka okaże się cenna, może mieć pewność, że ktoś się do niego zgłosi i że skończy jako agent GRU. Tylko tak na własne życzenie można zostać agentem, gdyż jedynie to przekona oficera GRU, by takiej osobie zaufał. Gdy bowiem ktoś pojawi się w ambasadzie z jakimiś dokumentami i będzie żądał natychmiastowej zapłaty, to swym postępowaniem wywołuje wątpliwości: jeśli gruntownie przemyślał ten krok i zaryzykował swą przyszłość, to dlaczego tak się obawia o te papiery? Skąd pewność, że nie są fałszywe? A jeśli są, to kto będzie za to odpowiadał – nie on, ale ja! Nie, zdecydowanie nie jesteśmy zainteresowani ani człowiekiem, ani dokumentami. Tego rodzaju rekrutacje przynoszą czasem zupełnie nieprzewidziane efekty, jak te dwie opisane poniżej, przeprowadzone w tej samej rezydenturze w RFN mniej więcej w tym samym czasie.
Pewnego dnia w radzieckiej misji obserwacyjnej (czyli rezydenturze GRU) zjawił się pewien amerykański sierżant. Przyniósł blok jednej z maszyn szyfrujących używanych przez amerykańskie siły lądowe i oznajmił, że za określoną kwotę może dostarczyć drugi, do kompletu, i że interes dojdzie do skutku wyłącznie pod warunkiem, że GRU nie będzie próbowało go zwerbować. Rezydentura natychmiast przyjęła oba warunki. Sierżant, otrzymawszy gotówkę i zapewnienie, że po transakcji GRU natychmiast o nim zapomni, przyniósł drugi blok. Umożliwiło to odtworzenie całego urządzenia i rozszyfrowanie tysięcy przechwyconych, a dotąd niezrozumiałych depesz oraz dokładne przestudiowanie zasad, na których US Army opierała swe szyfry. Przy okazji umożliwiło też zbudowanie lepszej maszyny szyfrującej dla Armii Radzieckiej. Wszystko to piękne, a co z sierżantem, można by zapytać. Jak to co? Natychmiast po sprawdzeniu maszyny został zwerbowany... Rok później zjawił się w tejże rezydenturze major US Army, który zaproponował sprzedaż atomowego pocisku artyleryjskiego. Jako dowód dobrych intencji dał GRU w prezencie dokładne plany magazynu z amunicją oraz zestaw instrukcji, jak ją sprawdzać i składować. Same te dokumenty miały wielką wartość, choć główna propozycja była zdecydowanie atrakcyjniejsza. Major zażądał poważnej kwoty oraz postawił warunek: Rosjanie mają dwa miesiące na zbadanie pocisku i jego zwrot. Po kilku dniach, gdy potwierdzono, że dokumenty są autentyczne, szefostwo GRU zgodziło się zapłacić żądaną sumę. Do Moskwy wezwano grupę starszych oficerów tej rezydentury i udzielono im skróconego kursu amerykańskiej technologii atomowej. Tydzień później, deszczową nocą na polance w środku lasu spotkały się dwa samochody – w jednym z nich siedział ów amerykański major, a w drugim trzej oficerowie GRU. W pobliżu czekały jeszcze dwa radzieckie auta z gotowym do akcji ubezpieczeniem, a wiele osób spało bardzo niespokojnie: radziecki konsul drzemał przy telefonie gotów natychmiast gnać i w imieniu Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich bronić „dyplomatów”, a na rozkaz Komitetu Centralnego wielu urzędników Ministerstwa Spraw Zagranicznych i TASS czuwało przy telefonach. Naturalnie żaden nie wiedział dlaczego, ale gotowi byli natychmiast ogłosić światu o kolejnej imperialistycznej prowokacji – komunikaty były zresztą przygotowane. Całe zabezpieczenie okazało się niepotrzebne – zamieniono pocisk na gotówkę (sprawdziwszy oznaczenia na pocisku, wagę i czy jest radioaktywny). Obie strony umówiły się na spotkanie za sześć tygodni, po czym rozjechały się w zgodzie i spokoju. Co prawda samochód z tablicami dyplomatycznymi to jeszcze nie ambasador, ale zatrzymać go i przeszukać nie tak łatwo. Nikt jednak tego nie próbował – pocisk bez przeszkód dotarł do rezydentury i pocztą dyplomatyczną został wysłany – z uzbrojoną eskortą na papierach kurierów dyplomatycznych – do Związku Radzieckiego. Szef GRU zadzwonił do Komitetu Centralnego i radosnym tonem poinformował, że pocisk jest na miejscu, po czym nastąpiła mniej więcej taka wymiana zdań:
– Gdzie pocisk? – W centrali GRU, mamy go pod czułą opieką. – W Moskwie? – Tak. Tutaj nastąpiła długa i kwiecista przemowa o inteligencji i przodkach szefa GRU zakończona pytaniem: – A co się według was (taki owaki) stanie, jeśli w środku jest dajmy na to zapalnik chemiczny i to gówno wybuchnie w sercu radzieckiej stolicy? GRU opracowało doskonały plan ze wszystkimi możliwymi zabezpieczeniami i uzgodniło go z Komitetem Centralnym oraz Sztabem Generalnym, ale nikomu nie przyszło do głowy, że może to być bomba, która zmieni Moskwę w nową Hiroszimę. Skutki byłyby jeszcze gorsze: gdyby bowiem faktycznie tak było, to za jednym zamachem zniszczyłaby ona cały system komunistyczny. W ustroju, w którym wszystko jest centralnie kierowane i cała władza skupia się w stolicy, do wyeliminowania jej i całego systemu wystarczy zniszczenie stolicy. A to przyszło do głowy komuś w Komitecie Centralnym, dopiero gdy pocisk był już w Moskwie – dzięki czemu szef GRU zamiast spodziewanego medalu dostał naganę za „poważne niedopatrzenie służbowe”, czyli ostatnie ostrzeżenie. W przyszłości nawet zupełnie trywialna pomyłka mogła oznaczać dla niego koniec (w najlepszym razie kariery). Pocisk został piorunem przewieziony na lotnisko za miastem i samolotem wojskowym poleciał na Nową Ziemię. Nie wybuchł, więc wszyscy odetchnęli, choć nie było gwarancji, że nie stanie się to przy demontażu. Wtedy by załatwił czołówkę radzieckich specjalistów w tej branży, którzy rozbierali go w specjalnie wybudowanym pawilonie na terenie poligonu atomowego. Już wstępne, nocne badania po wymianie zdezorientowały specjalistów, gdyż pocisk był znacznie bardziej radioaktywny niż powinien. Po konsultacjach zdemontowano go z zachowaniem wszelkich środków ostrożności i wtedy okazało się, że nie jest to pocisk, ale piękna podróbka. Przedsiębiorczy major nie miał bowiem zamiaru sprzedawać tajemnic państwowych czy wiązać się z GRU, lecz jedynie zarobić. Wziął więc zużyty pocisk ćwiczebny, pomalował go oryginalną farbą, skopiował oznaczenia autentycznego pocisku bojowego i wypakował odpadami radioaktywnymi. Naturalnie poziomu radiacji nie zdołał dokładnie odtworzyć, ale z grubsza mu się udało, co wystarczyło, gdyż sprawdzenie przy odbiorze miało jedynie wykazać, czy pocisk zawiera ładunek radioaktywny i czy nie ma przecieku. Oficerowie GRU sprawdzili to na polanie, ale nikt im nie kazał dokładnie mierzyć promieniowania. W efekcie zamiast nagród czy promocji wszyscy dostali zero i ostrą reprymendę, za co i tak powinni być wdzięczni – nie spotkała ich bowiem kara. Komisja specjalna Komitetu Centralnego i Sztabu Generalnego uznała bowiem, że fałszerstwo było tak wierne, że podczas wymiany na gotówkę niemożliwością było się na nim poznać.
W tym samym czasie zdenerwowane szefostwo GRU zarządziło poszukiwania owego majora i po dłuższym czasie okazało się, że zaraz po spotkaniu został on przeniesiony do Stanów. Wniosek był prosty – wiedząc, kiedy wyjedzie, wyznaczył taki termin transakcji, by mieć zapewnioną drogę ucieczki. Po długotrwałych poszukiwaniach odnaleziono go w końcu w USA, ale GRU nie otrzymało pozwolenia z Komitetu Centralnego na likwidację (zwykle w takich sprawach nie ma żadnych pytań i zezwoleń, ale ta była zbyt głośna w kręgach przywódczych Związku Radzieckiego). KC odmówił, gdyż jego członkowie uznali, że ktoś, kto tak sprytnie wyłudził pieniądze od niegłupiego w końcu GRU, na pewno się zabezpieczył przed jego zemstą i znów może je wystrychnąć na dudka, a nawet publicznie ośmieszyć. Nakazano GRU zapomnieć o majorze i tak też się stało, choć rezydenci tej służby przypominają sobie o nim przy każdej propozycji zakupu jakiejś nowinki technicznej „made in US Army”. Na koniec tego rozdziału jeszcze jedna uwaga: prawdą jest, że znalezienie prawdziwego ochotnika jest znacznie trudniejsze od zwerbowania kogoś niechętnego do współpracy. Prawdą jest też, że taki ochotnik powinien być przyjmowany z otwartymi ramionami, ale to jest teoria, a ludzie są ludźmi. Oficerowie radzieckiego wywiadu poznali komunizm oraz kapitalizm i jakoś tak dziwnie się składa, że nie darzą miłością tego pierwszego. Zrozumienie kogoś, kto zaprzedaje się dobrowolnie takiemu systemowi, przekracza ich zdolność pojmowania (nie tylko ich zresztą, ale i każdego normalnego człowieka). Trudno się wobec tego dziwić, że nie mają do kogoś takiego ani zaufania, ani szacunku i kiedy zdecydują się przejść na stronę dotychczasowego przeciwnika (co zdarza się zresztą dość często, zarówno w GRU, jak i w KGB), to przede wszystkim zdradzają wszystko, co wiedzą o ochotnikach.
Rozdział 5
Łączność z agentami
Teoretycy GRU nie kryją, że łączność z agentami, czyli system przekazywania instrukcji i materiałów, to najsłabsze ogniwo całej pracy wywiadowczej. Twierdzą, że skutkiem tego są liczne wpadki i niepowodzenia. Mają rację, ale nie jest to cała prawda. Każdy oficer tej służby wie, że znacznie większe straty spowodowali i powodują jego koledzy, którzy przeszli na stronę Zachodu. Gdy Igor Guzenko, szyfrant z ambasady w Ottawie, przeszedł na stronę USA, zatrzymał tym jednym ruchem potok danych technicznych o produkcji broni atomowej, dotąd nieprzerwanie płynący do Moskwy. Historia nadal z wdzięcznością wspomina innego oficera, Olega Pieńkowskiego, dzięki któremu kryzys kubański nie przerodził się w trzecią wojnę światową. Zapobiegły temu bezcenne informacje, które przysyłał z Moskwy, póki nie został aresztowany. Wśród przyczyn porażek radzieckiego wywiadu łączność z agentami jest na drugim miejscu. Pierwsze niepodważalnie dzierży przechodzenie na stronę Zachodu, i to wręcz hurmem. Ciekawe, że nie zdarzało się to ani carskiemu wywiadowi, ani radzieckiemu podczas wojny z Niemcami. Łączność z agentami dzieli się zasadniczo na osobową i nieosobową. Osobowa jest najniebezpieczniejszą częścią pracy czy to agenta, czy oficera operacyjnego, dlatego też preferowana jest łączność nieosobowa. Nie zawsze jednak jest ona najkorzystniejsza, zwłaszcza w okresie początkowym, podczas urabiania kandydata – wszystko wówczas opiera się na spotkaniach osobistych, bez których rekrutacja jest niemożliwa. Dopiero gdy agent zyska doświadczenie, można stopniowo z niej rezygnować, przechodząc na łączność nieosobową. Wielu naprawdę doświadczonych agentów nawet kilka lat nie spotyka się z oficerami prowadzącymi i dobrze pracuje. Jeśli jednak takie spotkanie jest naprawdę konieczne, GRU zdecydowanie woli teren własny albo neutralny.
Z większością agentów, zwłaszcza prowadzonych przez oficerów operacyjnych, a nie „nielegalnych”, trzeba się jednak rutynowo spotykać. Zawsze odbywa się to według zawczasu ułożonego harmonogramu – nawet jeśli spotkania są niespodziewane i pilne, gdyż GRU również na taką ewentualność ma gotowe scenariusze pozwalające zminimalizować ryzyko. Zasady spotkań – gdzie, kiedy i w jakich okolicznościach – zawsze ustala prowadzący i jeśli chodzi o doświadczonego agenta, z zasady układa ich program na sześć miesięcy lub rok, a w szczególnych wypadkach nawet i pięć lat z góry. Spotkania rutynowe zwykle odbywają się w kawiarniach, restauracjach, kinach lub parkach, a obie strony starają się zachowywać tak, jakby to była rozmowa w interesach lub o wspólnym hobby – w tym celu rozkładają na przykład klasery ze znaczkami czy albumy z monetami. Czasem do spotkań takich dochodzi w kinie lub w innych tego rodzaju miejscach publicznych, ale wówczas trwają bardzo krótko. Dłuższe spotkania, niezbędne w okresie urabiania kandydata, zazwyczaj odbywają się w hotelu, na kempingu czy jachcie należącym do agenta lub przez niego wynajmowanym. Oficerowie GRU starają się z zasady unikać dzielnic znanych z działalności przestępczej lub częstych nalotów policji, jak też dworców kolejowych, lotnisk czy targów broni, a więc miejsc, w których stróże prawa są bardziej niż zazwyczaj czujni. Zawsze też na wypadek niezjawienia się którejś ze stron umawiają się ze swymi podopiecznymi na spotkania zapasowe w tym samym miejscu, na przykład tydzień później. Dla doświadczonych agentów natomiast ustala się cały system takich spotkań – trzy lub cztery – każde jednak w innym czasie i miejscu. System takich spotkań zapasowych oficer GRU wprowadza na długo przed rekrutacją, niewinnie instruując kandydata: „Jeśli się nie zjawię tak jak się umówiliśmy – wiesz, życie dyplomaty jest pełne niespodzianek i zawsze może coś wyskoczyć – to nie czekaj dłużej niż dziesięć minut, tylko spotkajmy się w tym samym miejscu za trzy dni”. Jeśli któremuś z czytelników mówił coś takiego znajomy z radzieckiej ambasady (powody zmiany terminu spotkania są nieistotne, ważne jest, że nie można w tym celu użyć telefonu), to może być pewien, że GRU ma grubą teczkę z materiałami na jego temat i wkrótce złoży mu propozycję współpracy, od której nie będzie mógł się wywinąć. Spotkanie alarmowe to przykład zupełnie innego kontaktu osobowego, zastrzeżonego jedynie dla bardzo doświadczonych agentów bądź takich, którzy mają informacje o wielkim znaczeniu, nie cierpiące zwłoki. Agent dostaje wcześniej instrukcje, pod jakim telefonem i w jakich słowach może powiadomić o tym oficera prowadzącego. W ten sam sposób może on także dać znak, że oficer jak najszybciej ma przybyć na uzgodnione na taką okoliczność spotkanie alarmowe. Jeśli natomiast powie: „Poproszę Johna”, usłyszy, że to pomyłka, bo tu żaden John nie mieszka, co będzie oznaczać, że agent został aresztowany i policja próbuje przez niego dotrzeć do oficera prowadzącego.
Kontakt przelotny to jeszcze inna odmiana kontaktu osobowego. W ten sposób przekazuje się materiały, instrukcje czy pieniądze, gdy nie można użyć skrzynki kontaktowej. Odbywa się w zatłoczonym miejscu, na przykład na stacji metra w godzinach szczytu, bez wyznaczania spotkania zapasowego. Wymaga on od obu stron precyzji, by na przykład nie rozdzielił ich tłum, a przekazanie materiałów nie zwróciło uwagi, zwłaszcza gdy oficer prowadzący lub agent jest pod obserwacją. Spotkanie kontrolne odbywa się w takich samych warunkach jak rutynowe, ale agent nie może podejrzewać, że chodzi w nim o co innego – o to, by go sprawdzić. Przed spotkaniem grupa oficerów GRU obstawia teren, wybierając miejsca dogodne do obserwacji bez zwracania na siebie uwagi, jak na przykład platforma widokowa z teleskopami. Sprawdzają, czy agent jest punktualny, jak się zachowuje, czy nie jest śledzony, czy w pobliżu nie kręcą się ludzie kojarzący się z obstawą i co zrobi, gdy spotkanie nie dojdzie do skutku. Tajne spotkanie, czyli jawka, często mylone jest z tajnym lokalem, jawocznaja kwartira, które to określenie, w przeciwieństwie do pierwszego od dawna już nie używane w GRU, zastąpił skrót KK[18]. Jawka oznacza spotkanie dwóch nie znających się osób, na przykład dwóch „nielegalnych” czy agenta i jego nowego oficera prowadzącego. Jest to element łączności, który stosuje się do wszystkich agentów bez wyjątku: na wypadek zerwania normalnych metod kontaktu osobowego otrzymują oni dane dotyczące miejsca, czasu, sygnałów rozpoznawczych i hasła, by łączność można było odnowić. Na przykład w sytuacji mało prawdopodobnej, acz możliwej, gdy cała obsada radzieckiej ambasady zostaje uznana za persona non grata i musi opuścić kraj, w którym pracuje, agent traci kontakt z oficerem prowadzącym, lecz obowiązany jest zjawić się o dwunastej w południe trzydziestego pierwszego każdego miesiąca, który liczy tyle dni, w określonym miejscu z neseserkiem w lewej i książką w prawej dłoni. W ciągu dziesięciu minut podejdzie do niego ktoś i poda uzgodnione hasło, na które agent ma odpowiedzieć uzgodnionym odzewem i łączność zostanie odnowiona. Jeśli w ciągu dziesięciu minut nikt się nie zjawi, agent musi przyjść na spotkanie za dwa miesiące i robić to tak długo, aż ktoś nawiąże z nim kontakt. W miarę jak agent nabiera doświadczenia, kontakty osobowe przechodzą w nieosobowe. Doświadczeni agenci utrzymują praktycznie tylko jeden rodzaj kontaktu osobowego, jawkę, i kilka nieosobowych. Pierwszym z nich jest dalekodystansowa dwustronna łączność radiowa. Zazwyczaj w powieściach czy na filmach agent dysponuje wyrafinowanym radiem umożliwiającym bezpośrednią łączność albo z radiostacją na terytorium Związku Radzieckiego, albo z radzieckim okrętem badawczym (czytaj szpiegowskim), albo z satelitą. W praktyce takie rozwiązanie stosuje się tylko w czasie wojny albo w wypadku nadzwyczaj ważnych agentów. Zwykle tak agenci, jak i „nielegalni” otrzymują pisemne instrukcje dotyczące kilku typów zwykłego sprzętu elektronicznego, z których można łatwo
zmontować radiostację nadawczo-odbiorczą dużego zasięgu. Rozwiązuje to dwa problemy równocześnie: jeśli agent jest podejrzewany, to przeszukujący jego mieszkanie znajdą dwa dobrej klasy radia, magnetofon i trochę części, które można kupić w każdym sklepie – nic, co by wskazywało na działalność szpiegowską, a przy okazji odpada problem skrytki na radiostację. GRU regularnie sprawdza rynek sprzętu elektronicznego i uaktualnia instrukcje dla agentów. Sporadycznie, częściej podczas wojny, używa się gotowych radiostacji mogących wysyłać zaszyfrowane wiadomości w kilka sekund, a ostatnio weszły też do użycia nadajniki mogące emitować bardzo wąską wiązkę fal wprost do anteny satelity przekaźnikowego. Transmisję taką bardzo trudno wykryć, a zlokalizowanie nadajnika to jeszcze trudniejsze zadanie. Uzupełniającym systemem łączności dwustronnej dalekiego zasięgu jest łączność jednostronna – wiadomości przekazywane są drogą radiową z centrali agentowi. Nadawać może na przykład radiostacja w Związku Radzieckim, pokładowa okrętu badawczego czy stacji polarnej, których przekazy odbierać można na standardowym radioodbiorniku. Instrukcje dla agenta mogą być wcześniej uzgodnionymi hasłami wplecionymi w wiadomości albo prostym kodem cyfrowym. Nawet jeśli kontrwywiad przechwyci taką wiadomość i zorientuje się, że jest to informacja dla agenta, a nie dla kosmonautów czy okrętu, nie zdoła dojść ani jaka ona jest, ani do kogo jest skierowana, ba! – nie ustali nawet, do jakiego kraju została wysłana. Praktyka jednak wykazała, że agent często musi nadać wiadomość. Do tego najczęściej wykorzystywane są urządzenia małej mocy i niewielkiego zasięgu, na przykład zwykłe walkie-talkie czy nadajniki do sterowania modelami samolotów, które można kupić w pierwszym z brzegu sklepie elektronicznym. Każda radziecka ambasada ma mnóstwo rozmaitych anten, co znacznie ułatwia odbieranie tego rodzaju przekazów. W łączności takiej stosuje się zasady obowiązujące wśród kierowców, w pogotowiu czy policji i innych służbach na co dzień korzystających z krótkofalówek. Specjaliści GRU uważnie monitorują częstotliwości używane na przykład przez służby miejskie i wyłapują typowe zwroty, których się na nich używa. Jeśli nasłuch policji lub kontrwywiadu niebezpiecznie się nasila, GRU wykorzystuje metody specjalne. Jedną z najszerzej stosowanych jest krótkodystansowa łączność podwodna. Agent nadaje, używając jako anteny specjalnej wędki, a oficer GRU odbiera go tym samym sposobem, mocząc kij w wodzie kilka kilometrów dalej. Można też do tego celu użyć rur kanalizacyjnych lub grzewczych. Ostatnie badania nad technikami łączności obejmują lasery i inne urządzenia elektrooptyczne. GRU najbardziej lubi utrzymywać łączność z agentami za pomocą tak zwanych martwych skrzynek kontaktowych. Mają one najwszechstronniejsze zastosowanie, a poza wiadomościami można dzięki nim przekazywać czy składować wszystko co niezbędne w pracy szpiegowskiej: dokumenty, pieniądze czy sprzęt. Znanych i używanych jest kilkanaście tysięcy rodzajów takich
skrzynek kontaktowych, od pęknięć w nagrobkach czy dziupli do specjalnych magnetycznych pojemników na korespondencję przypominających łby stalowych śrub. Przymocowane na przykład do stalowego mostu wśród tysięcy podobnych są praktycznie niewykrywalne, a zarazem łatwo je zostawić i zabrać. Bardzo popularne są też skrzynki w kształcie plastikowego klina z przykrywką, do którego można sporo włożyć i bez trudu wetknąć w ziemię w pierwszym z brzegu parku. Popularne są również rozmaite hermetyczne pojemniki, które pozostawia się w wodzie. Najtrudniejszy i najbardziej skomplikowany w łączności za pomocą martwych skrzynek kontaktowych jest wybór bezpiecznego miejsca. Sporo im bowiem zagraża, poczynając od przypadkowego odkrycia przez bawiące się dzieci, policję, robotników budowlanych, a nawet archeologów. Wszystko to trzeba uwzględnić. Poza tym skrzynka kontaktowa musi być łatwo dostępna i położona w miejscu, które bez problemów odnajdzie ktoś znający je tylko z opisu, i to takim, do którego oficer operacyjny może udać się, nie wzbudzając podejrzeń i zainteresowania. Kłopoty z martwymi skrzynkami kontaktowymi i sposoby ich użytkowania najlepiej zilustrują te oto przykłady. Wedle generalnej zasady bezpieczeństwa każdą martwą skrzynkę kontaktową można wykorzystać tylko raz, chyba że za jej ponownym wykorzystaniem przemawiają jakieś nadzwyczajne okoliczności. W centrali GRU przechowywana jest dokumentacja każdej z nich, na której po użyciu skrzynki przystawia się pieczęć „wykorzystana” i przenosi do archiwum. Pewnego dnia oficer ze sztabu GRU pracujący w archiwum odkrył plany skrzynki kontaktowej, na których nie było owej pieczęci. Papiery były stare, bo skrytkę założono w 1932 roku, a trzy lata później – według owej dokumentacji – umieszczono w niej cenne przedmioty i pieniądze w rozmaitych walutach warte łącznie pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Była to rezerwa na wypadek zagrożenia rezydentury „nielegalnych”, ale nic w dokumentacji nie wskazywało, aby została kiedykolwiek naruszona. Oficer poinformował o tym swego szefa, a ten z kolei szefa GRU, który wszczął w tej sprawie śledztwo. Okazało się ono niezbyt skomplikowane i po kilku dniach wszystko było jasne: skrzynka kontaktowa należała do rezydentury „nielegalnych” w Hamburgu, którą w 1937 roku w całości odwołano do Moskwy i natychmiast rozstrzelano. Wszystkie materiały związane z rezydenturą zostały przekazane do archiwum, a nowi oficerowie, którzy zajęli miejsce rozstrzelanych, byli niedoświadczeni i niebawem podzielili los poprzedników. Potem wybuchła wojna i o całej sprawie po prostu zapomniano. Szef GRU po wysłuchaniu tych wieści podjął dwie decyzje: wyznaczył grupę oficerów do dokładnego sprawdzenia archiwum na wypadek gdyby było tam więcej zapomnianych niespodzianek i polecił jednej z rezydentur w RFN sprawdzić, czy owa skrzynka wciąż jest na miejscu, a jeśli tak, to ją wydobyć, gdyż przez tyle lat wartość ukrytych w niej przedmiotów znacznie wzrosła.
Okazało się, że skrytka przetrwała wojnę, bombardowania, odbudowę i rozbudowę miasta. Był to hermetycznie zamknięty pojemnik, kształtu i rozmiarów niewielkiej walizki zatopiony w parkowym stawie i dla niepoznaki ucharakteryzowany na fragment płyty nagrobnej. Został on wydobyty i przewieziony do Moskwy bez żadnych sensacji. Po otwarciu wszyscy obecni przy tym bardzo się rozczarowali, gdyż zawierał kilkadziesiąt zegarków w srebrnych kopertach, sto dolarów amerykańskich i kilkadziesiąt tysięcy nowiutkich marek z okresu III Rzeszy. Inna martwa skrzynka kontaktowa znajdowała się w samym sercu stolicy Stanów Zjednoczonych – była to dziupla w parku przy Kapitolu. Idąc na lunch, agent ukrywał w niej dokumenty wyniesione z pracy, z reguły ściśle tajne, kilka minut potem radziecki „dyplomata”, regularnie spacerujący po parku, wyjmował je obstawiany przez dwóch innych, po czym kopiował je w samochodzie parkującym na Kapitolu i zwracał na miejsce. Agent, wracając z lunchu, zabierał je i odnosił do pracy. Było to ryzykowne, ale kilkakrotnie udało się bez żadnych problemów (szef GRU zezwolił w tym wypadku na wielokrotne użycie skrzynki kontaktowej). Aż tu pewnego pięknego dnia oficer idący opróżnić skrzynkę kontaktową zauważył na trawniku kartkę papieru targaną jesiennym wiatrem. Zaciekawiony podniósł ją i zobaczył nadruk „Ściśle tajne”. Zdumiony rozejrzał się wokół i włosy stanęły mu dęba: po całym parku walały się podobne kartki. Sprawa była jasna: zbliżająca się zima skłoniła wiewiórki do szukania nory, pech chciał, że wybrały skrytkę w dziupli, papiery im przeszkadzały, więc pracowicie się ich pozbyły – niektóre kartki były podarte, inne nosiły ślady ich zębów i pazurków. Oficerowie czym prędzej zabrali się do zbierania dokumentów i wtedy nagle na ścieżce pojawił się policjant. Ku ich zaskoczeniu zaczął im pomagać, najwyraźniej wziąwszy ich za urzędników Białego Domu, którym wiatr wyrwał z rąk dokumenty. Zebrawszy sporą garść, podał ją z uśmiechem oficerowi prowadzącemu, który uśmiechnął się głupawo, zapomniawszy języka w gębie. Na szczęście policjant zasalutował i poszedł sobie, w ostatnim momencie, bo na trawniku pojawił się wracający z lunchu agent. Oficer prowadzący, choć kontakty osobiste były w tej sprawie zabronione, pognał ku niemu i wyjaśnił sytuację. Zaproponował mu rozwiązania: albo agent spróbuje w biurze wyjaśnić zniszczenie dokumentów pomyłką – podarł je i wrzucił do kosza, wziąwszy za makulaturę – albo odczeka cztery dni i dostanie papiery jak nowe. Agent wybrał drugą możliwość. W ciągu kilku godzin oficer ze statusem dyplomatycznym, trzykrotnie zmieniwszy samolot, dotarł do Warszawy, gdzie oczekiwał go szkolny dwumiejscowy myśliwiec, i po kolejnych kilku godzinach dokumenty znalazły się w centrali GRU, gdzie natychmiast zabrano się do ich fałszowania. Następnego dnia oficer ów tą samą drogą wrócił do USA i wieczorem dokumenty zostały przekazane agentowi, który na trzeci dzień jakby nigdy nic odniósł je do biura. Kolejna skrzynka kontaktowa znajdowała się w niewielkiej rurze odpływowej przy brzegu rzeczki
w jednym z krajów północnej Europy. Rura odprowadzała deszczówkę i była żelazna, wobec czego używano metalowego pudełka z silnym magnesem, by nie odpadło od rury. Oficer, który miał je tam umieścić, zrobił to, udając, że musi zawiązać sznurowadła – włożył rękę do studzienki, położył pudełko na dnie rury i właśnie się prostował, gdy doszło do nieszczęścia. Oficer ów nie wziął pod uwagę, że zaczęły się przymrozki i metal pokryty jest lodem – magnes nie chwycił i pudełko z łomotem zjechało pochyłą rurą na lekko przymarzniętą rzekę i zatrzymało się mniej więcej pośrodku. Lód był zbyt kruchy, by na niego wejść, pod ręką oficer nie miał też niczego, co mógłby rzucić, by przepchnąć pudełko ku przeciwległemu brzegowi. Gdyby zatonęło, nie byłoby sprawy, za kilka godzin zostawiłby drugie i po kłopocie, a tak pojemnik z filmem, na którym były instrukcje dla agenta, tkwił na samym środku rzeki, wręcz rzucając się w oczy. Oficerowi pozostało tylko jedno – pognał do sklepu, kupił wędkę i przez półtorej godziny ignorował zaczepki przechodniów, tak zarzucając haczyk, by przywarł do magnesu. W końcu mu się udało i ostrożnie nawijając żyłkę, przyholował pudełko do siebie. Działo się to w biały dzień, w uczęszczanym punkcie jednej z europejskich stolic. GRU często też przekazuje informacje za pomocą różnego rodzaju sygnałów. Używa do tego celu pinezek, pasków folii samoprzylepnej czy kresek lub krzyżyków narysowanych kredą lub szminką w określonych miejscach. Samochód zaparkowany w uzgodnionym miejscu i czasie także może być sygnałem, podobnie jak lalka czy doniczka z kwiatem postawiona w oknie domu. To ostatnie zwykle ostrzega o niebezpieczeństwie, wcześniejsze sygnały oznaczają prośbę o spotkanie czy potwierdzenie otrzymania instrukcji drogą radiową, ale znaczenie ich może być zupełnie inne, zależy bowiem wyłącznie od kodu uzgodnionego między agentem a oficerem operacyjnym. Zwykle agent od kilku lat pracujący dla radzieckiego wywiadu wojskowego ma następujące możliwości kontaktu z GRU: – tajne spotkanie; – dalekodystansowe jednostronne połączenie radiowe; – dalekodystansowe dwustronne połączenie radiowe na wypadek nagłej konieczności lub wojny; – krótkodystansowe dwustronne połączenie radiowe albo połączenie specjalne; – system skrzynek kontaktowych; – system uzgodnionych sygnałów. Grupa agentów zawsze ma zapewnioną dalekodystansową dwustronną łączność radiową.
[18] Konspiratiwnaja Kwartira (przyp. red.).
Rozdział 6
Praca agenta
Tak więc po usilnym urabianiu udało się zwerbować obiecującego kandydata, wyszkolić go podczas spotkań w hotelach, przejść na łączność nieosobową oraz ustalić jej zasady i co agent ma ze sobą zrobić, gdyby się ona urwała. Jak dotąd dostarczył on kopie kilkunastu dokumentów, które dokładnie sprawdzono, porównując z podobnymi materiałami z innych źródeł, a protesty agenta, usiłującego wykręcić się od nowego zajęcia, stłumiono. Przestano mu płacić więcej niż innym i sytuacja dojrzała do następnego kroku – odcięcia pępowiny łączącej go z radziecką ambasadą czy jakimikolwiek oficjalnymi radzieckimi przedstawicielstwami. Powody tego postępowania stają się zrozumiałe po zapoznaniu się z historią radzieckiego wywiadu wojskowego w okresie drugiej wojny światowej. Przed jej wybuchem bowiem cała łączność z agentami nie tylko podległymi rezydenturze, ale też „nielegalnymi” i prowadzonymi przez „nielegalnych”, odbywała się przez placówki dyplomatyczne. Gdy wybuchła wojna i placówki te zostały zamknięte, kontakt ze wszystkimi siatkami wywiadowczymi natychmiast się urwał i ustał dopływ informacji, które właśnie wówczas były najbardziej potrzebne. Do Europy wysłano zastępcę szefa GRU z grupą radiotelegrafistów i nieograniczoną władzą, który zdołał zorganizować niewielkie rezydentury „nielegalnych” w Belgii oraz Holandii i odbywszy szereg tajnych spotkań, odtworzył kontakty z pozostałymi rezydenturami „nielegalnych”. Wyłoniła się jednak inna, nieprzewidziana trudność: radiostacja „Siewier”, przez którą miano prowadzić łączność w czasie wojny, specjalnie do tego celu zainstalowana, okazała się za słaba. Nikt bowiem nie przypuszczał, że Niemcy aż tak daleko – i aż tak szybko – dotrą w głąb radzieckiego terytorium, a okręty Floty Bałtyckiej zostaną zablokowane we własnych bazach i nie będą mogły służyć za punkty przekaźnikowe korespondencji z agentami. Zorganizowano więc centrum odbiorcze w radzieckiej ambasadzie w Szwecji, gdzie napływały wieści ze wszystkich rezydentur „nielegalnych”
połączonych w jedną olbrzymią siatkę, a stąd transmitowano je do Związku Radzieckiego. Tylko tyle można było zrobić w tak krótkim czasie i rozwiązanie to miało mnóstwo niedogodności – wszyscy „nielegalni”, wszyscy oficerowie prowadzący i agenci byli częścią jednej struktury, liczącej kilka tysięcy osób. Kwestią czasu, i to krótkiego, była wpadka i załamanie się całego systemu. Nastąpiła ona w samym ośrodku nerwowym tego systemu – jeden z radiooperatorów „nielegalnych”, chcąc zyskać względy dziewczyny, pochwalił się, że regularnie słucha radia, co na terenach okupowanych było zabronione. Panienka z kolei, chcąc zyskać względy pewnego podoficera Gestapo, poinformowała go o tym i w ciągu trzech dni najpotężniejsza sieć wywiadowcza drugiej wojny światowej zwana przez Niemców „Czerwoną Orkiestrą” przestała istnieć. Aresztowanych liczono w tysiące. Przyznać jednak należy, że GRU uczyło się błyskawicznie – ledwie kilka miesięcy później na terytoriach aliantów, czyli w USA, Kanadzie i Anglii, działały rezydentury „nielegalnych” całkowicie niezależne od ambasad. Tak oto wprowadzono żelazną zasadę, która obowiązuje do dziś. Rezydentury pomagają w razie potrzeby „nielegalnym”, ale tylko na polecenie centrali, nie mając pojęcia, dla kogo konkretnie ta pomoc jest przeznaczona. Udzielający jej oficerowie rezydentury wiedzą tylko tyle, ile muszą, by wykonać zadanie, a wszystko planuje się tak, by „nielegalni” poza sytuacjami nadzwyczajnymi byli całkowicie niezależni od rezydentury. Kolejną lekcją z tego okresu jest podział rezydentur na mniejsze, niezależne od siebie, gdzie to tylko możliwe. Trzecią zaś – odseparowanie agentów od placówek dyplomatycznych przy pierwszej nadarzającej się okazji. Następuje to, gdy agent zaczyna przynosić konkretne materiały, dzięki czemu zmniejsza się możliwość, że zgłosi się na policję. Odseparowany może zostać zarówno agent niezależny, jak i działający w grupie agentów czy należący do rezydentury agenturalnej. Najbardziej wartościowi agenci, zdobywający szczególnie ważne materiały, są najszybciej zabierani spod kontroli rezydentur. Ledwie centrala zorientuje się, że taki agent dostarcza wyjątkowo ważnych informacji, natychmiast mu tego zakazuje i zaczyna myśleć o jego bezpieczeństwie i szkoleniu. GRU błyskawicznie czyni wszelkie starania, by został on skierowany do „lekkiego” kraju, w którym zajmie się jego dokształcaniem, na przykład pod pretekstem wakacji. Jeśli to możliwe, zostaje on następnie przewieziony do Związku Radzieckiego. Gdy wróci do ojczyzny, będzie już w pełni wyszkolonym niezależnym agentem prowadzonym wyłącznie przez któregoś z szefów (co najmniej sekcji, a może nawet samego szefa GRU). Prowadzony jest wtedy tak samo jak „nielegalni”. Dla każdego niezależnego agenta GRU opracowuje kompleksowy system łączności nieosobowej, oparty głównie na martwych skrzynkach kontaktowych. Rezydentura, która go zwerbowała, może otrzymać polecenie ich opróżnienia, ale nie zostanie powiadomiona, kto składa w nich materiały (a nawet, że to agent, a nie miejscowy „nielegalny” czy „nielegalny” przerzucany na jakiś inny teren,
czyli „artysta na gościnnych występach”). Zazwyczaj materiały takie są filmami, które wywoływane są wyłącznie w centrali. Nazywane są szczit (tarcza, osłona) i mają dwie warstwy emulsji światłoczułej. Najpierw, w siedzibie GRU, fotografuje się na nich pseudotajne dokumenty, potem zaś film otrzymuje agent, który używa ich do robienia zdjęć dokumentów autentycznych. Jakakolwiek próba wywołania takiego filmu bez znajomości zasady, według której naniesiono drugą warstwę emulsji, kończy się zniszczeniem niebezpiecznego materiału. Zostają tylko zdjęcia spreparowanych dokumentów, które mają skierować policję czy kontrwywiad na fałszywy trop. Instytut badawczy GRU opracował kilkadziesiąt sposobów przygotowania takich filmów i ich wywoływania, więc prawdopodobieństwo, że ktoś z zewnątrz odkryje właściwy, jest bliskie zeru. GRU stara się ograniczyć kontakty osobowe z takimi agentami do minimum – jeśli już musi do nich dojść, to albo w krajach „lekkich” albo skrycie w Związku Radzieckim i są one prawdziwą rzadkością. Agenci nie mający dostępu do takich materiałów jak ich niezależni koledzy są stopniowo organizowani w grupy agentów liczące od trzech do pięciu osób, zazwyczaj tak dobranych, by pracowały w jednej dziedzinie. Bywają grupy agentów, którzy z rozmaitych powodów znają się nawzajem – na przykład jeden z nich zwerbował dwóch innych i tak powstała ta grupa – są też zespoły rodzinne, które GRU preferuje, gdyż dają gwarancję stabilizacji i pewność, że nikt z ich członków nie zdradzi. W grupie rodzinnej każdy z zasady operuje w innym środowisku. Łączność z oficerem operacyjnym utrzymuje wyłącznie jej szef, a pozostali nie mają żadnego kontaktu z radzieckimi placówkami dyplomatycznymi. Podobnie jest z rezydenturą – tutaj kontakt po zawiązaniu grupy stopniowo się ogranicza, po czym zrywa całkowicie, a prowadzenie grupy przejmuje bezpośrednio Moskwa, dokąd też rozmaitymi kanałami trafiają uzyskiwane przez nią materiały. Centrala w takich wypadkach stopniowo wymienia personel rezydentury, który miał kontakt z taką grupą – lub też o niej wiedział, jak na przykład rezydent – aż w państwie, w którym ona działa, nie pozostaje nikt, kto by miał pojęcie o jej istnieniu. A wtedy grupa jest już całkowicie autonomiczna i może skutecznie działać niezależnie od radzieckiej ambasady czy jakiejkolwiek oficjalnej radzieckiej placówki na swoim terenie. GRU toleruje kontakty osobowe jedynie w wyjątkowych sytuacjach i z zachowaniem daleko posuniętych środków ostrożności, dlatego też agenci trafiający do grupy przeważnie znają tylko jej szefa, rzadko znają się nawzajem, a często nawet nie wiedzą, że działają w grupie. Grupa może się stopniowo rozrosnąć, jeśli jej szef otrzyma z centrali zgodę na werbunek nowych agentów – w takim wypadku automatycznie i niezależnie od liczebności staje się rezydenturą, a szef grupy rezydentem. Taki status zyskał na przykład jeden z amerykańskich fizyków atomowych, któremu GRU zezwoliło rekrutować kolegów po fachu. Ciekawe, że nie popełnił on żadnego błędu, który zagroziłby grupie wpadką. W końcu jednak do niej doszło, nie z jego winy,
lecz w wyniku zdrady jednego z oficerów GRU, który przeszedł na stronę USA. Czasami GRU przydziela do rezydentury agenturalnej jednego lub więcej „nielegalnych”. W takim wypadku automatycznie on lub jeden z nich staje się rezydentem i niezależnie od wielkości rezydentury następuje zmiana jej kwalifikacji – na rezydenturę „nielegalnych”, co wyłącza ją z kontaktów z ambasadą i pracującymi w niej oficerami GRU. Proces ten przypomina nieustanny rozwój komórek rakowych, z tą różnicą, że w tym przypadku, jak dowodzą setki przykładów, interwencja chirurgiczna daje doskonałe rezultaty. Jeśli GRU przeczuwa, że może nastąpić zerwanie stosunków dyplomatycznych z jakimś państwem, a nawet wojna, podejmuje stosowne działania zabezpieczające przed utratą siatki, która została już zwerbowana, ale jeszcze nie oddzielona od rezydentury. Najbardziej doświadczeni oficerowie operacyjni są wówczas w stałym pogotowiu i przy pierwszych oznakach kłopotów na rozkaz centrali przechodzą na status „niezależnych” i przejmują prowadzenie członków siatki. Osiągają to, dyskretnie znikając z terenu ambasady i radzieckiego osiedla, a ZSRR protestuje przeciwko przetrzymywaniu zbiegów przez miejscowy rząd i na krótko zawiesza wymianę dyplomatów z takim państwem. Po kilku tygodniach wszystko wraca do normy, a nowi „nielegalni” przystępują do działania, korzystając z przygotowanych zawczasu martwych skrzynek kontaktowych z wyposażeniem, pieniędzmi, a także złotem i diamentami. Stopniowo, odbywając tajne spotkania, przywracają łączność z agentami podległymi dotąd rezydenturze, tworząc nową rezydenturę „nielegalnych”. Ze względów bezpieczeństwa nigdy się nie mieszają i nie łączą ze starymi „nielegalnymi”, co poza tym stanowi kolejny przykład tradycyjnego radzieckiego dążenia do duplikacji wszelkich struktur. Szkolenie, werbunek agentów i tym podobne to ważne sprawy, wszystkie one jednak służą odkrywaniu tajemnic wroga lub potencjalnego wroga. Tajemnice owe dzielą się na: – informacje – meldunki i komentarze agentów (subiektywne, gdyż zawierające ich opinie); – dokumenty – oficjalne pisma, rysunki, księgi kodowe lub ich kopie; – próbki materiałów; – urządzenia – gotowe wyroby stanowiące część większych urządzeń (jak na przykład silnik czołgu) bądź samodzielne (na przykład kompletny pistolet). Kopiowanie dokumentów na mikrofilm czy podsłuchiwanie narad odbywa się w rzeczywistości tak jak w filmach sensacyjnych, nie ma więc sensu tego omawiać – każdy obejrzał dość takich filmów, by wiedzieć, jak to się robi. Jak jednak agent może zdobyć, nie wzbudzając podejrzeń, próbki materiałów i urządzenia? Jeden sposób omówiłem, pisząc o werbowaniu agentów, jednak jest oczywiste, że od właścicieli małych firm produkujących podzespoły nie można kupić całego urządzenia. Dodatkową trudność stanowi to, że urządzenie takie – na przykład czołg – trzeba nie dość, że zdobyć, to jeszcze dostarczyć do Związku Radzieckiego. Być może wyda się to zaskakujące,
ale jest sporo sprawdzonych rozwiązań tych problemów. Broń, której można użyć tylko raz, jak na przykład rakieta, zazwyczaj kradnie się, gdy jest wprowadzana na uzbrojenie, podczas testów czy pokazów. Powiedzmy, że miało zostać próbnie wystrzelonych sto rakiet. Choć zaprotokołowano, że tyle właśnie odpalono, w rzeczywistości było ich dziewięćdziesiąt dziewięć. Setna nie została wystrzelona, lecz przekazana GRU. Równie dobrym sposobem jest spisanie urządzenia na straty. Pewnego razu jeden z agentów zaproponował GRU nabycie radaru pokładowego myśliwców przechwytujących NATO nowej generacji, pozwalającego prowadzić rozpoznanie terenu nieprzyjaciela z maszyny lecącej nad własnym terytorium. GRU naturalnie wyraziło zgodę, uzgodniono też cenę, ale agent zastrzegł sobie, że dostawa może zająć kilka dni lub kilka miesięcy. Zajęła kilka tygodni, a po roku radar ten był już na wyposażeniu Armii Radzieckiej. Agent ten pracował na doświadczalnym poligonie lotniczym i musiał poczekać, aż samolot z takim radarem będzie miał kraksę. Jak mimo ścisłej kontroli udało mu się zdemontować i wynieść radar, po czym doprowadzić do tego, że w protokole powypadkowym wpisano, iż został doszczętnie zniszczony, pozostanie jego tajemnicą. Agenci często też uszkadzają interesujące GRU urządzenia, dzięki czemu można je spisać na straty i nikt się już nimi nie interesuje. GRU bardzo chętnie poluje na takie okazje w krajach Trzeciego Świata, które otrzymują uzbrojenie z Zachodu, choć czasem nie udaje się tą drogą zdobyć gotowych egzemplarzy (jak na przykład przy próbie przejęcia libańskiego myśliwca Mirage III). Doskonałą okazją do kradzieży nowinek technicznych w tych krajach są także rozmaite starcia zbrojne lub zmiany rządów. Każdemu przewrotowi czy zamachowi stanu towarzyszy wzmożona aktywność GRU. Podstawową metodą transportu przesyłek jest poczta dyplomatyczna, problem stanowi jednak dostarczanie ich do ambasady. Dużo kłopotów sprawiają urządzenia dużych rozmiarów i masy – jeśli ważą kilka ton, to trudno je wysłać pocztą dyplomatyczną. Doszło do tego, gdy w jednym z państw, które zakupiły niemiecki czołg Leopard, udało się GRU ukraść jego silnik, który nadzwyczaj interesował radziecki przemysł zbrojeniowy. Kradzież nie została zauważona, ale silnik ważył ponad tonę i żadnym sposobem nie udało się go wsadzić do kontenera, w którym przewożona jest poczta dyplomatyczna. Wobec tego konsulat radziecki kupił używany jacht wycieczkowy i zlecił jego remont i przebudowę niemieckiej stoczni. Za odpowiednią opłatą zamontowano na nim dwa silniki – jeden trochę nietypowy – i pracownicy z żonami mieli okazję popływać sobie w weekendy. To, że podczas jednego z rejsów napotkano radziecki trawler, było naturalnie czystym przypadkiem. Ekipa mechaników z trawlera w kwadrans zdemontowała silnik i przeniosła go na pokład statku, czego – naturalnie też przypadkiem – nikt nie zauważył. Jacht popływał jeszcze parę tygodni, po czym został sprzedany. Są też inne sposoby: po zakupie czy kradzieży jakiegoś dużego urządzenia kilku oficerów GRU
udających delegację handlową kupuje od jakiejś firmy całkowicie niepotrzebną maszynę, na przykład do paczkowania kawy. Ważne jest tylko jedno – by jej wymiary i waga były podobne jak skradzionego urządzenia. Gdzieś w ustronnym magazynie maszynę do paczkowania wyjmuje się i topi w jakimś jeziorze, a kradziony cud techniki zbrojeniowej w skrzyni po paczkarce wędruje do Związku Radzieckiego z oficjalnymi papierami, stemplami i plombami celnymi. Szefowie GRU są przekonani, że ich ludzie potrafią ukraść każdą tajemnicę techniczną z Zachodu, pod warunkiem że otrzymają na ten cel dość pieniędzy. Istnieje natomiast jedna tajemnica, której ani GRU, ani żaden inny radziecki wywiad za żadne skarby nie może odkryć. To zresztą jedna z tajemnic, na których Związkowi Radzieckiemu bardzo zależy, gdyż jest piętą achillesową systemu komunistycznego. Chodzi o sekret produkcji żywności stosownie do potrzeb. Rosja carska była jednym z głównych eksporterów zboża, Związek Radziecki natomiast – jak zresztą żadne państwo socjalistyczne – nie potrafi samodzielnie się wyżywić. Ciekawe, dlaczego nikt dotąd nie wpadł na to, jak najprościej w świecie skończyć z komunizmem: wystarczyłoby przez kilka miesięcy wstrzymać sprzedaż zboża do Związku Radzieckiego, co mogłoby go zmusić do wycofania się z zajętych terenów Polski, Niemiec czy Łotwy, a na dodatek zagrozić, że komunizm rozsypie się jak domek z kart.
Rozdział 7
Wywiad operacyjny
Wywiad operacyjny obejmuje jednostki rozpoznania podległe związkom operacyjnostrategicznym Armii Radzieckiej – frontom, flotom, grupom wojsk i okręgom wojskowym, a także armiom. Zadaniem owych jednostek jest pomoc tym związkom w wykonywaniu ich zadań. Organizacyjnie Armia Radziecka składa się z szesnastu okręgów wojskowych i czterech grup wojsk, które w czasie wojny automatycznie zostają przeformowane we fronty. Każdy z tych związków ma sztab, w nim zaś zarząd wywiadu (drugi zarząd sztabu okręgu wojskowego lub grupy wojsk), a jego szef jest szefem wszystkich jednostek rozpoznania tego związku. Podlega on szefowi 5. Zarządu GRU, koordynującego pracę wszystkich jednostek wywiadu operacyjnego. Szef rozpoznania okręgu czy grupy wojsk jest też rzecz jasna podwładnym szefa sztabu tego związku. Zarazem jednak całość informacji, które uzyska jego zarząd, przekazuje również do centrali GRU, która zbiera wszystkie materiały zarządów wywiadu operacyjnego, a w zamian informuje je, czego dowiedziały się inne jednostki wywiadowcze. Czasami zarząd wywiadu związku operacyjno-strategicznego może pracować wyłącznie w interesie GRU, ale wymaga to uzgodnienia z dowódcą okręgu czy grupy wojsk. Arbitrem w sporach pomiędzy dowódcą takiego związku a szefem GRU jest szef Sztabu Generalnego, w praktyce jednak do sporów między nimi dochodzi bardzo rzadko. Każdy front, grupa wojsk czy okręg wojskowy składa się z armii: normalnie w skład frontu wchodzi też lotnictwo, armia pancerna i dwie do trzech armii ogólnowojskowych. Każda armia to cztery do siedmiu dywizji, a czasami też i korpus, czyli dwie do trzech dywizji. Każda armia ma swój sztab, w którym jest sekcja wywiadu zwana RO[19] albo drugim wydziałem sztabu armii. Jego szef jest szefem wszystkich jednostek rozpoznania danej armii i podlega tylko szefowi sztabu i szefowi wywiadu okręgu wojskowego, w skład którego wchodzi armia. Jego pozycja, uwzględniając różnice w hierarchii, jest taka sama jak szefa wywiadu okręgu wojskowego i tak samo wygląda wymiana
informacji oraz współpraca z jednostkami rozpoznania sąsiednich armii. Radziecka marynarka wojenna składa się z czterech flot: Północnej, Bałtyckiej, Czarnomorskiej i Pacyficznej. Każda z nich jest odpowiednikiem okręgu wojskowego lub grupy wojsk, a w jej sztabie także jest drugi zarząd wywiadu zorganizowany tak jak w okręgu wojskowym. Różnica kryje się w podległości służbowej: jednostki wywiadu wojsk lądowych podporządkowane są bezpośrednio 5. Zarządowi GRU, natomiast cztery zarządy wywiadu flot wywiadowi marynarki wojennej, on zaś z kolei szefowi GRU, który nadzoruje go poprzez swój 5. Zarząd. Powód jest prosty: okręty wszystkich flot stale operują na morzach i oceanach w mieszanych eskadrach i potrzebują informacji o znacznie szerszym zakresie niż wąsko wyspecjalizowane oddziały okręgów wojskowych czy frontów działające na ograniczonym terenie. Wywiad marynarki wojennej został stworzony, by koordynować przepływ informacji uzyskanych przez rozpoznanie morskie na wszystkich akwenach świata, i jest częścią Naczelnego Sztabu Marynarki Wojennej Związku Radzieckiego i poza normalnymi jednostkami wywiadowczymi ma także wydział rozpoznania satelitarnego. W Związku Radzieckim działają więc dwa wywiady kosmiczne: GRU i marynarki wojennej. W praktyce tak ściśle one ze sobą współpracują, że można je uznać za jeden. Ich współpracę koordynuje szef Sztabu Generalnego. Dane z rozpoznania satelitarnego marynarki poza GRU otrzymuje także głównodowodzący marynarki wojennej.
Organizacja zarządu wywiadu okręgu wojskowego, grupy wojsk, frontu czy floty jest standardowa: w jego skład wchodzi pięć wydziałów i dwa oddziały. Pierwszy wydział, czyli zwiad Kieruje działaniami pododdziałów zwiadu, czyli batalionów w dywizjach i kompanii w pułkach. We flocie nazywany jest wydziałem zwiadu okrętowego, gdyż koordynuje działania rozpoznawcze i opracowuje informacje wywiadowcze napływające z okrętów (lecz nie ze statków szpiegowskich). Oficerowie tego wydziału szkoleni są w Akademii imienia Frunzego oraz Akademii Marynarki Wojennej i zazwyczaj mają sporą praktykę w jednostkach zwiadu. Drugi wydział, czyli wywiad agenturalny Zajmuje się rekrutacją i prowadzeniem agentów oraz zdobywaniem danych interesujących sztab jego okręgu. Werbunek i zakładanie siatek wywiadowczych odbywa się w państwach, gdzie okręg ów ma działać podczas wojny. Wywiad marynarki wojennej werbuje natomiast na całym świecie, zwłaszcza w bazach flot przeciwnika i dużych portach. Działania wywiadowcze na terenie jednego państwa koordynuje centrum wywiadowcze, określonymi rejonami tego kraju zajmują się natomiast punkty wywiadowcze. Pracują one niezależnie od siebie, a ich poczynania koordynuje szef drugiego wydziału. Jego oficerowie szkoleni są w 3. Wydziale Akademii Armii Radzieckiej. Trzeci wydział, czyli specnaz Przygotowuje i przeprowadza akty dywersji na terenie przeciwnika, likwiduje przywódców politycznych i dowódców sił zbrojnych, niszczy linie komunikacyjne oraz dokonuje operacji terrorystycznych mających osłabić wolę walki nieprzyjaciela. Wydziałowi temu podlegają punkty wywiadowcze specnazu oraz rekrutacja agentów terrorystów na terenie przyszłego nieprzyjaciela. Trzeci wydział ma do dyspozycji brygadę specjalnego przeznaczenia w sile tysiąca trzystu ludzi. Oficerowie, także specnazu, szkoleni są w 3. Wydziale Akademii Armii Radzieckiej, a oficerowie specnazu później jeszcze w Akademii imienia Frunzego. We flocie są morskie brygady specnazu (nie mylić z brygadami piechoty morskiej).
Czwarty wydział, czyli informacja Zajmuje się zbieraniem i przetwarzaniem wszystkich informacji wywiadowczych zdobywanych przez pozostałe wydziały. Piąty wydział, czyli rozpoznanie radioelektroniczne Kieruje pułkiem rozpoznania radiowego i pułkiem rozpoznania radiotechnicznego. Pierwszy przechwytuje komunikaty radiowe przeciwnika, a pułk radiotechniczny namierza pozycje jego radarów. Oddział techniczny zarządu wywiadu Interpretuje zdjęcia lotnicze, a jego oficerowie szkoleni są w 2. Charkowskiej Wyższej Szkole Lotnictwa i Wojsk Inżynieryjnych. Oddział tłumaczeń, czyli „Inkwizycja” Zajmuje się deszyfrowaniem łączności radiowej, tłumaczeniem zdobytych dokumentów oraz przesłuchaniami jeńców. Jego specjaliści są szkoleni w Wojskowym Instytucie Języków Obcych. Wydział wywiadu sztabu armii Jest to zarząd wywiadowczy w miniaturze, tylko zamiast wydziałów ma oddziały i działa na skalę armii, a nie okręgu wojskowego czy frontu. Ma do dyspozycji kompanię – 115 ludzi specnazu.
Błędem byłoby uważać, że agent rozpoznania operacyjnego jest gorszy niż jego kolega z wywiadu strategicznego. Każdy zarząd wywiadu wraz ze swoją elektroniką, służbą informacyjną i agenturą (a w marynarce wojennej także rozpoznaniem satelitarnym) to swego rodzaju GRU w miniaturze. W razie wybuchu wojny – lub tuż przedtem – siły i możliwości zarządów wywiadu związków operacyjno-strategicznych zwiększają się, i to znacznie, na skutek infiltracji tyłów nieprzyjaciela przez tysiące żołnierzy specnazu. Razem zaś owe zarządy tworzą strukturę w niczym nie ustępującą wywiadowi strategicznemu. GRU ma dzięki temu dwie niezależne agentury, a w niektórych krajach, jak Norwegia, Szwecja, RFN, Austria, Turcja, Chiny czy Afganistan, agentura operacyjna jest większa, silniejsza i lepiej zabezpieczona niż strategiczna.
To, co napisałem o agenturze operacyjnej, potwierdzić może terytorialny zasięg działania zarządów wywiadowczych poszczególnych związków operacyjno-strategicznych: Flota Północna – Norwegia, Wielka Brytania, Francja, Hiszpania, Portugalia, Kanada, USA. Głównie zajmuje się celami nadmorskimi, choć ma też agentury głębokie, czyli zajmujące się organami państwa. Flota Bałtycka – Szwecja, Dania, RFN
Flota Czarnomorska – Turcja i całe wybrzeże Morza Śródziemnego Flota Pacyficzna – USA, Japonia, Chiny, Kanada i wszystkie państwa basenu Oceanu Spokojnego Leningradzki Okręg Wojskowy – Norwegia, Szwecja (Finlandia nie – na jej terenie nie prowadzi się działalności agenturalnej, gdyż kraj ten jest pod tak wielkim wpływem Moskwy, że sprawuje się znacznie lepiej niż sporo państw Układu Warszawskiego, jak na przykład Rumunia czy Polska.) Bałtycki Okręg Wojskowy – Szwecja, Dania Grupa Wojsk Radzieckich w Niemczech – RFN Północna Grupa Wojsk (w Polsce) – RFN Białoruski Okręg Wojskowy – RFN Południowa Grupa Wojsk (na Węgrzech) – Austria Centralna Grupa Wojsk (w Czechosłowacji) – RFN i Austria Karpacki Okręg Wojskowy – Grecja, Turcja (z terenu Bułgarii) Kijowski Okręg Wojskowy – Turcja, Austria Odeski Okręg Wojskowy – Turcja, Austria Zakaukaski Okręg Wojskowy – Turcja, Iran Turkiestański Okręg Wojskowy – Iran, Afganistan Środkowoazjatycki Okręg Wojskowy – Afganistan, Chiny Zabajkalski Okręg Wojskowy – Chiny Dalekowschodni Okręg Wojskowy – Chiny Moskiewski, Północnokaukaski, Uralski i Syberyjski Okręg Wojskowy nie prowadzą siatek agentów w czasie pokoju. Na przykładzie RFN i Turcji można przeanalizować siły i możliwości zarówno wywiadu strategicznego, jak i operacyjnego, a także ogólnie KGB. RFN Wywiad strategiczny: pięć rezydentur – Bonn, Kolonia, trzy misje wojskowe w sektorze amerykańskim, francuskim i brytyjskim. Kilkanaście grup agentów i rezydentur „nielegalnych”, departament GRU zajmujący się Berlinem Wywiad operacyjny: zarządy wywiadów Floty Bałtyckiej, grupy wojsk w NRD, Polsce i Czechosłowacji oraz Białoruskiego Okręgu Wojskowego Inaczej mówiąc, RFN jest polem działania agentury pięciu centrów wywiadowczych, piętnastu do osiemnastu punktów wywiadowczych i pięciu punktów specnazu, pięciu brygad i piętnastu do osiemnastu kompanii specjalnego przeznaczenia, co razem daje osiem tysięcy gotowych do akcji ludzi na wypadek wojny.
KGB ma tutaj kilkanaście rezydentur „nielegalnych” i grup agentów oraz rezydentury w Bonn i Kolonii. Turcja Wywiad strategiczny: rezydentura „nielegalnych”, rezydentury w Ankarze i Stambule. Wywiad operacyjny: pięć centrów wywiadowczych Karpackiego, Odeskiego, Kijowskiego i Zakaukaskiego Okręgu Wojskowego, Flota Czarnomorska, piętnaście do dwudziestu punktów wywiadowczych i pięć specnazu oraz odpowiadające im brygady specjalnego przeznaczenia. KGB – wywiad strategiczny: rezydentura „nielegalnych” i dwie rezydentury w Ankarze i Stambule; wywiad operacyjny: podległy wojskom pogranicznym. Poniższe przykłady obrazują strukturę wywiadu w wielu innych krajach, zwłaszcza tych, które sąsiadują ze Związkiem Radzieckim. Metody działania wywiadu operacyjnego i strategicznego różni przede wszystkim to, że oficerowie pierwszego w czasie pokoju nie pracują w krajach, które są celem ich działań. Sprawdzanie, urabianie i werbowanie kandydatów na agentów wygląda tak samo jak w wywiadzie strategicznym, ale odbywa się na terenie państw Układu Warszawskiego, a gdy w innych krajach, to oficerowie wywiadu wojskowego nie przekraczają granicy między blokami. Może to wywołać wrażenie, że wywiad operacyjny nie ma takiego znaczenia czy takich możliwości jak strategiczny, którego oficerowie działają głównie poza granicami Związku Radzieckiego, ale to błędne wrażenie. Wywiad operacyjny ma własne sposoby wyszukiwania i werbowania agentów – głównym jego celem są obcokrajowcy przebywający w Związku Radzieckim i w „bratnich krajach”, przede wszystkim studenci i specjaliści na delegacjach. Dla wywiadu marynarki wojennej najważniejsi są marynarze, ale pod uwagę brany jest praktycznie każdy, i to nie tylko obcokrajowiec – może to być obywatel któregoś z „bratnich krajów”, jeśli ma on krewnych czy przyjaciół za granicami bloku wschodniego. Kolejną różnicą są metody werbowania. Wywiad strategiczny rzadko ucieka się do szantażu – dochodzi do tego tylko w nadzwyczajnych sytuacjach. Wywiad operacyjny się nie patyczkuje – używa wszelkich metod, od szantażu poczynając. Zwerbowawszy jednego agenta, zwykle wykorzystuje go do rekrutacji rodaków, w czym oficer operacyjny w ogóle nie bierze już udziału. Łączność utrzymywana jest niemal wyłącznie za pomocą środków nieosobowych, w dużej mierze za pośrednictwem kurierów. Najczęściej są nimi członkowie obsługi pociągów czy samolotów, marynarze albo kierowcy. Kontakt osobisty z oficerem operacyjnym może nastąpić jedynie w którymś z państw socjalistycznych i wiele jest przykładów dowodzących, że agent może skutecznie działać, spotykając się z oficerem operacyjnym raz na pięć do siedmiu lat. Znane też są przypadki, że agenci nigdy nie widzieli swoich oficerów operacyjnych ani nigdy nie byli w Związku
Radzieckim czy którymś z „bratnich krajów”. Dobrze to ilustruje ten oto przykład: Zwerbowany podczas pobytu w Czechosłowacji kierowca TIR-a pracujący w wielkiej firmie spedycyjnej po powrocie do domu zwerbował przyjaciela, który pracował w zakładach zbrojeniowych, i jego brata mieszkającego w pobliżu dużego lotniska wojskowego. Jedynie kierowca bywał od czasu do czasu w którymś z państw socjalistycznych, a kontakt z oficerem operacyjnym miał utrudniony, gdyż zawsze jeździł ze zmiennikiem. Mimo to, ilekroć wiedział odpowiednio wcześniej o takiej podróży, zawiadamiał swojego oficera operacyjnego za pomocą ustalonego kodu na kartkach pocztowych z pozdrowieniami, które wysyłał pod różne adresy w państwach socjalistycznych, żeby nie wzbudzić podejrzeń. Za każdym razem oficer operacyjny czekał nań na miejscu – a to jako celnik, a to kelner czy nawet współużytkownik toalety – by przekazać instrukcje i pieniądze albo odebrać coś, co najlepiej było przekazać osobiście. Spotkania te były tak krótkie i organizowane w taki sposób, że zmiennik owego kierowcy nigdy nie nabrał najmniejszych podejrzeń. Brak kontaktu z agentami poza terenami kontrolowanymi przez Związek Radziecki daje wywiadowi operacyjnemu przewagę nad kontrwywiadem, gdyż nadzwyczaj trudno jest w takiej sytuacji zdemaskować agentów, a oficerom operacyjnym bardzo trudno przejść na stronę Zachodu i zdemaskować swych podopiecznych. To drugie w wywiadzie strategicznym zdarza się nie tyle regularnie, ile często, w wywiadzie operacyjnym dotąd jednak nie zdarzyło się ani razu. Bezsprzeczną przewagą wywiadu operacyjnego jest rozdrobnienie – oficer wywiadu strategicznego sporo wie o działalności centrali i innych jednostek organizacyjnych GRU niż ta, w której pracował; oficer wywiadu operacyjnego, który jakimś cudem dostałby się na Zachód, mógłby zdradzić jedynie kilka punktów wywiadowczych i jedno centrum wywiadowcze (a jest ich w Armii Radzieckiej ponad sto) – i to praktycznie byłoby wszystko. Zabezpieczenie to daje wywiadowi operacyjnemu dużą odporność na działania przeciwnika (i własnych oficerów). Dodatkowym zabezpieczeniem jest izolacja oraz kamuflowanie centrów i punktów wywiadowczych – najczęściej znajdują się w bardzo dobrze zabezpieczonych jednostkach lub budynkach wojskowych, na przykład bazach rakietowych czy więzieniach. Same te obiekty są izolowane i kamuflowane, ale nawet gdyby komuś udało się je zlokalizować i odkryć ich przeznaczenie, wiedziałby, że jest to na przykład magazyn broni nuklearnej, o tym zaś, że mieści się w nim także punkt wywiadowczy, nie miałby pojęcia, bo i jak mógłby się zorientować, skoro służący tam oficerowie i żołnierze nie wyróżniają się żadnym detalem munduru, a sama siedziba nie jest w żaden sposób oznaczona. Notabene jeden z takich punktów mieścił się na terenie karnej kompanii, inny w wiejskiej posiadłości jednego z wyższych dowódców Armii Radzieckiej.
Nie należy przy tym mylić rozdrobnienia organizacyjnego z brakiem koordynacji – wywiad operacyjny ma tę samą co strategiczny klasyczną strukturę piramidy. GRU nie ingeruje w codzienną działalność wywiadu operacyjnego, póki działa on skutecznie i przestrzega reguł narzuconych przez centralę. Do ingerencji może dojść, jeśli na przykład dwa różne zarządy próbują zwerbować tego samego kandydata na agenta, choć dwaj agenci w tym samym miejscu są mile widziani. Dobrze też, jeśli należą oni do różnych zarządów wywiadu – wtedy efekty ich pracy porównywane są dopiero w Moskwie. Jeśli któryś z nich zacznie przekazywać fałszywe informacje, 5. Zarząd natychmiast się w tym zorientuje. Jak już pisałem, w wywiadzie strategicznym na porządku dziennym jest niezależne sprawdzanie na różnych szczeblach – tak samo dzieje się też w operacyjnym, zarówno gdy chodzi o pionowe związki służbowe, jak i równoległe. Do sprawdzenia agentów rezydentury i odwrotnie może być na przykład wykorzystana siatka agentów „nielegalnych”. Zasada, że sprawdzający nie jest informowany, iż kontroluje, ale że zdobywa materiał dla centrali, obowiązuje również w wywiadzie operacyjnym. Najostrzejszą i najefektywniejszą bronią szefa wydziału czy zarządu jest specnaz, czyli oddziały specjalnego przeznaczenia. Składa się on z dwóch elementów: agentów i oddziałów. Agentów rekrutują punkty wywiadowcze specnazu, identycznie jak robią to inne jednostki wywiadu wojskowego. Różnią się natomiast ich zadania: podstawowym zadaniem agentów „regularnego” wywiadu jest zdobywanie informacji, a podstawowym zadaniem agenta specnazu są działania terrorystyczne. Punkty wywiadowcze specnazu starają się werbować agentów spośród pracowników najważniejszych ośrodków gospodarczych i komunikacyjnych, tak by na rozkaz mogli bez przeszkód wykonać tam rozmaite zadania dywersyjne. Dla GRU do takich ośrodków należą: elektrownie, energetyczne linie przesyłowe, rurociągi i gazociągi, mosty, tunele, dworce kolejowe oraz inne elementy infrastruktury, których zniszczenie lub uszkodzenie wywrze duży wpływ na morale mieszkańców sporego obszaru, jak na przykład tama czy zbiorniki paliwa. Agenci specnazu tworzą tak zwaną śpiącą siatkę, to znaczy taką, która w czasie pokoju nie podejmuje żadnych działań, jest natomiast gotowa do akcji na pierwszy sygnał, gdy wybuchnie wojna. Kontakty osobowe z tymi agentami ograniczone są do niezbędnego minimum, czyli praktycznie prawie nie istnieją.
Oddziały specnazu natomiast to elita radzieckich sił zbrojnych – ich żołnierze są świetnie przygotowani fizycznie i psychicznie do prowadzenia wojny niekonwencjonalnej. Na terenie państw socjalistycznych noszą oni mundury jednostek pomocniczych – najczęściej łączności – a w Związku Radzieckim spadochroniarzy, z którymi zresztą w żaden sposób nie są powiązani. W Związku Radzieckim jest osiem dywizji powietrznodesantowych podległych dowódcy Sił Powietrznodesantowych, który odpowiada tylko przed ministrem obrony, i stanowią one wydzielony element strategiczny do wyłącznej dyspozycji najwyższego dowództwa. Oddziały specnazu wchodzą natomiast w skład związków, na których rzecz działają, jak na przykład front, armia czy flota. W Armii Radzieckiej istnieje szesnaście brygad specnazu (po jednej na grupę wojsk czy okręg wojskowy), cztery brygady morskie i czterdzieści jeden samodzielnych kompanii. Brygada specnazu składa się z kompanii dowodzenia, trzech do czterech batalionów powietrznodesantowych i pododdziałów wsparcia, czyli ogółem od dziewięciuset do tysiąca trzystu ludzi gotowych w każdej chwili do akcji na tyłach przeciwnika. Brygada morska ma podobną strukturę: kompania dowodzenia, grupa miniaturowych okrętów podwodnych, batalion powietrznodesantowy i trzy bataliony płetwonurków. Często mylona jest z brygadą piechoty morskiej, głównie dlatego, że żołnierze obu tych brygad noszą takie same mundury. Armijne samodzielne kompanie specnazu składają się z trzech plutonów bojowych i plutonu łączności, co w czasie pokoju daje łącznie dwadzieścia siedem do trzydziestu tysięcy gotowych do akcji ludzi. Podczas mobilizacji liczba ta powiększa się cztero-, a nawet pięciokrotnie, gdyż do brygady powoływani są rezerwiści. Zasadą jest, że do specnazu nie przydziela się ludzi, którzy nie odbyli szkolenia w jednostkach specjalnego przeznaczenia. Przerzut na tyły wroga odbywa się z reguły za pomocą spadochronów, a w wypadku batalionów morskich – akwalungów i miniokrętów podwodnych. Helikoptery używane są rzadko, głównie z powodu odległości od linii frontu – brygada desantowana jest pododdziałami pięćset do tysiąca kilometrów, a kompania pięcio–sześciosobowymi drużynami sto do pięciuset kilometrów w głąb terenu przeciwnika. Ponieważ front składa się przeważnie z trzech do czterech armii ogólnowojskowych i jednej armii pancernej, na terenie, który atakuje, znajduje się około dwustu pięćdziesięciu grup dywersyjno-bojowych liczących tysiąc pięćset do tysiąca siedmiuset żołnierzy. Dodać jednak należy, że na przykład przez terytorium RFN uderzać ma cztery, pięć frontów, czyli liczba żołnierzy specnazu – i jego agentów – będzie tam proporcjonalnie większa. Zadania oddziałów specnazu podzielić można na dwa rodzaje: niszczenie struktury administracyjnej i militarnej, czyli sztabów, ośrodków i linii komunikacyjnych, oraz niszczenie broni nuklearnej w każdej postaci i w każdych warunkach, czy to pojedyncza wyrzutnia, czy magazyn. Oprócz tego specnaz ma dezorganizować wewnętrzną strukturę państwa i siać niepewność oraz panikę wśród ludności.
Pierwsze zadanie wykonują głównie kompanie dowodzenia, które różnią się dość znacznie od pozostałych pododdziałów specnazu. Nie służą w nich bowiem poborowi, ale zawodowi żołnierze w stopniu chorążych. Są oni specjalnie szkoleni do działań w miastach i po cywilnemu, porywania polityków i oficerów sztabowych oraz dokonywania zamachów bombowych na cele publiczne czy ośrodki administracyjne. Pododdziały te objęte są tak ścisłą tajemnicą, że wielu oficerów i podoficerów brygad specnazu nie ma pojęcia o ich istnieniu. Stacjonują one z dala od miejsc dyslokacji brygad, a ich żołnierze oficjalnie są instruktorami spadochronowymi, bokserami czy członkami klubów sportowych okręgów wojskowych. Jako jedyni na wypadek wojny z założenia mają działać nie we własnych mundurach, lecz po cywilnemu lub w mundurach wroga i do nich należy zadanie skontaktowania się i aktywowania uśpionych agentów specnazu. Pozostałe pododdziały przeznaczone są do działań dywersyjnych, minowania oraz zdobywania informacji i jeńców. Ich żołnierzy szczególnie interesują czołgi i wozy pancerne przeciwnika, gdyż mają je kraść z myślą o atakowaniu dobrze strzeżonych celów. Do ataków na większe obiekty może się zebrać kilka czy kilkanaście drużyn, które po ataku natychmiast się rozdzielają. Normalna także jest stała zmienność zadań: drużyna przez dwa dni może w określonym rejonie zbierać informacje, następnego dnia zaatakować wyrzutnię w innym i znów śledzić ruchy wojsk na jeszcze innym obszarze; wszystko zależy od rozkazów i inicjatywy dowódcy grupy. Przesłuchiwanie jeńca opiera się wyłącznie na jednej zasadzie: wydobyć z niego potrzebne informacje, nieważne jakimi metodami. Nikt, kto miał do czynienia ze specnazem, nie zaprzeczy, że jego żołnierze są brutalni i przyzwyczajeni do bezwzględności. Z oddziałów specjalnego przeznaczenia eliminuje się jednak psychopatów, gdyż stanowią zbyt niebezpieczny element. Dotyczy to także drużyn – rannego, niezdolnego do marszu koledzy zabijają, żeby nie wpadł w ręce wroga, bo zagroziłoby to pozostałym. Żołnierze specnazu zniszczą także gotową do akcji wyrzutnię rakiety czy samolot przystosowany do przenoszenia broni nuklearnej, nawet jeśli wiedzą, że wszyscy przy tym zginą. Wagę i efektywność wywiadu operacyjnego dobrze zobrazuje ten oto przykład: Sztabu okręgu wojskowego nie interesuje sytuacja polityczna ani najnowsze osiągnięcia techniki zbrojeniowej nieprzyjaciela, lecz informacje czysto militarne: rozmieszczenie, liczebność, wyposażenie i plany wykorzystania wojsk nieprzyjaciela w sektorach, w których ma nastąpić radziecki atak. Agent zwerbowany przez 2. Wydział Zarządu Wywiadowczego Białoruskiego Okręgu Wojskowego na terenie RFN otrzymał zadania zgodne z tymi założeniami: konkretnie musiał wybrać miejsca odpowiednie do przyjęcia zrzutu pododdziałów specnazu. Wybrał je, sfotografował, sporządził szkice i opisy. Jako że głównym celem tych pododdziałów jest dywersja, strefy lądowania wyznaczono w pobliżu mostów, tam i przesmyków w rejonach pełnych jezior. Wyniki pracy agenta kurier przewiózł do NRD, a potem trafiły one do punktu wywiadowczego Białoruskiego Okręgu
Wojskowego, kopie zaś do 3. i 4. Wydziału Zarządu Wywiadowczego tego okręgu. Jeden ze studiujących je oficerów zauważył na zdjęciach grupę amerykańskich żołnierzy w tle. Powiększenie wykazało, że stoją oni przy metalowych pokrywach jakichś włazów – zapewne kładą nową linię łączności. Zaproszeni na konsultację specjaliści z 5. Wydziału stwierdzili jednak kategorycznie, że Amerykanie nie mają w tym rejonie żadnej linii łączności przewodowej, nie mówiąc już o tym, że o czymś takim już dawno donieśliby agenci. Wobec tego zdjęcia czym prędzej wysłano do centrali GRU, a konkretnie do służby informacyjnej, gdzie wysunięto nową hipotezę: być może Amerykanie instalują tam jakieś ziemne miny przeciwpiechotne, na wypadek gdyby w tym rejonie podczas wojny mieli działać radzieccy dywersanci. Pomysł ten zaniepokoił szefostwo GRU, które nakazało 5. Zarządowi prowadzącemu agentów w RFN, by zwrócił szczególną uwagę na poczynania małego pododdziału amerykańskich żołnierzy w pobliżu mostów, stacji kolejowych czy tam. 1. Zarząd wydał podobne polecenia wszystkim rezydenturom na terenie RFN. Po miesiącu służba informacyjna miała tysiące zdjęć ukazujących amerykańskich żołnierzy przy metalowych pokrywach, które zostały sfotografowane z bliska po odejściu Amerykanów. Specjaliści orzekli, że pokrywy są nie grubsze od ścianek normalnego sejfu, za to zamek wzbudziłby zawiść w większości banków. Doprowadziło to do logicznej konkluzji, że miny są znacznie bardziej skomplikowane, niż pierwotnie sądzono. Kolejne analizy wykazały, że powierzchnie pod owymi pokrywami są podobnie zabezpieczone z boków i posadowione nadzwyczaj głęboko oraz dość dziwnie zlokalizowane: czasami o ponad sto metrów od obiektu, który miały chronić – lub zniszczyć – w razie działań wojennych. To przekonało specjalistów, że nie chodzi o nowy rodzaj min konwencjonalnych, ale o miny nuklearne, których celem nie ma być neutralizacja grup dywersyjnych, ale powstrzymanie natarcia wojsk radzieckich, gdyby zaatakowały one Niemcy. W krótkim czasie rezydentury potwierdziły tę opinię materiałami uzyskanymi z innych źródeł. Zburzyło to wszystkie radzieckie plany błyskawicznego podboju Europy. Sztab Generalny, Ministerstwo Obrony i Komitet Centralny musiały więc zabrać się do opracowania nowych form ataku, metod użycia wojska i poradzenia sobie ze skażeniem radioaktywnym wywołanym przez serię podziemnych wybuchów nuklearnych. Krótko mówiąc, trzeba było zmieniać całą taktykę, plany strategiczne oraz preferencje zbrojeniowe. A wszystko dlatego, że wcześniej poznano plany NATO. Przykład ów jest fikcyjny, gdyby jednak był prawdziwy, wywołałby niewyobrażalne zamieszanie, co na dobrych kilka lat sprowadziłoby do zera prawdopodobieństwo radzieckiego uderzenia na Europę Zachodnią.
[19] Razwiedywatielnyj Otdieł (przyp. tłum.).
Rozdział 8
Rozpoznanie taktyczne
Jest jeszcze jeden poziom w strukturze wywiadowczej wojsk – pododdziały wywiadowcze jednostek taktycznych od dywizji w dół, zajmujące się rozpoznaniem taktycznym, czyli zwiadem. Podlegają one wywiadowi operacyjnemu, on zaś z kolei centrali GRU, a więc pododdziały rozpoznania taktycznego dokładnie tak jak jednostki wywiadu operacyjnego mają podwójną podległość służbową: dowódca zwiadu pułku podlega szefowi sztabu pułku i dowódcy zwiadu dywizji. Każda dywizja pancerna i zmotoryzowana ma własny samodzielny batalion zwiadowczy. „Samodzielny” oznacza, że nie wchodzi on w skład żadnego z pułków dywizji, ale jest niezależną jednostką podległą bezpośrednio sztabowi dywizji. Z kolei każdy z czterech pułków wchodzących w skład takiej dywizji ma kompanię zwiadu podlegającą dowódcy zwiadu pułku. O rozpoznaniu taktycznym artylerii i wojsk przeciwlotniczych nie będę pisał, gdyż ich pododdziały zwiadowcze nie operują na tyłach wroga. Samodzielny batalion zwiadowczy składa się ze sztabu, kompanii dalekiego zwiadu, dwóch kompanii zwiadu, kompanii rozpoznania radioelektronicznego i pododdziałów pomocniczych. Kompania dalekiego zwiadu Kompania ta jest najmniejsza, ale też najlepsza w dywizji. Liczy dwudziestu siedmiu ludzi, w tym sześciu oficerów i chorążego, a dzieli się na pięć drużyn zwiadowczych po czterech żołnierzy i oficera oraz na minisztab, czyli dowódcę i chorążego. Ma na wyposażeniu sześć łazików po jednym na drużynę i jeden dla sztabu. Jej zadaniem jest wykrywać i niszczyć wyrzutnie rakietowe nieprzyjaciela w sektorze działania dywizji. Przerzucana jest na tyły wroga helikopterem na głębokość trzydziestu do stu kilometrów, jeśli to możliwe albo konieczne – wraz z łazikami. Po odkryciu wyrzutni rakietowych natychmiast
melduje o tym do sztabu dywizji, a jeśli rakieta jest gotowa do odpalenia, musi ją zaatakować, nie licząc się ze stratami. Jeśli jednak kompania zwiadu jest zmotoryzowana, to w odróżnieniu od specnazu nie musi dobijać rannych, lecz ich ewakuuje ze sobą. Do jej zadań należy też porywanie oficerów i lokalizacja sztabów jednostek nieprzyjaciela, ale dopiero w drugiej kolejności, czyli gdy dowódca dywizji na to zezwoli, upewniwszy się, że w sektorze dywizji nie ma broni nuklearnej nieprzyjaciela. Kompania zwiadu Jej organizacja jest dokładnie taka sama jak kompania dalekiego zwiadu. Na wyposażeniu ma trzy czołgi, siedem pojazdów pancernych i dziesięć motocykli. Kompania rozpoznania radioelektronicznego Liczy osiemdziesięciu ludzi i trzydzieści pojazdów ze sprzętem. Operuje wyłącznie na własnym terytorium. Jej zadaniem jest przechwytywanie i rozszyfrowywanie łączności radiowej nieprzyjaciela, namierzanie jego radiostacji. Każda z kompanii zwiadu pułku pancernego lub zmechanizowanego działa na głębokości do pięćdziesięciu kilometrów za linią frontu. Przekracza ją na własną rękę, najczęściej wykorzystując luki w ugrupowaniu nieprzyjaciela. Podstawowa metoda zdobywania informacji to wzięcie jeńca i przesłuchanie go. W Armii Radzieckiej jest około stu osiemdziesięciu dywizji pancernych i zmotoryzowanych, z których część – zwłaszcza drugoliniowe – nie ma pełnych stanów osobowych. Nigdy jednak nie dotyka to ich pododdziałów zwiadu. Oprócz stu osiemdziesięciu samodzielnych batalionów zwiadowczych jest około siedmiuset kompanii zwiadu, co łącznie daje około dziewięćdziesięciu pięciu tysięcy ludzi pod dowództwem GRU w rozpoznaniu taktycznym. Nie liczę tu kompanii zwiadu wojsk chemicznych, saperskich i artylerii, jako że są niezależne i mają zupełnie inne zadania.
Rozdział 9
Szkolenie i przywileje personelu
Oto wydziały szkół wyższych i uczelnie kształcące oficerów radzieckiego wywiadu wojskowego: Wydział Wywiadu Akademii Sztabu Generalnego Ośrodek Szkolenia „nielegalnych” Wojskowa Akademia Dyplomatyczna Wydział Zwiadu Akademii Marynarki Wojennej Wydział Specjalny Akademii Łączności Wojskowy Instytut Języków Obcych Czerepowiecka Wyższa Szkoła Wojsk Inżynieryjnych i Łączności Wydział Specjalny Wyższej Szkoły Radioelektronicznej Marynarki Wojennej Wydział Specnazu w Wyższej Szkole Spadochronowej w Riazaniu Wydział Zwiadu Wyższej Szkoły Dowodzenia w Kijowie Wydział Specjalny 2. Charkowskiej Wyższej Szkoły Wojskowej Lotnictwa i Łączności Daje to pojęcie o zakresie szkolenia specjalistów GRU, przy czym część tych uczelni to specjalistyczne jednostki szkolące wyłącznie oficerów wywiadu, większość zaś to normalne szkoły wojskowe, w których istnieje tylko specjalny wydział wywiadowczy. Ogólnie rzecz biorąc, szkolone są w nich tysiące świetnych fachowców rok w rok zasilających GRU. Wszystkie te szkoły wyższe są na poziomie uniwersyteckim, a najlepsi studenci mogą kontynuować naukę na akademiach mających poziom studiów doktoranckich. Studentów podejmujących naukę w wyższych szkołach wojskowych czeka cztery do pięciu lat nauki. Nie mogą oni liczyć mniej niż siedemnaście lat ani więcej niż dwadzieścia cztery, muszą mieć wykształcenie średnie, normalną kondycję psychofizyczną i spełniać wymogi ideowe. Pierwszą próbą są egzaminy kwalifikacyjne i komisja lekarska, po której następuje egzamin sprawnościowy.
Dodać przy tym należy, że przeważająca większość nie wie, czego naprawdę uczy szkoła, którą wybrali. Niekiedy jej nazwa daje o tym jakieś pojęcie – na przykład Wyższa Uljanowska Szkoła Dowódcza Wojsk Pancernych Gwardii – inne jednak zostawiają dość szerokie pole wyobraźni, jak choćby Czerepowiecka Wyższa Szkoła Wojsk Inżynieryjnych i Łączności. Jeśli kandydat wybierze tę ostatnią, to z pewnym zaskoczeniem stwierdzi, że uczy się o strategicznych wojskach rakietowych, a po pół roku okaże się, że był to wstęp do właściwej nauki o wywiadzie strategicznym. Absolwenci otrzymują stopnie porucznika i dyplomy uniwersyteckie, a w szkołach inżynierskich tytuły inżynierów. Dostają też przydziały do jednostek zgodnie z instrukcjami Sztabu Generalnego i od pierwszego dnia służby walczą z kolegami oficerami o prawo wstępu na akademię, gdyż daje ona przepustkę na wyższe szczeble wojskowej hierarchii. Bez tego oficer może dojść do stopnia podpułkownika i na tym definitywnie skończy się jego kariera. Pierwszą prośbę o przyjęcie do akademii oficer może złożyć po trzech latach służby i jest ona potwierdzana na każdym szczeblu służbowym, poczynając od bezpośredniego przełożonego. Każdy z wyżej stojących dowódców może ją wstrzymać pod byle pretekstem: a to, że oficer jest za młody, za stary, za głupi albo za cwany, co powoduje, że musi on przesłużyć kolejny rok i złożyć nowe podanie itd. W najgorszym razie powtarzać się to może przez pozostałe dwadzieścia pięć lat służby. W Armii Radzieckiej jest ponad piętnaście akademii wojskowych, ale dla większości oficerów nie ma znaczenia, do której zostaną przyjęci – ważne, by dostać się do jakiejkolwiek. Jeśli dowódca uzna, że oficer kwalifikuje się do akademii, to po ciężkim egzaminie wstępnym i sprawnościowym może rozpocząć trzyletnią naukę. Wszystkie te uczelnie są pod tym względem podobne, poza jedną. Tym wyjątkiem jest Akademia Sztabu Generalnego, do której nie ma egzaminów ani podań o przyjęcie. Kandydatów wybiera Komitet Centralny spośród najlepszych i najbardziej oddanych partii pułkowników i generałów (do generała pułkownika włącznie), którzy ukończyli którąś z pozostałych akademii. Akademia Sztabu Generalnego jest kartą wstępu na szczyt radzieckiego dowództwa i zaproszenie do niej zawsze jest dla oficera niespodzianką, gdyż nie poprzedzają go żadne rozmowy, wywiady czy inne przygotowania. Jest to, krótko mówiąc, marzenie każdego karierowicza w Armii Radzieckiej. Oto jak wygląda klasyczna kariera zawodowa oficera wywiadu. Jako absolwent Wydziału Wywiadu Kijowskiej Wyższej Szkoły Dowodzenia zostanie on mianowany dowódcą plutonu zwiadowczego pułku lub dywizji. Kolejne stopnie to dowódca kompanii, dowódca zwiadu pułkowego i zastępca dowódcy batalionu zwiadu. Aby dalej awansować, oficer powinien teraz dostać się na Wydział Zwiadu Akademii Wojskowej imienia Frunzego – notabene akademia ta kształci też absolwentów Wydziału Specnazu Wyższej Riazańskiej Szkoły Spadochronowej. Oficer wraca po tych studiach do jednostki macierzystej, ale już na wyższe
stanowisko. Jak dotąd wszystko przebiega normalnie, zakładając, że zwierzchnicy nie stają temu oficerowi na drodze i podpisują niezbędne podania. Jest jednak jedna uczelnia, na którą nasz oficer raczej się nie dostanie. To Wojskowy Instytut Języków Obcych, szkoła dla uprzywilejowanych – dzieci najwyższych oficerów Armii Radzieckiej. Kandydatów przyjmuje się tu na tych samych zasadach co na inne akademie wojskowe, tak więc ojciec takiego delikwenta musi zatroszczyć się jedynie o umieszczenie go w instytucie, a potem promocje są już automatyczne. Nauka trwa tu w zależności od wydziału pięć do siedmiu lat, a absolwent otrzymuje pełne wykształcenie wojskowe i tytuł porucznika. Ciąg dalszy jest taki sam jak w wypadku innych oficerów. Oszczędzone mu zostaje natomiast kilka lat służby i niepewności, czy zdoła się dostać do którejś akademii. Instytut jest nie tylko odskocznią do najwyższych rang w armii, ale także KGB. Zasady przyjmowania są naturalnie uzależnione od rangi tatusia: od syna generała pułkownika wzwyż bez egzaminów, od generała majora lekki egzamin, niżej – ostry przesiew. Żeby jednak złagodzić różnice klasowe, co roku dziesięć procent kandydatów stanowi latorośl „plebsu”, czyli pułkowników i majorów, a czasem nawet trafi się syn kołchoźnika. Współzawodnictwo i dyscyplina są ostre – jeśli któryś ze studentów popełni najmniejsze nawet przewinienie, karany jest natychmiastowym usunięciem z instytutu bez prawa powrotu. Z drugiej jednak strony studentom przysługują rozmaite przywileje, na przykład dla pociech generałów poruczników i wyższych rangą są specjalne gabinety do prywatnej nauki z prywatnymi nauczycielami oraz egzaminów, żeby nie stresowała ich atmosfera sali egzaminacyjnej. Generałowie pułkownicy i wyższe szarże oprócz synów mogą do instytutu przysyłać też córki, stanowiące osobną grupę kształconą we francuskim i angielskim. One także otrzymują rangę oficerską i pracę w Ministerstwie Obrony. Po egzaminach końcowych zainteresowane służby wybierają sobie kandydatów. Pierwsze dokonują selekcji GRU i KGB na zasadzie jeden dla ciebie, jeden dla mnie. Raczej nie zdarza się, by obie były zainteresowane tym samym kandydatem, głównie dlatego, że system ów ustalono wiele lat temu, i z tej przyczyny, że oba wywiady mają odmienne potrzeby. KGB wybiera synów wysokich oficerów KGB w czynnej służbie, GRU natomiast przede wszystkim absolwentów pochodzących z owych proletariackich dziesięciu procent. GRU ma bowiem od dawna ustaloną zasadę, by nie przyjmować synów wysoko postawionych oficerów, póki nie przejdą oni w stan spoczynku. Dzieje się tak dlatego, by zapobiegać protekcji – na przykład jeśli czegoś odmówiono synowi, ojciec w rewanżu mógłby tego odmówić swoim podwładnym. Równie ważnym powodem jest niechęć ojców do wiązania własnych karier z karierami pociech, które zaczynają od dołu, czyli od wyjazdów zagranicznych, i którym mogą przyjść do głowy rozmaite rzeczy. Skutkiem
ubocznym tych zasad jest to, że w GRU prawie wcale nie ma korupcji. KGB przyjął diametralnie odmienne zasady – pociechy pracowników trafiają wszędzie, gdzie tylko można – często pod komendę ojców. Uzasadniane jest to fałszywą zasadą przekazywania tradycji z pokolenia na pokolenie. Oficjalnie instytucja ta nazywa się Jednostka Wojskowa 35 576, faktycznie zaś jest to akademia Armii Radzieckiej, której utajniona pełna nazwa brzmi Wojskowa Akademia Dyplomatyczna Armii Radzieckiej i absolutnie nic nie mówi o tym, co się w niej wykłada. Gdyby ktoś chciał nadać tej uczelni nazwę zgodną z jej profilem, to powinna ona brzmieć mniej więcej tak: Wojskowa Akademia Wywiadu. O jej istnieniu wiedzą nieliczne osoby, a gdyby usłyszał o niej jakiś oficer i napisał podanie z prośbą o przyjęcie, natychmiast stałby się obiektem dogłębnego śledztwa mającego ustalić, skąd się o tym dowiedział, oraz rozprawy sądowej za ujawnianie tajemnic państwowych. Najniższy wyrok to dziesięć lat (mogłoby być piętnaście), a najwyższy – kara śmierci. Ci, którzy mają kontakt z akademią, nigdy o tym nie zapominają i ściśle przestrzegają zasady milczenia. GRU samo wyszukuje kandydatów na studentów i w rozmowie w cztery oczy proponuje, by wstąpili do akademii. Przedtem rzecz jasna są oni dokładnie sprawdzani – sprawdzanie to obejmuje między innymi uzyskanie pewności, że oficer zgodzi się wstąpić – i muszą podpisać zobowiązanie, że zachowają tajemnicę wojskową. Dokument ten dokładnie wymienia nieprzyjemności mogące spotkać oficera, jeśli podzieli się z kimkolwiek owymi tajemnicami, których zresztą i tak nikt mu nie przekaże. Powiedzą mu po prostu, że jest pewna tajna akademia, do której mógłby wstąpić, a na pytanie, jakiego rodzaju to studia, dostanie odpowiedź, że interesujące. Wśród kursantów Wojskowej Akademii Dyplomatycznej nie ma hierarchii, wszyscy oni są traktowani równo, a warunki bytowe mają niepomiernie lepsze od tych, w jakich dotąd odbywali służbę. To wszystko, czego kandydat się dowie. GRU bowiem nie trzyma nikogo w swych szeregach wbrew jego woli (ktoś taki jest nieproduktywny) i nie kryje, jakie przywileje mają jego oficerowie. Dla tego, kto ukończy Wojskową Akademię Dyplomatyczną, jedynym, co może mu odebrać pewność sukcesu, jest pomyłka, za którą GRU karze równie szybko, jak nagradza za sukces. Kary są praktycznie trzy: – pozbawienie pracy za granicą i odwołanie do Moskwy; – pozbawienie pracy w GRU i odesłanie do armii; – rozstrzelanie. Pierwsza oznacza koniec luksusów, druga koniec przywilejów, a trzecia dla kogoś, kto dłużej zakosztował życia obywatela zachodniego państwa, jest jedynie trochę gorsza od drugiej. Akademia znajduje się w Moskwie przy ulicy Narodnogo Opołczenija, ale ma też wiele tajnych filii rozrzuconych po okolicy i zamaskowanych jako biura, mieszkania czy hotele. Główny budynek z grecką kolumnadą przypomina muzeum, a przylegający doń obszar zieleni otacza ogrodzenie
z kutego żelaza. Na ogrodzeniu ani na budynku nie ma żadnej tabliczki z nazwą czy numerem, a z zewnątrz nic nie wskazuje na to, jak ważna i tajna instytucja się w nim mieści. Część okien przysłonięta jest co prawda stalowymi siatkami, co oznacza, że za nimi przechowywane są tajne akta, ale to dość częsty widok w Moskwie. Siatka nie ma zabezpieczać przed złodziejami, tylko przed przeciągiem, który mógłby wywiać papiery za okno. Akademia to integralna część GRU, jej komendant ma stopień generała pułkownika i jest zastępcą szefa GRU. Ma czterech zastępców w randze generała porucznika: pierwszego oraz zastępców od spraw politycznych, administracyjno-technicznych i akademickich. Pierwszemu podlega kurs absolwencki, cztery wydziały i kurs akademicki, zastępca do spraw politycznych odpowiada za morale oficerów. Administracyjno-techniczny kieruje sprawami personalnymi i bezpieczeństwem gmachu, kadry i absolwentów (ma do dyspozycji kompanię wartowniczą i biuro dowódcy ochrony) oraz finansami, magazynami i transportem. Ma też nadzór nad biblioteką, w której przechowywana jest literatura uważana za tajną. Zastępcy do spraw akademickich podlegają katedry i następujące zakłady naukowe (kierowane przez generałów majorów): – strategicznego wywiadu agenturalnego; – operacyjnego wywiadu agenturalnego i specnazu (siły zbrojne prawdopodobnych przeciwników); – strategii i sztuki operacyjnej Armii Radzieckiej; – języków obcych wraz z historią państw, kulturą oraz stosunkami międzynarodowymi i dyplomatycznymi; – filozofii marksistowsko-leninowskiej. Wydziały pierwszy i drugi przygotowują pracowników aparatu centralnego GRU. Drugi oficjalnie nosi nazwę Wojskowego Wydziału Dyplomatycznego, pierwszy – Wydziału Służb Specjalnych; oficjalnie też uznaje się, że pierwszy przygotowuje oficerów występujących „po cywilnemu”, czyli jako dyplomaci, przedstawiciele handlowi czy marynarze, a drugi – attaché wojskowych. Trzeba jednak pamiętać, że radziecki attaché wojskowy to taki sam oficer GRU jak inni – ma takie same zadania i używa takich samych metod. Dlatego też program obu wydziałów jest identyczny, a studenci po akademii dostają przydziały według widzimisię GRU i to, który wydział ukończą, nie ma żadnego znaczenia (dla nich samych zresztą też). Ten sztuczny podział istnieje z dwóch powodów – żeby ogłupić zachodnie służby wywiadowcze i stworzyć iluzję, że istnieją różnice między attaché wojskowym Związku Radzieckiego a całą resztą pracowników GRU. Ważne też są względy bezpieczeństwa – kursant zna połowę ludzi, którzy wraz z nim studiują, a więc i działają – dlatego pierwszy wydział nie mieści się w głównym budynku akademii, a studenci obu są od siebie starannie izolowani. No i nazewnictwo jest tak dobrane, by
pokazać, że w Wojskowej Akademii Dyplomatycznej nie wszyscy zajmują się szpiegostwem, choć ten powód jest raczej marginalny. Trzeci wydział, zajmujący się agenturalnym wywiadem operacyjnym i wywiadem specnazu, przygotowuje oficerów wywiadu operacyjnego, czyli zarządów wywiadu okręgów wojskowych. Studenci pierwszych dwóch wydziałów i trzeciego żywią do siebie głęboką i serdeczną niechęć. Nawet nowo przybyły do któregoś z dwóch pierwszych wydziałów pogardza studentami trzeciego – on będzie na Zachodzie, a oni ledwie w „bratnich krajach”. Nie wie natomiast, że los może spłatać mu figla, gdyż najgorsi absolwenci wydziału strategicznego (zazwyczaj najbardziej aroganccy) po końcowych egzaminach trafiają do wywiadu operacyjnego, a najlepsi z trzeciego wydziału – do strategicznego. Czwarty wydział, podobnie jak pierwszy, mieści się poza głównym budynkiem, a jego kursanci odbywają szkolenia w cyklu indywidualnym lub grupowym i nawet między sobą mają bardzo ograniczone kontakty. Nauka odbywa się osobno i przeważnie w grupach narodowościowych. Wydział ten kształci bowiem oficerów „bratnich krajów”, z których żaden nie ma prawa postawić stopy na terenie akademii i o których radzieccy studenci nie mają prawa wiedzieć. Zagraniczni kursanci zaś nie wiedzą nawet, gdzie mieści się siedziba akademii. Dla każdego obcokrajowca indywidualnie opracowuje się oficjalną „legendę” i wielu dla niepoznaki przez rok studiuje w którejś z akademii wojskowych, na przykład pancernej czy artylerii. Następnie przez cztery lata w tajemnicy uczy się w Akademii Armii Radzieckiej i w końcu otrzymuje dyplom ukończenia oficjalnej akademii. O tym, co faktycznie studiował, wiedzą tylko nieliczni. Zupełnie inna sprawa to prowadzone przez Akademię Armii Radzieckiej oficjalne kursy akademickie – nie są one pomyślane jako kompletne szkolenie, ale przygotowanie częściowe. Trwają one rok. Uczestniczą w nich rokujący największe nadzieje oficerowie o dużym doświadczeniu, których GRU wybrało do wywiadu strategicznego, ale oficjalnie zostali przekazani cywilnym uczelniom dyplomatycznym czy handlowym, gdzie faktycznie zresztą odbędą studia. Przez pozostałych studentów takich uczelni (a przyszłych dyplomatów czy handlowców) uważani są za „czystych”, to znaczy nie mających nic wspólnego z wywiadem. Kurs akademicki przechodzą etapami w czasie wolnym, na przykład w wakacje, uzyskują dyplomy cywilnych uczelni i stanowią po „nielegalnych” najtajniejszą część radzieckiego wywiadu. Na kursy te uczęszczają też absolwenci Wojskowego Instytutu Języków Obcych wybrani do pracy poza granicami. GRU używa ich w rezydenturach głównie w służbach operacyjno-technicznych i technicznych. Po pierwszym zagranicznym przydziale, jeśli jego wyniki będą pomyślne, mogą oni zostać przyjęci na któryś z wydziałów strategicznych. Ostatnią grupą biorącą udział w kursach są specjaliści z innych dziedzin, których GRU zaprosiło do stałej współpracy czy to w służbie informacyjnej, czy w służbach technicznych.
Jest także szkoła dla absolwentów akademii przygotowująca dla niej personel naukowy najwyższego szczebla oraz instruktorów. Może do niej zostać przyjęty jedynie absolwent wydziału strategicznego po zagranicznej praktyce, w której osiągnął ponadprzeciętne rezultaty (większa niż typowa liczba zwerbowanych agentów). Zostaje on przyjęty na dwu–trzyletni okres próbny, podczas którego musi przygotować i obronić pracę naukową z wybranego przez siebie tematu. Jeśli mu się to uda, otrzymuje tytuł magistra dyplomowanego nauk wojennych. Kto może zostać kandydatem akceptowanym przez GRU? Sprawa jest dość skomplikowana, gdyż osoba ta musi spełniać następujące warunki: – czystość rasowa (brak żydowskich przodków do czwartego pokolenia – ciekawe, że w KGB nie ma takiego wymogu); – stałość i czystość ideologiczna; – przynależność do partii; – brak kontaktów zagranicznych (chyba że było to „wyzwalanie” Czechosłowacji czy Afganistanu); – żona i dzieci także rasowo i ideologicznie czyste; – silne i pewne więzy rodzinne tak kandydata, jak i jego żony; – brak materiałów kompromitujących kogokolwiek z bliższej rodziny – nikt z nich nie mógł być na przykład jeńcem niemieckim czy przebywać na okupowanym przez wojska III Rzeszy terenie Związku Radzieckiego; – żadnych oznak wskazujących na alkoholizm (choć naturalnie kandydat nie może być abstynentem, bo to jeszcze mniej normalne), dewiacji seksualnych, łapówkarstwa czy kłopotów rodzinnych; – nie może mieć wady wymowy czy cech fizycznych łatwo wpadających w oko. Jak widać z tej listy, znalezienie „ideału” wcale nie jest proste, a jednym z najtrudniejszych jest znalezienie ludzi, którzy rozumieją międzynarodową sytuację polityczną i prawidłowo przewidują rozwój wydarzeń, nie popadając w wolnomyślicielstwo czy wywrotowość. Jeśli tak rzadki okaz zostaje znaleziony, to natychmiast po nie mającym znaczenia egzaminie otwierają się przed nim niesamowite możliwości kariery. W społeczeństwie bezklasowym wszyscy są równi, dlatego też żyje się w nim szczęśliwie, w pełnej wolności. Wszyscy ludzie są jeśli nie braćmi, to przynajmniej przyjaciółmi, i nikt nie próbuje podłożyć sąsiadowi świni, może bowiem zaspokajać swe ambicje bez zazdrości i złośliwości. Naturalnie, jeśli ktoś mieszka na wsi, nie ma co marzyć o przeniesieniu się do miasta, a do stolicy już w ogóle, gdyż można w niej zamieszkać, jedynie gdy zgodzą się na to władze centralne. Społeczeństwo radzieckie może i jest bezklasowe, ale zostało podzielone (naturalnie dla własnego dobra). Na przykład część obywateli ZSRR ma prawo żyć w mieście, część nie. Naturalnie
można powiedzieć, że wolałoby się żyć w mieście, ale ktoś, kto się urodził na wsi, jest napiętnowany i tak jak jego przodkowie będzie tam mieszkał do końca życia (dla własnego dobra). Chyba że na przykład zostanie oficerem GRU, bo wtedy błyskawicznie znajdzie się w Moskwie z prawem stałego pobytu, co jest darem losu nie tylko dla niego, ale też dla jego dzieci i wnuków, gdyż każde z nich będzie mogło legalnie mieszkać w stolicy. To zupełnie tak, jakby kogoś przenieść do wyższej sfery, na przykład nadając szlachectwo. Właściwie ktoś taki powinien wyrysować na ścianie mieszkania swe drzewo genealogiczne, by przyszłe pokolenia wiedziały, komu zawdzięczają to wyniesienie. W społeczeństwie kapitalistycznym, gdzie każdy czyha na okazję, by utoczyć komuś krwi (albo pieniędzy), ludność przemieszcza się chaotycznie, powodując wielorakie problemy natury społecznej, a zapobiec temu można przecież tak prosto: wystarczy wprowadzić radziecki model zezwoleń na przejazdy i zamieszkanie. Tak więc pierwszym przywilejem oficera GRU jest prawo mieszkania w Moskwie. Są też inne, na przykład zwykły oficer Sztabu Generalnego nie zdoła przez całe życie uzbierać na samochód, jeśli nie będzie kradł lub nie zostanie wysłany za granicę. Oficer GRU w ciągu trzech lat może kupić nie tylko samochód, ale i mieszkanie. Następna różnica: oficer pracujący wyłącznie w Związku Radzieckim zarabia sporo, ale nie chodzi tu o wysokość poborów – ważne jest, że zarabia w walucie, za którą nie może kupić praktycznie niczego poza byle jaką żywnością czy jeszcze gorszą odzieżą. Oficer, który znajdzie się poza Związkiem Radzieckim, otrzymuje natomiast żołd w miejscowych środkach płatniczych, za które może kupić co dusza zapragnie nie tylko za granicą, ale też po powrocie do kraju w specjalnych sklepach dla uprzywilejowanych. Różnica nie polega na wysokości zarobków, lecz na tym, że są one w zachodniej walucie, dzięki czemu wstępuje się do zupełnie nowej kasty – człowiek nie stoi w kolejkach i kupuje porządne towary w sklepach, do których przeważająca większość obywateli radzieckich, w tym oficerów Armii Radzieckiej, w ogóle nie ma wstępu. Wniosek jest prosty: społeczeństwo radzieckie jest tak podzielone, jak tylko to sobie można wyobrazić, tyle że wyznacznikiem tego podziału nie jest kolor skóry czy pochodzenie społeczne, ale możliwość lub niemożność wyjeżdżania za granicę. Komuś żyjącemu w wolnym świecie trudno to sobie wyobrazić, trudno mu w ogóle pojąć, że na przykład we Francji mogłaby istnieć sieć sklepów, do których wstęp byłby zakazany wszystkim Francuzom, których nazwiska nie ma na odpowiednich listach (Komitetu Centralnego partii komunistycznej). W Związku Radzieckim natomiast takie sklepy, hotele czy restauracje, do których Rosjanie nie mogą wejść, gdyż są tylko Rosjanami, są wszędzie. Życie oficera GRU, który ma prawo posiadać zachodnią walutę, jest niewyobrażalne dla dwustu siedemdziesięciu milionów jego rodaków, którzy tego prawa nie mają. Trudno się zatem dziwić, że kiedy znajdzie się on w tej uprzywilejowanej klasie, to najbardziej będzie się obawiał
utraty możliwości wyjazdów za granicę i zrobi wszystko, by jej nie utracić. Mniejsza o to, gdzie zdoła wyjechać czy jak długo uda mu się pozostać za granicą. Ważne, że na jakiś czas opuści Związek Radziecki.
Wnioski
Oficer GRU marzy o pracy w jednych państwach, w innych zaś wolałby nigdy nie pracować. Są miasta, które mu się śnią, i takie, które przyprawiają go o koszmary. Wymarzonym miastem jest na przykład Pekin, upiornym – Tokio. Może się to wydać dziwne, gdyż dla dowództwa wywiadu wojskowego jest odwrotnie. Tokio jest rajem, a Pekin piekłem, ale interesy szefów GRU i ich podwładnych często są sprzeczne. Centrala chce jak najwięcej informacji i jak najlepszych wyników, oficer GRU jak każdy normalny człowiek woli zaś nic nie robić, byle nie spotkała go za to kara. Jeśli ma szczęście i dostanie skierowanie do Chin, czeka na niego duża, cicha ambasada otoczona wysokim murem i pogawędki z dyplomatami innych krajów na temat stanu zdrowia chińskiego przywódcy czy żony ambasadora. Po pięciu latach oficer wróci do domu, nawet nie spróbowawszy nikogo zwerbować, i nikt go za to nie zgani, nie mówiąc już o ukaraniu czy nazwaniu tchórzem bądź leniem. Wszyscy bowiem wiedzą, że w takim mieście jak Pekin po prostu nie można normalnie pracować... Natomiast jeśli ma pecha i trafi do Tokio, sytuacja jest diametralnie odmienna. W Japonii szpiegostwo gospodarcze nie jest przestępstwem i panują tu idealne warunki do uprawiania tej profesji. Oficera czeka więc w tym mieście wyczerpująca praca po piętnaście do siedemnastu godzin dziennie, także w niedziele i święta, za którą nikt mu nawet nie podziękuje. Nieważne, jak by się starał i jakie osiągnął sukcesy, jego zwierzchnikom zawsze będzie za mało. Regularnie będą przychodzić z Moskwy depesze podobnej treści: „Macie siedemdziesięciu oficerów operacyjnych, a gdzie wyniki? To, co przysłaliście wczoraj, dostaliśmy wcześniej z Hongkongu! Gdzie są nowości?!” Nieszczęsny oficer może być pewny, że regularnie będzie go o to pytał rezydent, waląc pięścią w stół (to, że nie tylko jego, stanowi niewielką pociechę). Jeśli natomiast będzie miał choćby odrobinę gorsze wyniki niż inni, zostanie odesłany do Moskwy, a jego kariera na zawsze będzie skończona.
Ja co prawda nigdy w Tokio nie byłem, ale pracowałem w innym kraju uważanym przez GRU za „raj”, gdyż państwo to ma nieudolny kontrwywiad i inne rezydentury regularnie wykorzystują je jako pomocniczą bazę do swych operacji oraz szlak przerzutu materiałów i „nielegalnych”. Musiałem się zajmować jednym i drugim, co przypominało nieco rolę łącznościowca w czasie wojny: póki wszystko działa, nikt o nim nie myśli, ale gdy łączność się zerwie, to jego obarcza się winą za plajtę całej operacji. W tym wypadku różnica pomiędzy oficerem GRU a łącznościowcem była tylko jedna – łącznościowiec nie musiał rekrutować agentów i nie mieszkał w „raju” o nieudolnym kontrwywiadzie, z którego nigdy nie wyrzucono radzieckiego dyplomaty. Przy okazji chciałbym prosić wszystkich odpowiedzialnych za kontrwywiad w państwach zachodnich o trochę ludzkiego podejścia do radzieckich szpiegów podających się za dyplomatów. Niech od czasu do czasu wyrzucą któregoś z nich, by reszta mogła chwilę odetchnąć. Bądź co bądź szpieg też człowiek, a ma nad sobą całą strukturę GRU, która nie toleruje żadnych porażek czy przerw. Kogo wyrzucić na początek? Odpowiedź jest oczywista: rezydenta. Odpowiada to usunięciu króla z szachownicy – to szach i mat dla rezydentury. Zazwyczaj policja lub kontrwywiad wiedzą, kto jest rezydentem, a jeśli nie, to stosunkowo łatwo można go zidentyfikować: pracuje w placówkach dyplomatycznych dwanaście do piętnastu lat, jest aktywny i zajmuje raczej poważne stanowisko, choć teren ambasady opuszcza dość rzadko. Trzeba jednak przeciw niemu zmobilizować wszystkie siły, bo wydalenie go nie jest łatwą sprawą: rezydent nie łamie nawet prawa drogowego, nie przewozi skradzionych dokumentów w bagażniku i nie spotyka się z agentami. Ale gdy się chce, zawsze można znaleźć sposób, a pamiętać należy, że jest on niebezpieczniejszy niż wszyscy jego oficerowie operacyjni razem wzięci. Rozpowszechnione jest – błędne zresztą – przekonanie, że nie należy wpuszczać do kraju znanych rezydentów. Dlaczego jest ono błędne? Podam przykład. Kiedyś miałem zwierzchnika, który był ideałem rezydenta: nie zrażał się przeciwnościami, był inteligentny, skrupulatny, perfidny i nie bał się ryzyka. W wieku trzydziestu sześciu lat został generałem majorem i miał przed sobą wspaniałą przyszłość w dowództwie GRU, ale wolał być rezydentem (skutkiem czego wciąż jest generałem majorem). Kontrwywiady państw zachodnich dobrze wiedziały, czym się naprawdę zajmuje i jaki jest niebezpieczny; przed kolejną turą zagraniczną odmówiono mu prawa wjazdu po kolei do: Belgii, Francji i Niemiec. W końcu zgodził się na jego przyjazd niewielki kraj o nieudolnym kontrwywiadzie i przyjaznym Związkowi Radzieckiemu rządzie. GRU przygotowało go i wysłało do tego państwa, a on po paru tygodniach kierowania rezydenturą zaczął powiększać zasięg jej działań. Po kilku latach sprawnie prowadził operacje przeciwko USA i wszystkim państwom, które odmówiły mu prawa wjazdu. To, że odmówiły one przyjęcia rezydenta, nie oznacza bowiem wcale, że nie będzie on przeciwko nim skutecznie działał.
Natomiast gdyby pierwszy z krajów, do których radzieckie Ministerstwo Spraw Zagranicznych wystąpiło o wizę dla tego człowieka, czyli Belgia, wydało mu ją, byłby rezydentem właśnie tam. Samo w sobie zmieniłoby to niewiele, gdyby jednak władze Belgii po trzech czy czterech miesiącach od jego przyjazdu wydaliły go pod jakimkolwiek pretekstem, to skutki byłyby następujące: 1. Nowy rezydent zacząłby zmieniać zasady działania rezydentury, ale w tym czasie zdążyłby jedynie odrzucić stare, nie zdołałby natomiast wprowadzić nowych. 2. Zmuszony do natychmiastowego opuszczenia kraju zostawiłby podwładnych bez dowództwa i planu działania. Nim jego następca dostałby wizę i został wprowadzony w działalność rezydentury, minęłoby sporo czasu. A w tym okresie rezydentura byłaby de facto bezczynna. 3. Doświadczony rezydent zostałby na trzy–cztery lata zneutralizowany. Moskwa bowiem przez ten czas nawet by nie próbowała wystąpić o wizę dla niego do Francji, RFN czy innego kraju zaprzyjaźnionego z Belgią, gdyż wiadomo, że władze belgijskie o wszystkim by go poinformowały i oficer ten nie zostałby do niego wpuszczony. Tak oto stosunkowo prostym sposobem można by bardzo utrudnić życie GRU nie tylko na terenie jednego państwa, ale praktycznie całej Europy Zachodniej. A tymczasem jeden doświadczony i zdolny rezydent kierujący w państwie neutralnym dziesięcioma oficerami operacyjnymi może niekiedy wyrządzić więcej szkody niż dwustu oficerów GRU działających w USA, Anglii, RFN i Francji razem wziętych. To zresztą nie tylko moja opinia, ale także centrali oraz owego rezydenta, który nauczył mnie, jak skoncentrować się na wybranym celu, nie ustawać w wysiłkach i podejmować czasami ryzyko, które początkowo wydaje się zgoła szaleńcze. Wielka szkoda, że ten człowiek wciąż pracuje dla GRU... Kolejna sprawa: jak przeprowadzić wydalenie radzieckiego dyplomaty? Odpowiedź jest oczywista: najgłośniej i najszumniej jak można. Wyrzucenie radzieckiego szpiega samo w sobie jest sukcesem, ale wyrzucenie go z wielkim hukiem opłaca się dwakroć bardziej. Ciche pozbycie się go zaszkodzi tylko jemu, głośne zaś to policzek dla całego GRU, a przy okazji i KGB, bo uderza we wszystkich radzieckich szpiegów i tysiące nie zdecydowanych jeszcze ludzi, którzy gotowi są wysłuchać propozycji radzieckiego wywiadu. Dowodzi tego kolejny przykład, tym razem zaczerpnięty z moich doświadczeń. Miałem dobry kontakt z pewnym młodzieńcem, który zgodził się „zgubić” paszport i „znaleźć” okrągłą sumkę, co było pierwszym krokiem w bagno, jakim jest współpraca z każdym wywiadem, bo raz nawiązanej nie można już zerwać. W dniu, w którym miał nastąpić ów zbieg okoliczności, jedna z lokalnych gazet napisała, że pięćdziesiąt procent pracowników radzieckiej ambasady to szpiedzy, co było wierutną bzdurą, gdyż w owym czasie szpiegami było nie pięćdziesiąt, ale osiemdziesiąt procent jej pracowników. Natomiast podczas umówionego ze mną spotkania młodzian nie „zgubił” i nie „znalazł” niczego, ja zaś długo musiałem go przekonywać, że prasa kłamie. W końcu mi się to
udało, ale ów młody człowiek pozostał tylko znajomym, nigdy nie stał się agentem. Jeśli to czyta, niech wie, że mam dla niego uznanie, choć przyznaję, że wówczas boleśnie odczułem porażkę. Ale co może zrobić biedny szpieg GRU, kiedy potężna, wolna prasa zachodnia publikuje taki artykuł w najmniej stosownym momencie? I ostatnia kwestia: ilu radzieckich szpiegów należy wyrzucać? Jedyną sensowną odpowiedzią jest: wszystkich. Po co bowiem są oni komukolwiek potrzebni – poza Związkiem Radzieckim, naturalnie? To zawodowcy latami szkoleni po to, by zniszczyć kraj, w którym działają. Jeśli ma się dowody umożliwiające ich wydalenie, należy to robić, bo tylko takie postępowanie ma sens. Czasem słyszy się, że lepszy znany i pilnowany szpieg niż nowy, którego trzeba będzie dopiero wyśledzić. To prawda, tyle że, po pierwsze, nikt nie lubi podejmować pracy, którą dotąd wykonywał ktoś, kto został złapany i ukarany. Po drugie, chodzi o doświadczenie – jeden taki szpieg jest wielekroć groźniejszy od dziesięciu debiutantów. Im więcej jest niedoświadczonych szpiegów, tym więcej popełniają oni pomyłek i tym łatwiej ich znaleźć, śledzić i zneutralizować. A na ich miejsce zjawią się także niedoświadczeni. Innym argumentem jest to, że jeśli jakieś państwo wyrzuci radzieckich szpiegów udających dyplomatów, to Związek Radziecki w odwecie wyrzuci albo szpiegów, albo niewinnych dyplomatów tego państwa z Moskwy. To prawda, ale i na to jest sposób – należy wyrzucać jednorazowo duże grupy. Że sposób ten jest skuteczny, dowodzi zestawienie z ostatnich kilku lat. Holandia wyrzuciła 1 ZSRR wyrzucił w odpowiedzi 2 Turcja ” 1 ”
2
Kanada Francja
2 0
” ”
13 47
” ”
Anglia wyrzuciła pewnego razu stu pięciu radzieckich szpiegów, czyli całe rezydentury GRU i KGB. Związek Radziecki nijak na to nie zareagował. Jeśli działa się w ten sposób, to nadal nie będzie reakcji, a to dlatego, że radzieccy przywódcy szanują tylko jedno: siłę. Związek Radziecki zawsze będzie szanował państwo, choćby i najmniejsze, jeśli udowodni ono, że ceni swoją suwerenność i potrafi jej bronić.
Tylko dla oficerów GRU
Zostałem skazany na śmierć wyrokiem Kolegium Wojskowego Sądu Najwyższego z artykułu 64a – zdrada ojczyzny. Uważałem i uważam, że nie jestem zdrajcą, zdrajcami ojczyzny są bowiem ci, którzy siedzieli i obecnie siedzą na Kremlu. Ci, którzy zamordowali miliony chłopów, skutkiem czego Rosja ze światowego eksportera zboża stała się jednym z największych jego importerów. To oni są winni przestępstwa, którego dotyczy artykuł 64. Winni zdrady są również ci, którzy w przededniu wojny kazali rozstrzelać najlepszych marszałków i generałów. Ludźmi tymi kierowała wyłącznie chęć utrzymania się przy władzy, bynajmniej nie interes państwa. Za tę zbrodniczą głupotę mój kraj zapłacił dziesiątkami milionów zabitych. Ci, którzy są winni tego ludobójstwa, powinni zostać skazani i straceni. Zdrajcami są władcy Kremla, którzy doprowadzili moich rodaków do moralnego i fizycznego upadku. Przestępcami zasługującymi na śmierć są ci, którzy zmuszają moich towarzyszy broni, by ginęli w Afganistanie, mordując bezbronnych i tych, którzy bronią przed nimi swej ojczyzny w nikomu niepotrzebnej wojnie. Jeśli kiedyś dojdzie do tego, że zostaną oni sprawiedliwie osądzeni, a mój kraj nadal będzie uważał mnie za zdrajcę, poddam się temu postanowieniu sądu. Ale ani sekundy wcześniej, niż zostaną wykonane wyroki na tych ludziach. Gdy służyłem w GRU, mogłem zaprotestować na dwa sposoby: popełnić samobójstwo, wyjaśniwszy, co mnie do tego skłoniło, albo uciec na Zachód. Wybrałem drugi sposób, który wcale nie jest łatwiejszy niż pierwszy. To coś, co przypomina powolną agonię, i dlatego jeśli jakiś oficer GRU ma teraz taki sam dylemat jak ja wtedy – uciec czy zostać – szczerze mu radzę dobrze się zastanowić, zanim podejmie decyzję. Jeśli chce uciec na Zachód, to mówię mu: niech tego nie robi. Będzie go czekał artykuł 64 oraz hańbiące miano „zdrajcy”, a bardzo prawdopodobne, że również długotrwała i bolesna śmierć. Moja rada zawsze będzie brzmiała: nie, dopóki oficer ten nie zdobędzie pewności, dlaczego chce to zrobić, a powody nie będą natury osobistej. Jeśli lubi łatwe życie, luksusowe limuzyny czy zachodnie kobiety albo uważa, że tam jest dobrze, a w Rosji źle, to
nie powinien uciekać. Samochody, luksusy czy kobiety nie są tego warte, a Rosja jest bardzo piękna. Jeśli natomiast jest przekonany, że nie ma innej drogi, jeśli uważa przywódców ZSRR za kryminalistów, a sam nie chce być do nich, na mniejszą skalę, podobny, to ucieczka jest dla niego jedynym sensownym rozwiązaniem. Jeśli jest gotów zaryzykować życie choćby dla minuty wolności i nie uważa, że wybierając ją, popełnia zdradę, to nie powinien się dłużej wahać. Jeśli jest przekonany, że może w ten sposób przyspieszyć sąd nad komunistami, którego kiedyś dokonają mieszkańcy Rosji, i jeśli uważa, że uciekając, pomoże narodowi, i gotów jest się potem poddać jego wyrokowi, to nie tylko powinien – wręcz musi to zrobić. Co noc będzie śnił o ojczyźnie, ale dla jej lepszej przyszłości i spokoju swego sumienia może mi taki oficer uwierzyć: będzie szczęśliwy i nie pożałuje tego, co zamierza zrobić.
Załącznik A
Szefowie radzieckiego wywiadu wojskowego
Nie sposób napisać pełnej historii GRU, gdyż komunizm jeszcze nie upadł i nie mamy pełnego dostępu do archiwów. Zajęłaby ona wiele opasłych tomów, ta książka zaś jest jedynie szkicem ukazującym strukturę, cele i metody działania tej służby, dającym mgliste pojęcie o jej potędze. Jednak nawet taki szkic nie byłby kompletny, gdybym nie przedstawił losów osobników, którzy byli szefami wywiadu wojskowego, notabene świetnie odzwierciedlających dzieje tej instytucji. Siemion Iwanowicz Arałow 18.12.1880–25.05.1969 Urodzony w Moskwie w rodzinie bogatego kupca, odebrał wykształcenie pozwalające mu pójść w ślady ojca. W 1905 roku wstąpił do wojska; brał udział w pierwszej wojnie światowej jako major wywiadu. Walczył w rewolucji październikowej i był jednym z twórców Czeki. W styczniu 1918 roku został szefem wydziału operacyjnego Moskiewskiego Okręgu Wojskowego. Szybko promowany, w październiku został szefem wywiadu wojskowego. W czerwcu 1920 roku spadł do rangi szefa wywiadu 12. Armii, a potem frontu. Po roku 1921 był zastępcą szefa wywiadu wojskowego, ambasadorem w Turcji, na Łotwie i Litwie, a następnie odpowiadał za tworzenie rezydentur w USA, Niemczech i w Japonii. W 1937 roku zwolniony ze wszystkich stanowisk wojskowych, został dyrektorem Muzeum Literatury. W roku 1938 aresztowany, trzy lata prowadzono przeciw niemu śledztwo. W 1941 roku jako szeregowy skierowany do karnego batalionu. Cztery lata później był już pułkownikiem, a po wojnie wrócił do GRU. W roku 1946 znów aresztowany, spędził dziesięć lat w obozie, a po uwolnieniu natychmiast został mianowany zastępcą szefa GRU. W 1957 roku wydalony z wojska w czystce wymierzonej w Żukowa i Sztemienkę, ale udało mu się dożyć swych dni cicho i spokojnie. Zmarł śmiercią naturalną.
Oskar Ansowicz Stigga 19.11.1894–29.07.1938 Urodzony na Łotwie. Walczył w pierwszej wojnie światowej; po rewolucji został komunistą i dowódcą Czerwonych Strzelców Łotewskich. Brał udział w zdławieniu kontrrewolucji w Moskwie i osobiście ochraniał Lenina. W październiku 1918 roku był zastępcą szefa wywiadu wojskowego i jako „nielegalny” przebywał w Polsce, na Litwie i Łotwie. W roku 1919 został szefem wywiadu Frontu Zachodniego, a w sierpniu 1920 szefem wywiadu wojskowego. Po roku 1922 wrócił na stanowisko zastępcy i jako „nielegalny” jeździł po Europie, tworząc nowe siatki wywiadowcze. Odwołany w 1938 roku do Moskwy i rozstrzelany. Aleksandr Matwiejewicz Nikonow ?–29.07.1938 Do końca nie jest pewne, czy było to jego nazwisko, czy pseudonim partyjny, jak Lenin czy Stalin. Data urodzenia nieznana. Został szefem wywiadu wojskowego po Stigdze, ale nie wiadomo, czy Bierzin był jego następcą czy też kogoś innego, jak dotąd nieznanego. Rozstrzelany w 1938 roku. Jan Karłowicz Bierzin (Peteris Kuzis) 13.11.1989–29.07.1938 Komisarz armii drugiej rangi. Urodzony na Łotwie; w roku 1904 wstąpił do partii socjaldemokratycznej. Podczas pierwszej wojny światowej zdezerterował z wojska i zszedł do podziemia. Wziął udział w rewolucji, potem pracował w centrali NKWD oraz na Łotwie jako agent. Jeden z głównych organizatorów „czerwonego terroru”, zainicjował system zakładników. Zagorzały zwolennik dyktatury komunistycznej na Łotwie i organizator Łotewskiej Armii Czerwonej (później radziecka 15. Armia). Był szefem wydziału specjalnego tej armii i przyczynił się wydatnie do stłumienia buntu marynarzy w Kronsztadzie. Wyróżnił się, ścigając i mordując marynarzy złapanych po buncie. Od kwietnia 1921 roku zastępca szefa Zarządu Wywiadu sztabu Armii Czerwonej, ale od samego początku był de facto jego szefem. W marcu roku 1924 oficjalnie nim mianowany, stał się twórcą najpotężniejszego wywiadu wojskowego na świecie. Sam zwerbował i prowadził najsłynniejszych wywiadowców: Jakowa Mraczkowskiego (Goriewa), Mosze Mildsteina (Michaiła M.), Ruth i Rolfa Wernerów, Richarda Sorgego, Lwa Mocniewicza, Sandóra Radó, Karla Ramma, Aino Kuusinen[20], Ignatia Reisa i najznakomitszego wywiadowcę dwudziestego wieku Konstantina Jefremowa. W 1936 roku przeniósł centralę wywiadu z Moskwy do Madrytu, gdzie dokonał największych rekrutacji, pracując oficjalnie jako główny doradca wojskowy rządu republikańskiego. Aby ta legenda była wiarygodna, jego zastępcy Unszlicht i Uricki udawali, że pełnią w Moskwie jego funkcje. Po powrocie wciąż był szefem wywiadu wojskowego. Aresztowany 13 maja 1938 roku i rozstrzelany. Józef Stanisławowicz Unszlicht 19.12.1879–29.07.1938
Herbowy polski szlachcic i aktywny członek polskiej partii socjaldemokratycznej. Był jednym z przywódców rewolucji i natychmiast po niej został członkiem władz NKWD. Jeszcze przed Dzierżyńskim rozpoczął politykę państwowego terroru i przez radzieckich historyków uznawany jest za „pierwszego twórcę WCzK”, podczas gdy Dzierżyński – za „głównego twórcę WCzK”. Zagorzały zwolennik ustanowienia w Polsce komunizmu, w roku 1920 utworzył w Rosji rząd rewolucyjny Polskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej, który jako Tymczasowy Komitet Rewolucyjny Polski krótko działał w okupowanym przez armię radziecką Białymstoku. Od roku 1921 zastępca przewodniczącego Czeki i jeden z twórców „czerwonego terroru”. Od 1923 roku był zastępcą szefa GRU. Aby zamaskować to stanowisko, stale piastował rozmaite funkcje we władzach państwowych i dowództwie Armii Czerwonej. Wielokrotnie podróżował do Polski, Niemiec i na Litwę, posługując się fałszywymi dokumentami. W latach 1935–1936 w czasie nieobecności Bierzina pełnił obowiązki szefa GRU, choć oficjalnie wciąż był jego zastępcą. Rozstrzelany wraz z Bierzinem w podziemiach hotelu „Metropol” w Moskwie. Siemion Pietrowicz Uricki 1895–1.08.1933 Dowódca korpusu. Szef GRU w czasie nieobecności Bierzina. Zastrzelony w pierwszej fali czystek w armii. Nikołaj Iwanowicz Jeżow 1.05.1895–1940 Ludowy komisarz bezpieczeństwa. Ślusarz, drobny działacz socjalistyczny, dołączył do bolszewików, gdy stało się jasne, że wygrali. Zajmował mało ważne stanowisko partyjne na prowincji aż do roku 1927, gdy wszedł do osobistego sekretariatu Stalina. W roku 1930 przewodniczył wydziałowi kadr Komitetu Centralnego, a od 1935 jako sekretarz partii nadzorował pracę NKWD. W 1936 roku został ludowym komisarzem spraw wewnętrznych i generalnym komisarzem bezpieczeństwa. W latach 1937–1938 kierował „wielką czystką”, która zaczęła się w szeregach NKWD, a potem rozszerzyła się na armię, partię i w końcu na cały kraj. 29 lipca 1938 roku doszło do drugiej czystki w GRU, w której wymordowano całe dowództwo i sztab operacyjny, dzięki czemu Jeżow mógł przejąć kontrolę nad rozpoznaniem wojskowym i ustanowić monopol na ten rodzaj wywiadu. Od tej chwili nie można było sprawdzić efektów działania ani GRU, ani NKWD, co zaalarmowało Stalina i stało się początkiem końca Jeżowa. W październiku tego roku został zdjęty ze stanowiska, a w styczniu 1939 roku aresztowany i zlikwidowany po wymyślnych – nawet jak na Związek Radziecki – torturach. Według nie potwierdzonych danych został żywcem pogrzebany w sanatorium NKWD w Suchanowie. Była to jedna z najkrwawszych karier w dziejach ludzkości – Jeżow najkrócej piastował urząd szefa GRU i zginął najboleśniejszą śmiercią, której data nie została dotąd dokładnie ustalona. Są podstawy, by uważać, że zabito go 4 czerwca 1940 roku[21] i że w egzekucji brał udział Iwan Sierow,
przyszły szef GRU. Iwan Iosifowicz Proskurow 18.02.1907–28.10.1941 Generał porucznik lotnictwa. Wybitny oficer wywiadu, a zarazem pilot myśliwski. W latach 1937–1938 był radzieckim dowódcą wojskowym w Hiszpanii, gdzie latał bojowo i zestrzelił kilka samolotów. Równocześnie dokonał paru doskonałych rekrutacji wśród obcokrajowców walczących po stronie republikanów, co zapewniło stały dopływ wojskowych i technicznych danych wywiadowczych. Po powrocie został szefem GRU, które to stanowisko utrzymał do lipca 1940 roku pomimo otwartego sprzeciwu wobec paktu z Hitlerem. 27 czerwca 1941 roku aresztowany, 28 października rozstrzelany bez sądu. Filipp Iwanowicz Golikow 16.07.1900–26.06.1980 W 1918 roku wstąpił ochotniczo do Armii Czerwonej i brał aktywny udział w tłumieniu antykomunistycznych powstań chłopskich, służąc w sztabie Specjalnych Brygad Karnych 3. Armii. Po wojnie domowej dowodził kolejno: pułkiem, brygadą, dywizją i korpusem. We wrześniu 1939 roku walczył w Polsce jako dowódca 6. Armii, a w 1940 roku został szefem GRU. Po ataku Niemiec i utracie łączności z najważniejszymi siatkami wywiadowczymi przeniósł dowództwo GRU z Moskwy do Londynu jako radziecką misję wojskową. W październiku 1941 roku powrócił do ZSRR, gdzie dowodził armią, a potem frontem. Od kwietnia 1943 roku był zastępcą Stalina do spraw kadr Armii Czerwonej, a od roku 1944 kierował działaniami przeciwko Rosyjskiej Armii Wyzwoleńczej oraz wyszukiwaniem i likwidacją jej przywódców, a także działaczy opozycji antykomunistycznej. De facto kierował przymusową repatriacją i eksterminacją ponad miliona ludzi, którzy nie chcieli wrócić po wojnie do Związku Radzieckiego, oraz powojenną czystką w armii. Po jej ukończeniu został usunięty ze wszystkich zajmowanych stanowisk. Spędził dwa lata w więzieniu, ale w 1950 roku znów dowodził armią, a od 1956 szefował Akademii Sztabu Generalnego. W 1958 roku został szefem Głównego Zarządu Politycznego Armii Radzieckiej, a zarazem dyrektorem wydziału Komitetu Centralnego – kontrolerem armii z ramienia partii. W 1961 roku mianowano go marszałkiem Związku Radzieckiego, a w maju 1962 roku po cichu pozbawiono go stanowiska. Można o nim powiedzieć, że miał zdecydowanie najzaszczytniejszą karierę w całej Armii Radzieckiej. Aleksiej Pawłowicz Panfiłow 17.05.1898–18.05.1966 Generał major wojsk pancernych. Szef GRU od października 1941 do sierpnia 1942 roku. Następnie dowodził korpusami pancernymi. Po wojnie wykładowca Akademii Sztabu Generalnego. Iwan Iwanowicz Iljiczow 14.08.1905–2.09.1983
Komisarz polityczny. Szef GRU w latach 1942–1943[22]. Do 1975 roku w służbie „dyplomatycznej”. Fiodor Fiedotowicz Kuzniecow 06.02.1904–1979 Wiejski chłopak, który przybył do Moskwy i zaczął pracować w fabryce. Szybko doszedł do właściwych wniosków i wstąpił do partii, co było początkiem jego zawrotnej kariery. W 1937 roku był już pierwszym sekretarzem rejonu proletarskiego w Moskwie, a w czasie „wielkiej czystki” wykazał niezwykłe okrucieństwo. W 1938 roku powołany do wojska i mianowany zastępcą szefa Głównego Zarządu Politycznego. Brał czynny udział w czystkach w armii i GRU i w 1945 roku został szefem GRU. Po jego mianowaniu Stalin spytał go, czy będzie równie dobrym oficerem wywiadu, jak był kontrolerem armii ze strony partii. Jego odpowiedź: „A jest jakaś różnica?” stała się przysłowiowa. W pracy faktycznie udowodnił, że nie ma większej różnicy pomiędzy krwawą walką toczącą się zawsze w szeregach partii a działalnością wywiadu. Był jednym z najokrutniejszych, a zarazem najefektywniejszych szefów GRU. W 1943 roku otrzymał plany operacji „Cytadela” (ataku niemieckiego pod Kurskiem) przed feldmarszałkiem Mansteinem, który miał je wprowadzić w życie. Odegrał szczególną rolę w organizacji i przebiegu konferencji w Teheranie, w nagrodę za co został awansowany na generała pułkownika. W 1945 roku brał czynny udział w przygotowaniach i przeprowadzeniu konferencji w Jałcie i Poczdamie oraz osobiście kierował operacją wykradania amerykańskich planów broni atomowej. W roku 1948, gdy powojenne czystki sięgnęły szczytu, Stalin mianował go kontrolerem armii z ramienia partii i szefem Głównego Zarządu Politycznego. Kuzniecow utrzymał to stanowisko do śmierci Stalina, a potem jego gwiazda zaczęła przygasać: wpierw spadł na stanowisko szefa Głównego Zarządu Personalnego w Ministerstwie Obrony, potem kierował Akademią Sztabu Generalnego, był szefem Zarządu Politycznego Północnej Grupy Wojsk, a w końcu w 1969 roku przeszedł na emeryturę. Siergiej Matwiejewicz Sztemienko 07.02.1907–23.04.1976 Ochotniczo wstąpił do Armii Czerwonej, ukończył dwie akademie wojskowe i od 1940 roku służył w Sztabie Generalnym, błyskawicznie pnąc się w górę. W roku 1943 został szefem Zarządu Operacyjnego Sztabu Generalnego i jednym z najważniejszych, najbliższych Stalinowi, radzieckich planistów wojennych. Towarzyszył Stalinowi w Teheranie. W kwietniu 1946 roku mianowany zastępcą szefa Sztabu Generalnego, a w listopadzie 1948 generałem armii i szefem Sztabu Generalnego. W 1952 roku doszło do starć pomiędzy Stalinem a Biurem Politycznym. Ponieważ Sztemienko stanął po stronie Stalina, dekretem Politbiura został pozbawiony wszystkich stanowisk, zdegradowany do stopnia generała porucznika i wysłany na stanowisko szefa sztabu
Nadwołżańskiego Okręgu Wojskowego. W 1956 roku na stanowcze żądanie marszałka Żukowa powrócił do Moskwy, odzyskał stopień generała armii i ponownie został mianowany szefem GRU. W październiku 1957 roku w czasie spisku przeciw Żukowowi stanął po jego stronie i ponownie stracił stanowisko, stopień i wylądował na prowincji. W czerwcu roku 1962 został szefem sztabu wojsk lądowych. W roku 1968 przywrócono mu rangę generała armii i został pierwszym zastępcą szefa Sztabu Generalnego – szefem sztabu sił zbrojnych Układu Warszawskiego. Wciąż był w łaskach, gdy zmarł. Jego kariera była tyleż gwałtowna, co zmienna: trzykrotnie miał zostać marszałkiem, ale nigdy nie otrzymał tego tytułu. Uważany jest za najbardziej energicznego, inteligentnego i bezwzględnego ze wszystkich szefów GRU. Władimir Wasiljewicz Kurasow 07.07.1897–29.11.1973 Oficer armii carskiej, który po rewolucji przeszedł na stronę komunistów. Służył w rozmaitych sztabach, a od 1940 roku był zastępcą szefa Zarządu Operacyjnego Sztabu Generalnego. W czasie drugiej wojny światowej był szefem sztabu 4. Armii Uderzeniowej, a potem frontu. Po zakończeniu działań wojennych został dowódcą Centralnej Grupy Wojsk w Austrii. Awansował na generała armii i w lutym 1949 roku został mianowany szefem GRU. W tym samym roku został usunięty z tego stanowiska i mianowany szefem Akademii Sztabu Generalnego. W latach 1956–1961 był zastępcą szefa Sztabu Generalnego. Jego kariera przebiegała bez zgrzytów. Mówi się, że gdy objął szefostwo GRU i zorientował się, jakie były losy jego poprzedników, pod pierwszym pretekstem zorganizował swoje przeniesienie na mniej ryzykowne stanowisko. Informacja ta pochodzi z kilku niezależnych źródeł. Matwiej Wasiljewicz Zacharow 05.08.1898–31.01.1972 Podczas pierwszej wojny światowej mieszkał w Piotrogrodzie i uniknął wcielenia do armii. Czynnie protestował przeciwko wojnie, w 1917 roku wstąpił do partii bolszewickiej i brał udział w ataku na Pałac Zimowy, następnie tłumił manifestacje antykomunistyczne i zajmował niezbyt ważne stanowiska w Armii Czerwonej – do roku 1936 awansował tylko na dowódcę pułku. „Wielka czystka” otworzyła mu jednak drogę kariery i w lipcu 1937 roku był już szefem sztabu Leningradzkiego Okręgu Wojskowego, a od maja 1938 roku zastępcą szefa Sztabu Generalnego. W czasie drugiej wojny światowej był szefem sztabu 9. Armii, później frontu, a po wojnie dyrektorem Akademii Sztabu Generalnego. W styczniu 1949 roku został szefem GRU. W czerwcu 1952 roku wybuchł zaciekły spór na temat XIX Zjazdu KPZR: Stalin oponował, Politbiuro naciskało. Zacharow stanął po stronie Stalina i stracił stanowisko. Po śmierci Stalina jego upadek trwał dalej – w maju 1953 roku został dowódcą Leningradzkiego Okręgu Wojskowego i dopiero to stanowisko zdołał utrzymać. W roku 1957 doszło do kolejnej konfrontacji, między Politbiurem a marszałkiem
Żukowem. Tym razem Zacharow stanął po stronie Biura Politycznego, które konflikt wygrało, a on został nagrodzony dowództwem Grupy Wojsk Radzieckich w Niemczech. W 1959 roku mianowany marszałkiem, a w 1960 szefem Sztabu Generalnego. W 1963 roku zwolniony, wziął udział w udanym spisku przeciw Chruszczowowi i znów został szefem Sztabu Generalnego. Był nim do września 1971 roku, czyli prawie do śmierci. Michaił Aleksiejewicz Szalin 29.11.1897–02.1970 Generał pułkownik. Szef GRU od roku 1951 do 1956 i od listopada 1957 do grudnia 1958. Iwan Aleksandrowicz Sierow 25.08.1905–[1.07.1990[23]] Generał armii. Oficer wywiadu wojskowego, w czasie „wielkiej czystki” nie tylko zdołał przeżyć, ale i przejść do NKWD. 12 czerwca 1937 roku brał udział w egzekucji marszałka Tuchaczewskiego i innych wyższych oficerów. Wyróżniał się w terrorze masowym – w masakrach obywateli Łotwy, Litwy i Estonii w 1940 roku i w latach 1944–1947. Zachowały się informacje, że brał udział w mordowaniu polskich oficerów w Katyniu. W czasie wojny był jednym z dowódców Smiersza, a w sierpniu 1946 roku uczestniczył w egzekucji dowódców Rosyjskiej Armii Wyzwoleńczej generała porucznika Własowa. Kolejno zdradzał rozmaite frakcje, zawsze w ostatniej chwili przechodząc do wygrywającego obozu: najpierw był to NKGB, potem grupa Abakumowa zdradzona na rzecz Berii, którego także potem opuścił (podobnie jak generał Iwaszutin – obecny szef GRU). W 1953 roku został zastępcą szefa GRU i spiskował przeciwko Berii. Po jego upadku mianowany przewodniczącym KGB, wraz z ambasadorem Andropowem dzięki oszustwu uwięził przywódców rewolucji węgierskiej 1956 roku. Osobiście brał udział w ich torturowaniu i egzekucji. W grudniu roku 1958 został szefem GRU, w którym z uwagi na swoją przeszłość miał wielu wrogów. Za jego rządów korupcja w GRU sięgnęła niewiarygodnych rozmiarów. W 1963 roku został odwołany „za utratę czujności” w związku ze sprawą Olega Pieńkowskiego. Była to najbrudniejsza kariera w dziejach GRU, i to kariera sadysty. Gdy szefował on wywiadowi wojskowemu, służba ta miała najgorsze wyniki w swoich dziejach i był to jedyny okres, w którym oficerowie GRU dobrowolnie i masowo kontaktowali się z zachodnimi wywiadami, przekazując im cenne informacje. Piotr Iwanowicz Iwaszutin 05.09.1909–[4.06.2002[24]] Generał armii. Był ochotnikiem w specjalnych oddziałach karnych Armii Czerwonej. W 1931 roku wstąpił do kontrwywiadu wojskowego, a podczas wojny był jednym z dowódców Smiersza (1944– 1945 na odcinku 3. Frontu Ukraińskiego). W tym czasie pomimo przeszkód ze strony wpływowych wrogów z NKGB czynnie walczył przeciwko powstańcom ukraińskim i odegrał poważną rolę w utworzeniu komunistycznej dyktatury w Bułgarii, Jugosławii i na Węgrzech. W tym też czasie
pierwszy raz spotkał Breżniewa, z którym od tej pory wzajemnie się wspomagali. W końcu wojny wziął udział w przymusowym przesiedlaniu Rosjan, którzy nie chcieli wrócić do Związku Radzieckiego, jak też w likwidacji żołnierzy armii Własowa. Po rozwiązaniu Smiersza zdołał przetrwać, zdradzając mocodawców podobnie jak Sierow, dzięki któremu został szefem 3. Zarządu Głównego (kontrwywiadowczego) KGB. Następnie wziął udział w aresztowaniu i likwidacji Sierowa. W 1963 roku dzięki rekomendacji Breżniewa został mianowany szefem GRU. Na tym stanowisku miał szereg konfrontacji tak z KGB, jak i osobiście z Andropowem, ale ponieważ zaciekle bronił interesów armii, pomimo przeszłości i powiązań z KGB cieszył się praktycznie nieograniczonym poparciem pierwszego zastępcy przewodniczącego Rady Ministrów, przewodniczącego Komisji Wojskowo-Przemysłowej Smirnowa oraz marszałków Ustinowa i Ogarkowa. Po objęciu władzy przez Andropowa utrzymał się na stanowisku dzięki potężnemu poparciu armii.
[20] Żona Ottona Kuusinena (przyp. red.). [21] Według innych źródeł został stracony 4 lutego tego roku (przyp. red.). [22] Bardzo długo krążyły pogłoski – być może celowo rozpuszczane – że zaraz potem został rozstrzelany (przyp. red.). [23] Przyp. red. [24] Przyp. red.
Załącznik B
Wyżsi oficerowie GRU
Oto nazwiska najważniejszych starszych stopniem oficerów GRU wraz z ich oficjalnymi stanowiskami i oficjalnymi pseudonimami, jeśli udało się je ustalić. Następnie wymieniam w porządku alfabetycznym znanych mi oficerów operacyjnych działających na świecie pod rozmaitymi przykryciami: generał armii Piotr Iwanowicz Iwaszutin: zastępca szefa Sztabu Generalnego Armii Radzieckiej. Szef GRU. „Towarzysz Michajłow” i „Wujek Piotr”. Pierwszy pseudonim używany jest także w odniesieniu do całego wywiadu wojskowego. generał pułkownik Kir Gawriłowicz Lemczenko, reprezentant GRU w Komitecie Centralnym. „Papa Rimskij” („Papież”) generał pułkownik Aleksandr Grigorjewicz Pawłow, pierwszy zastępca szefa GRU admirał Ł. K. Bierkieniew, zastępca szefa GRU generał pułkownik Arkadij Wasiljewicz Zotow, zastępca szefa GRU, szef służby informacyjnej generał pułkownik W. W. Mieszczerjakow, zastępca szefa GRU, dowódca Wojskowej Akademii Dyplomatycznej generał pułkownik S. I. Izotow, szef Zarządu Personalnego GRU generał pułkownik J. I. Sidorow generałowie porucznicy i wiceadmirałowie (około dwudziestu): generał porucznik G. I. Dołynin, szef Wydziału Politycznego GRU generał porucznik Wiaczesław Tichonowicz Gurienko, szef ośrodka szkolenia „nielegalnych” generał porucznik lotnictwa Władimir Aleksandrowicz Szatałow. Przedstawiciel GRU w Centrum Szkolenia Kosmonautów generał porucznik Boris Gawriłowicz Kołodiaznyj, zastępca szefa GRU do spraw bezpieczeństwa
generał porucznik Mosze Milstein, zastępca szefa GRU do spraw dezinformacji. Eks-„nielegalny”, autor tajnego podręcznika „Zaszczytna służba”. Pseudonim „Towarzysz M.”, „Michaił M.” generał porucznik P. T. Kostin, szef 3. (?) Zarządu GRU generał porucznik saperów A. Palij, szef 6. Zarządu GRU generał porucznik Gontar, szef 7. Zarządu GRU generał porucznik I. M. Draczew generał porucznik M. Kozłow, szef 11. (?) Zarządu GRU generał porucznik S. Bierkutow, służba informacyjna wiceadmirał Giennadij Aleksandrowicz Rożko generałowie majorzy i kontradmirałowie (około stu dwudziestu pięciu): generał major lotnictwa Michaił Terentiewicz Cziżow kontradmirał Walerij Pietrowicz Kalinin generał major lotnictwa Aleksandr Michajłowicz Kuczumow generał major Szytow kontradmirał Serafin Timofiejewicz Kliuzow generał major Aleksandr Wasiljewicz Baranow generał major Michaił Ammosowicz Ljalin generał major S. U. Bieppajew, szef wywiadu Grupy Wojsk w Niemczech. generał major artylerii Wiktor Andriejewicz Ljubimow generał major Giennadij Grigorjewicz Gonczarkow generał major Aleksandr Siergiejewicz Chomjakow kontradmirał Andriej Nikołajewicz Kozłow generał major Boris Nikołajewicz Michajłow generał major Walentin Jakowlewicz Zimin generał major W. Andrianow, specnaz generał major lotnictwa L. Mikriukow generał major N. Głazunow kontradmirał M. Smirnow oficerowie operacyjni Władimir Michajłowicz Abramow Władimir Iwanowicz Bajlin Mikołaj Michajłowicz Biełousow Konstantin Nikołajewicz Biełousow Boris Afanasjewicz Blinow
Barczugow Giennadij Aleksiejewicz Borisow Wiktor Michajłowicz Borodin Budionny Piotr Fiodorowicz Borowiński Nikołaj Iwanowicz Bubnow Ilja Piotrowicz Butakow Michaił Aleksiejewicz Diemin Denisow Kirył Siergiejewicz Doronkin Władimir Nikołajewicz Fieklenko Anatolij Wasiljewicz Filipow Anatolij Fiłatow Wsiewołod Nikołajewicz Gienierałow Gierasimow Iwan Iwanowicz Jakuszew Anatolij Jegorowicz Jegorow Aleksandr Iwanowicz Jermakow Jurij Aleksiejewicz Jerszow Siergiej Wasiljewicz Jewdokimow Wiktor Władimirowicz Jurasow Siergiej Wasiljewicz Kapałkin Jewgienij Michajłowicz Kaszewarow Gleb Siergiejewicz Kozypicki Dmitrij Aleksandrowicz Lemiechow Wasilij Dmitriewicz Łowczikow Walerij Aleksiejewicz Ławrow Witalij Iljicz Łobanow Igor Konstantinowicz Łoginow Iwan Jakowlewicz Morozow Aleksiej Nikołajewicz Miakiszew Walentin Wiktorowicz Niedozorow Nikołaj Stiepanowicz Noskow Oleg Aleksandrowicz Osipow Jurij Kuz’micz Pawlenko
Nikołaj Kiryłowicz Pietrow Oleg Iwanowicz Piwobarow Jewgienij Aleksandrowicz Podsiełujew Boris Aleksiejewicz Poljakow Giennadij Fiedorowicz Popow Leonid Terientiewicz Potapienko Michaił Siemionowicz Putylin Walentin Michajłowicz Ratnikow Aleksandr Siergiejewicz Radionow Anatolij Aleksandrowicz Romanow Aleksandr Nikołajewicz Rubanow Jurij Nikołajewicz Saliechnow Wiktor Grigorjewicz Sawin Walentin Iwanowicz Sieluński Aleksandr Aleksandrowicz Siemionow Jurij Pawłowicz Siergiejew Wiktor Aleksandrowicz Sokołow Władimir Wasiljewicz Strelbicki Iwan Jakowlewicz Studienikin Gieorgij Nikołajewicz Suchariew Gieorgij Borisowicz Suworow Wiktor Piotrowicz Szepielew Władlen Nikołajewicz Szypow Walentin Aleksandrowicz Umnow Jurij Pawłowicz Wietrow Boris Nikołajewicz Wiłkow Feliks Wasiljewicz Winogradow Władimir Grigorjewicz Wołnow Władimir Iwanowicz Wołokitin Siergiej Iwanowicz Wotrin Iwan Jakowlewicz Wybornow Wiktor Nikołajewicz Zotow Władimir Michajłowicz Żełannow Aleksandr Wasiljewicz Żerebcon Leonid Andriejewicz Żernow
Iwan Michajłowicz Żurawliow
Załącznik C
Wybrane akcje z historii GRU
Zamiast opisywać akcje GRU w tekście głównym, wolałem je zebrać w jednym miejscu dla lepszego przedstawienia. Naturalnie wszystkie one zostały odkryte, zanim je opisałem, i podane do publicznej wiadomości, a prowadzących je oficerów GRU wyrzucono z krajów, w których działali. Kanada i USA W czerwcu 1980 roku władze kanadyjskie zażądały wycofania trzech radzieckich dyplomatów: kapitana Igora A. Bardiejewa, pułkownika E. I. Aleksaniana i szofera Sokołowa. Powodem było zwerbowanie nie podanego z nazwiska obywatela USA zajmującego dość wysokie stanowisko w administracji, który miał im dostarczyć pewne dokumenty. Kontakt trwał mniej więcej pół roku. Francja W październiku 1979 roku wyrzucono attaché morskiego i lotniczego ambasady radzieckiej Władimira Kulika. Był on oficerem GRU współpracującym z firmami specjalizującymi się w dostawach dla wojska. W 1979 roku na jednym z przyjęć dyplomatycznych poznał młodego Francuza zatrudnionego w dziale badawczym jednego z wielkich koncernów zbrojeniowych pracujących dla armii francuskiej. Zaofiarował mu znaczną kwotę w zamian za pewne dokumenty. Chciał też uzyskać informacje o innych osobach zatrudnionych w tym dziale. Kulik został aresztowany podczas spotkania, na którym miał otrzymać te dokumenty. W lutym 1980 roku wydalono konsula i wicekonsula z Marsylii. Zostali zatrzymani na drodze pomiędzy Tulonem a Marsylią z planami myśliwca Mirage 2000 dostarczonymi przez agenta piętnaście minut wcześniej. Konsul Giennadij Trawkow przybył do Marsylii w 1977 roku, a w mieście tym i w departamencie Delta Rodanu jest wiele instalacji i zakładów ważnych dla obronności tego kraju. Oficjalnie interesował się „naukowymi tematami związanymi z działaniem
portu i lotniska” i spotykał się z wieloma osobami pracującymi w przemyśle lotniczym. Udało mu się otrzymać akta osób pracujących przy kontraktach wojskowych i dzięki zawartym w nich informacjom stworzył sieć informatorów. Po jego aresztowaniu zatrzymano czterech obywateli francuskich. Trawkow był też zainteresowany silnikami i samolotem Mirage 4000, dwusilnikową wersją modelu Mirage 2000. Attaché prasowy Frołow, notabene oficer KGB, nazwał ten incydent „prowokacją policyjną”, ale dokumenty były prawdziwe. Kilka dni później on także został wydalony za próbę uzyskania innych tajnych dokumentów dotyczących uzbrojenia. W Marsylii pracował od dwóch lat, wcześniej był na placówce w Paryżu. Obaj byli miłymi i wesołymi ludźmi skupiającymi wokół siebie liczne grono znajomych i przyjaciół. Wielka Brytania Attaché morski w Londynie Anatolij Pawłowicz Zotow został wyrzucony z Wielkiej Brytanii w grudniu 1982 roku po próbie stworzenia sieci agentów mających zdobywać informacje o elektronice i uzbrojeniu używanym przez Royal Navy w czasie wojny na Falklandach. Przejawiał też zainteresowanie atomowymi okrętami podwodnymi Royal Navy. Japonia W styczniu 1980 roku w Tokio został aresztowany generał major armii japońskiej w stanie spoczynku Yukihisa Miyanaga. Był agentem GRU, a w chwili aresztowania prowadził go attaché wojskowy radzieckiej ambasady pułkownik Jurij N. Kozłow, choć nie on zwerbował Japończyka. Do rekrutacji doszło w 1974 roku, agent został wyposażony w rozmaite środki łączności, między innymi radiostację. Kozłowa wyrzucono z Japonii, a Miyanagę i dwóch innych oficerów armii japońskiej skazano na długoletnie kary więzienia. Norwegia Walerij Mojsiejewicz Miesropow pracował jako inżynier w rosyjskiej firmie działającej w mieście Drammen od 1968 roku. Nie był dyplomatą, toteż został w 1970 roku aresztowany pod zarzutem szpiegostwa i po szczegółowym śledztwie wyrzucony we wrześniu tegoż roku. Igor Iwanowicz Zaszczirinski pracował w Norwegii od 1974 do 1977 roku jako przedstawiciel radzieckiej misji handlowej oraz reprezentant kilku radzieckich firm importowo-eksportowych. Zajmował się szpiegostwem przemysłowym, w tym próbował uzyskać materiały ściśle tajne. Aresztowany i po śledztwie uznany za persona non grata 28 stycznia 1977 roku. W czerwcu 1983 roku wyrzucono z Norwegii podpułkownika Zagrebniewa, attaché wojskowego w ambasadzie w Oslo. Podczas wizyty na poligonie w północnej Norwegii próbował on kupić od jednego z oficerów tajne informacje.
Hiszpania W lutym 1980 roku pod zarzutem szpiegostwa został aresztowany Oleg Czuranow, dyrektor oddziału Aerofłotu w Madrycie. Był to ciąg dalszy sprawy, w której wyrzucono już sześciu radzieckich dyplomatów. W śledztwie ustalono, że jest on oficerem GRU i próbował kupić plany elektronicznego sprzętu lotniczego od przedstawiciela hiszpańskiej firmy produkującej go na zlecenie wojska. Przedstawiciel ten pracował dla miejscowego kontrwywiadu, któremu wydawały się podejrzane częste wizyty Rosjanina na madryckim lotnisku i jego zainteresowanie częstotliwościami radiowymi oraz środkami bezpieczeństwa. Okazało się też, że Czuranow próbował parę miesięcy wcześniej skłonić hiszpańskiego pilota do wizyty w amerykańskiej bazie w Tarrejón. W maju 1982 roku wydalono z Hiszpanii kolejnego dyrektora oddziału Aerofłotu Wasilija Fiodorina, wraz z radzieckim dyplomatą Władimirem Tiertysznikowem. Śledczy ustalili, że próbowali oni uzyskać informacje o rodzajach sprzętu dostarczanego do Hiszpanii przez USA w ramach pomocy oraz o hiszpańskich firmach produkujących broń. Szwecja W maju 1979 roku aresztowano w Izraelu szwedzkiego funkcjonariusza policji Stiga Berglinga, który od dziesięciu lat był agentem GRU. W policji służył on od stycznia 1969 roku, a w latach 1971–1975, urlopowany, w stopniu oficera odbył turę w ramach szwedzkiego kontyngentu wojsk ONZ. GRU przeszkoliło go w Berlinie i wyposażyło w rozmaite środki łączności. Dzięki służbie w policji i wojsku miał on dostęp do informacji związanych z planami obronnymi Szwecji, jej kontrwywiadem, znał też informatorów policyjnych wysokiego szczebla.
GRU Spis tr eś ci Okładka Karta tytułowa Dedykacja Od wydawcy i tłumacza Wstęp CZĘŚĆ PIERWSZA Rozdział 1 Tr ium w ir at Rozdział 2 H is tor ia Rozdział 3 P ir am ida Rozdział 4 GRU i Kom is ja W ojs kow o-P r zem ys łow a Rozdział 5 Dlaczego nic o tym nie w iadom o? Rozdział 6 GRU i „m łods i b r acia” Rozdział 7 GRU i KGB Rozdział 8 Centr ala Rozdział 9 J ednos tki zdob yw ające inf or m acje Rozdział 10 W yw iad m ar ynar ki w ojennej Rozdział 11 J ednos tki analizujące inf or m acje Rozdział 12 Służb y pom ocnicze CZĘŚĆ DRUGA Rozdział 1 „Nielegalni” Rozdział 2 Rezydentur a Rozdział 3 A genci Rozdział 4 W er b unek Rozdział 5 Łącznoś ć z agentam i Rozdział 6 P r aca agenta Rozdział 7 W yw iad oper acyjny Rozdział 8 Rozpoznanie taktyczne Rozdział 9 Szkolenie i pr zyw ileje per s onelu Wnioski Tylko dla oficerów GRU
Załącznik A Szef ow ie r adzieckiego w yw iadu w ojs kow ego Załącznik B W yżs i of icer ow ie GRU Załącznik C W yb r ane akcje z his tor ii GRU Karta redakcyjna
Tytuł oryginału: Inside Soviet Military Intelligence Copyright © 1984 by Victor Suvorov All rights reserved Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2014 Informacja o zabezpieczeniach W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa. Redaktor: Grzegorz Dziamski Opracowanie graficzne serii i projekt okładki: Zbigniew Mielnik Fotografia na okładce © Hulton-Deutsch Collection/CORBIS © Peter Turnley/CORBIS Wydanie I e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: GRU, wyd. I pełne, dodruk, Poznań 2014) ISBN 978-83-7818-262-7 Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o. ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań tel. 61-867-47-08, 61-867-81-40; fax 61-867-37-74 e-mail:
[email protected] www.rebis.com.pl
Plik ePub przygotowała firma eLib.pl al. Szucha 8, 00-582 Warszawa e-mail:
[email protected] www.eLib.pl