H.P.Lovecraft Zew Cthulhu "Nie jest wykluczone, że są pozosta pozostałości tych wielkich sił i istot... pozosta łości bardzo odległego okresu, kiedy... świadomość wyrażała się , być może, w kształtach i formach dawno ju ż zanik łych, jeszcze przed zalewem rozwijają cej cej się ludzko ludzkości... formach, o których tylko poezja i legenda zachowa ły przelotne wspomnienie, zwą c je bogami, potworami, mitycznymi istotami wszelkiego gatunku i rodzaju... " Algernon Blackwood
I. Horror w glinie
Wydaje mi się , że najwię kszym kszym dobrodziejstwem na tym świecie jest fakt, że umysł ludzki nie jest w stanie skorelowa ć całej swej istoty. Żyjemy na spokojnej wyspie ignorancji po śród czarnych mórz niesko ńczoności i wcale nie jest powiedziane, że w swej podró ży zawę drujemy drujemy daleko. Nauki - a ka żda z nich d ąży we własnym kierunku - nie wyrz ą dzi dziły nam jak dot ą d wię kszej kszej szkody; jednak że pewnego dnia, gdy połą czymy czymy rozproszoną wiedz wiedzę , otworzą si się przed przed nami tak przerażają ce ce perspektywy rzeczywistości, a równocześnie naszej strasznej sytuacji, że albo oszalejemy z powodu tego odk222rycia, albo uciekniemy od tego śmiercionośnego światła przenoszą c się w w spokój i bezpiecze ństwo nowego mrocznego wieku. Teozofowie w swoich domniemaniach wskazuj ą na na niesamowity ogrom kosmicznego cyklu, w którym nasz świat i rasa ludzka to tylko wydarzenia przejściowe. Napomykają o o dziwnych pozosta łościach stosują c określenia, które zmroziły by krew w żyłach, gdyby nie zamaskowano ich łagodnym optymizmem. Ale to nie teozofowie przyczynil2i się do do mego przelotnego zetkni ę cia cia się z z zakazanymi eonami, które przeszywają mnie mnie dreszczem, gdy o nich my ślę , i przyprawiają niemal o szaleństwo, gdy o nich śnię . Zetknię cie cie się z z nimi, tak jak i z wszystkimi przejawami straszliwej prawdy, nastą piło w momencie przypadkowego łą czenia czenia całkiem różnych rzeczy - wiadomo ści z gazety i notatek zmar łego profesora. Mam nadzieję , że już nikt wię cej cej nie bę dzie dzie się tym tym zajmował; jedno ę żył, nigdy świadomie nie dostarczę ogniwa jest pewne, że jeśli bę dę ż ogniwa do tego strasznego łańcucha. Myślę , że profesor tak że zamierzał zachować milczenie odnośnie tej części, która była mu znana, i że zniszczył by by swoje notatki, gdyby nie zabrała go nagła śmier ć. Moja znajomość tej sprawy datuje się od od przełomu 1926 i 1927 roku, a konkretnie od śmierci wujecznego dziadka, George'a Gammela Angella, emerytowanego profesora ję zyków zyków semickich w Brown University, Providence, Rhode
Island. Profesor Angell by ł powszechnie cenionym autorytetem w dziedzinie starożytnych zapisów i cz ę sto sto zasię gali gali jego opinii dyrektorzy najs ławniejszych muzeów; tak wię c jego odej ście w wieku dziewi ęćdziesię ciu ciu dwóch lat upami ę tni tniło się wielu wielu znakomitym osobom. Jednak że tajemnicze okoliczności jego śmierci wzbudziły szerokie zainteresowanie wśród miejscowej ludno ści. Profesor zmar ł ą świadkowie, potr ą ą cony wracają c z Newport; nagle się przewróci przewrócił, jak powiadaj ą ś cony przez Murzyna, wyglą daj dają cego cego na marynarza, który wy łonił się z z jednego z tych dziwnych mrocznych zaułków na stromym zboczu wzgórza, przez które wiod ła krótsza droga do domu zmar łego profesora na Williams Street. Lekarze nie znaleźli żadnych obra żeń, a po burzliwej naradzie doszli do wniosku, że przyczyną ś ą śmierci były dziwne zmiany patologiczne w sercu, spowodowane szybkim wej ściem starszego człowieka na wzgórze. Wtedy nie widzia łem powodu, by mie ć odmienne zdanie, z czasem jednak zrodziła się we we mnie wą tpliwo tpliwość, a nawet coś wię cej cej niż wą tpliwo tpliwość. Jako spadkobierca i egzekutor mojego wujecznego dziadka - by ł bowiem bezdzietnym wdowcem - miałem obowią zek zek przejrzeć dok ładnie wszystkie jego dokumenty. W tym celu przewioz łem cały komplet jego akt i skrzyneczek do mego domu w Bostonie. Du ża część materiału, który po łą czy czyłem w jedną ca całość, zostanie później opublikowana prze Ameryka ńskie Stowarzyszenie Archeologiczne, oprócz zawartości jednej skrzyneczki, która wyda ła mi się niezwykle niezwykle zagadkowa i której nie miałem ochoty ujawniać przed innymi. By ła zamknię ta ta i nie mog łem znaleźć kluczyka, aż wpadłem na pomys ł, by obejrze ć dok ładnie pier ścień, który profesor nosił zawsze w kieszeni. Udało mi się j ją otworzy otworzyć, ale wtedy stanąłem przed jeszcze wię ksz kszą i i jeszcze trudniejszą do do pokonania przeszkod ą . Bo i có ż miała znaczyć dziwna płaskorzeź ba w glinie, bezładne zapiski i jakieś wycinki? Czy ż by mój wuj na starość stał się wyznawc wyznawcą najbardziej najbardziej wyrafinowanej szarlatanerii? Postanowiłem odszukać ekscentrycznego rzeź biarza, który był odpowiedzialny za to oczywiste zak łócenie spokoju umys łowego starego człowieka. ątem Płaskorzeź ba była nierównym prostok ą t em o wymiarach pi ęć na sześć cali, a grubości około jednego cala; niewą tpliwie tpliwie nowocześnie zaprojektowana, została jednak wykonana w sposób daleki daleki od nowoczesnej techniki i koncepcji. Bo cho ć rozliczne i szaleńcze są fantazje fantazje futuryzmu i kubizmu, niecz ę sto sto odtwarzają one one tajemniczą regularno regularność, jaka się kryje kryje w prehistorycznych zapisach. A z pewnością ta ta rzeź ba kryła w sobie jakieś zapisy; jednak że moja pamięć, chociaż posiadałem wnikliwą znajomo znajomość dokumentów i zbiorów mego wuja, zawodzi ła mnie i w żaden sposób nie mog łem zidentyfikować tego szczególnego przypadku ani nawet domyślać się jego jego odległej przynależności. Oprócz zupełnie oczywistych hieroglifów, była tam też figura niewą tpliwie tpliwie obrazkowa w zamierzeniu, choć jej impresjonistyczne wykonanie uniemo żliwiało odczytanie jakiejkolwiek koncepcji. Zdawa ła się by być jakimś potworem albo symbolem przedstawiają cym cym potwora, o kszta łcie, który tylko schorza ła wyobraźnia mogła wymyślić. Jeżeli powiem, że moja cokolwiek ekstrawagancka wyobra źnia podsuwała mi jednocześnie obrazy o śmiornicy, smoka i karykatury cz łowieka, nie bę dę niewierny niewierny duchowi tej p łaskorzeź by. Gą bczasta, zakończona mackami głowa ą łuskami figurk ę ę ze wieńczyła groteskową i i pokryt ą ł ze szczą tkami tkami skrzydeł, ale najbardziej szokują cy cy i przerażają cy cy był jej ogólny zarys. T ło tej figurki ę. przypominało cyklopow ą architektur architektur ę Pismo towarzyszą ce ce tej osobliwości, poza stosem wycinków gazetowych, wysz ło ę ki spod r ę ki profesora Angella i to w ostatnich czasach, nie mia ło ambicji stylu
literackiego. Zasadniczy dokument nosi ł nagłówek "KULT CTHULHU", starannie wypisany drukowanymi literami, żeby uniknąć błę dnego dnego odczytania niespotykanego słowa. Manuskrypt został podzielony na dwa dzia ły, z których pierwszy by ł zatytułowany "1925 - Sen i rozprawa na temat snu H. A. Wilcoxa, Thomas St. 7 Providence, R.I.", a drugi "Opowie ść inspektora Johna R. Legrasse, Bienville St. 121, Nowy Orlean, La., w 1908 roku A. A. S. Mtg. - Notatki na temat Same i prof. ę kopisy Webba sprawozdanie". Jedne r ę kopisy by ły krótkie i pobie żne, inne zawierały opowieści dziwnych snów ró żnych osób, jeszcze inne znów cytaty z teozoficznych ksią g i czasopism (zwłaszcza z Atlantis i Lost Lemuria), a pozostałe zawierały komentarze na temat długotrwałych sekretnych stowarzyszeń i tajemnych kultów, z odniesieniem do fragmentów mitologicznych i antropologicznych ksi ążek źródłowych, takich jak "Z łota gałąź" Frazera oraz "Kult wiedźm w Zachodniej Europie" Miss Murray. Wycinki odnosi ły się g głównie do outr, schorze ń umysłowych i objawów szaleństwa lub manii prześladowczych z okresu wiosny 1925. łą opowie Pierwsza część głównego manuskryptu zawiera ła szczególnie niezwyk łą opowieść. Okazuje się , że 1 marca 1925 roku szczup ły, ciemnowłosy młodzieniec o neurotycznych cechach, ogromnie podniecony, z łożył profesorowi Angellowi wizyt ę przynoszą c z sobą osobliw osobliwą p płaskorzeź bę w w glinie, która wtedy by ła jeszcze ę z mokra, świeżo wykonana. Okaza ł wizytówk ę z nadrukiem Henry Anthony Wilcox i wuj rozpoznał w nim najm łodszego syna znanej mu szacownej rodziny, studiuj ą cego cego rzeź bę w w Szkole Modelarskiej w Rhode Island, a mieszkaj ą cego cego samotnie w budynku Fleur-de-Lys w pobli żu uczelni. Wilcox by ł młodzieńcem niezwyk łym, uważanym za geniusza, ale trochę ekscentrycznym ekscentrycznym i od dzieci ństwa zwracał na siebie uwagę opowiadaniem dziwnych historii i do ść osobliwych snów. Sam okre ślał siebie jako "psychicznie nadwrażliwego", ale stateczni mieszkańcy starego handlowego miasta powiadali, że jest po prostu "dziwny". Nigdy nie w łą cza czał się w w życie otoczenia, aż w końcu stopniowo przestano go w ogóle dostrzega ć i znany by ł tylko nielicznej grupie estetów z innych miast. Nawet Klub Artystyczny w Providence, ą cen usiłują cy cy za wszelk ą cenę zachowa zachować swój konserwatyzm, uzna ł go za przypadek całkiem beznadziejny. Z okazji tej wizyty, jak podawa ł manuskrypt profesora, rze ź biarz zwrócił się z bezceremonialną pro proś bą do do gospodarza, jako znawcy archeologii, o zidentyfikowanie hieroglifów na płaskorzeź bie. Mówił w jakiś senny, sztuczny sposób, w którym czu ło się poz pozę i i odpychaj ą cą uk uk ładność; mój wuj odpowiadaj ą c zareagował dość ostro, bo wyra źna świeżość rzeź by mogła świadczyć o pokrewieństwie ze wszystkim, tylko nie z archeologią . Odpowied ź młodego Wilcoxa, która wywar ła takie wrażenie na wuju, że zapamię ta tał ją i i zapisał dosłownie, była wprost fantastyczna i poetycka, co zapewne cechowa ło też całą z z nim rozmowę , a co ja uznałem za wielce dla niego charakterystyczne. Powiedział: "Bo rzeczywiście jest nowa, jako że wykonałem ją wczoraj wczoraj w nocy śnią c o dziwnych ążony w kontemplacji Sfinks czy miastach, a sny są starsze starsze niż zadumany Tyr, pogr ąż opasany ogrodami Babilon". I wtedy to rozpocz ął tę zawi zawiłą opowie opowieść, która nagle zbudzi ła uś pioną pami pamięć ączkowe i gor ą c zkowe zainteresowanie wuja. Ubiegłej nocy miało miejsce lekkie trzę sienie sienie ziemi, najbardziej odczuwalne w Nowej Anglii na przestrzeni kilku lat, co żywo pobudziło wyobra źnię Wilcoxa. Wilcoxa. Odpoczywaj ą c zapadł w przedziwny sen o wielkich miastach Cyklopów zbudowanych z bloków Tytana i si ę gaj gają cych cych nieba monolitów, które ociekały zielonym szlamem i ziały grozą tajemniczego tajemniczego horroru. Wszystkie ściany i kolumny pokryte by ły hieroglifami, a z jakiegoś nieokreślonego miejsca na dole dobywa ł się g głos, który nie by ł głosem; chaotyczne doznanie, które tylko
fantazja mogła przetworzyć w dźwię k, k, a które on usi łował przekazać za pomocą prawie nie do wymówienia galimatiasu liter: "Cthulhu fhtagn".
Ten werbalny galimatias stał się kluczem kluczem do wspomnienia fascynuj ą cego cego i niepokoją cego cego dla profesora Angella. Wypyta ł rzeź biarza o wszystko z naukową ą Wilcox dok ładnością i i w wielkim skupieniu przyjrza ł się p płaskorzeź bie, któr ą Wilcox ą obudzi wykona ł podczas snu, zzię bnię ty, ty, tylko w pi żamie, i nad któr ą obudzi ł się w w kompletnym oszo łomieniu. Wuj sk ładał winę na na swój wiek - Wilcox potem zezna ł za to, że tak powoli rozpozna ł zarówno hieroglify, jak i obrazkowy wzór. Wiele jego pytań wydało się go gościowi zupełnie bez zwią zku, zku, zwłaszcza te, w których usiłował powią za zać wzór z kultami albo spo łecznościami; Wilcox nie mógł też zrozumieć coraz to powtarzają cych cych się obietnic obietnic milczenia, jakie mu sk ładał profesor w zamian za przyję cie cie na członka jakiegoś rozpowszechnionego mistycznego czy poga ńskiego stowarzyszenia religijnego. Kiedy profesor Angell przekonał się , że rzeź biarz naprawdę nie nie ma poj ę cia cia o kultach ani systemach tajemnej wiedzy, zwrócił się do do niego z pro ś bą , aby zdawał mu relacje ze wszystkich swych snów. To zaowocowa ło, bo w manuskrypcie s ą opisy opisy codziennych wizyt młodego człowieka, podczas których snu ł zdumiewają ce ce opowieści o swoich nocnych wizjach. Dominowa ł w nich straszny widok ciemnych, ociekaj ą cych cych szlamem kamieni, oraz podziemny głos albo jakaś informacja przekazywana monotonnie w sposób zagadkowy i pozbawiony sensu, daj ą cy cy się okre określić tylko jako be łkot. Dwa dźwię ki ki powtarzane najczęściej można oddać za pomoc ą tych tych liter: "Cthulhu" i "R'lyeh". 23 marca, jak by ło dalej w manuskrypcie, Wilcox si ę nie nie zjawił; po ąś przeprowadzeniu wywiadu w miejscu zamieszkania okazało się , że zapadł na jak ąś ączk ę i i rodzina zabrała go do domu na Waterman Street. Krzycza ł przez dziwną gor gor ą c zk ę całą noc, noc, budz ą c wszystkich w tym budynku, na przemian to trac ą c świadomość, to popadają c w delirium. Wuj natychmiast zatelefonowa ł do rodziny i bacznie od tej pory obserwował ten przypadek; odwiedza ł też czę sto sto doktora Tobeya na Thayer ą czkowany ążył Street, który opiekowa ł się pacjentem. pacjentem. Rozgor ą czkowany umys ł Wilcoxa kr ąż wokół jakichś dziwnych spraw, a doktor mówi ą c o tym a ż się wzdryga wzdrygał. Były wię c opowieści o jego dawnych snach, ale i o jakiej ś przedziwnej wielkiej rzeczy na "milowych wysoko ściach", która tam chodzi albo się snuje snuje dooko ła. Nigdy nie określił wyraźnie tego obiektu, ale szalone s łowa, jakie wypowiada ł od czasu do czasu, powtórzone przez doktora Tobeya, przekona ły profesora, że jest on identyczny jak owo nieokre ślone monstrum, które chciał odtworzyć w rzeź bie podczas snu. Wzmianki o tym obiekcie, wedle doktora, by by ły zawsze wstę pem do letargu, w jaki popada ł młody człowiek. Dziwna rzecz, ale jego temperatura niewiele przekraczała granice normy, natomiast stan ogólny świadczył raczej o ą czce autentycznej gor ą czce niż o jakimkolwiek zak łóceniu umysłowym. 2 kwietnia, oko ło trzeciej po południu, ust ą piły wszelkie symptomy choroby Wilcoxa. Usiadł prosto na łóżku, zdziwił się swoj swoją obecno obecnością w w domu, nie świadom zupełnie tego, co zdarzyło się we we śnie czy na jawie od 22 marca. Lekarz orzek ł, że stan jego zdrowia jest już dobry i Wilcox wróci ł po trzech dniach do swojego mieszkania; ale też i przestał być pomocny profesorowi Angellowi. Wraz z powrotem do zdrowia zniknęły wszelkie ślady dziwnych snów i mój wuj przesta ł prowadzić notatki z jego nocnych wizji po tygodniu bezcelowych i nie zwi ą zanych zanych z tematem sprawozdań z najzupełniej normalnych snów. Tu się ko kończyła pierwsza część manuskryptu, lecz wzmianki odnosz ą ce ce się do do
pewnych rozproszonych zapisków dostarczyły mi dużo materiału do my ślenia - w gruncie rzeczy tak dużo, że tylko wrodzony sceptycyzm, kszta łtują cy cy wtedy moją filozofię , może być odpowiedzialny za ci ą głą nieufno nieufność w stosunku do artysty. Wspomniane notatki były opisem snów rozmaitych osób z tego samego okresu, w którym młody Wilcox sk ładał tak dziwne wizyty. Mój wuj, wydaje si ę , szybko ą skal rozwinął ogromny, na szerok ą skalę zakrojony zakrojony wywiad po śród niemal wszystkich przyjaciół, do których móg ł bez posą dzenia dzenia o zuchwalstwo zwrócić się z z proś bą o o relacje z ich snów z podaniem daty co ciekawszych sennych wizji z przeszłości. Na proś bę t tę reagowano reagowano w ró żny sposób, jednak że spotkał się ze ze znacznie wię kszym kszym ę . odzewem niż każdy przecię tny tny człowiek posiadają cy cy do pomocy sekretark ę Korespondencja w wersji oryginalnej nie zachowa ła się , ale jego notatki by ły dok ładnym i naprawdę wiele wiele znaczą cym cym sprawozdaniem. Relacje przecię tnych tnych ludzi ze sfer towarzyskich i biznesu - stanowią cych cych tradycyjną "sól "sól ziemi" Nowej Anglii - okazały się prawie prawie zupe łnym fiaskiem, jednak pojedyncze przypadki niespokojnych, acz nie sprecyzowanych impresji nocnych pojawiaj ą si się tu tu i ówdzie, zawsze mię dzy dzy 23 marca a 2 kwietnia - w okresie delirium m łodego Wilcoxa. Naukowcy byli troch ę pod pod ich wi ę kszym kszym wpływem, choć dość niejasny opis czterech przypadków nasuwa przelotne obrazy dziwnych krajobrazów, a jeden wspomina o lę ku ku przed czymś wykraczają cym cym poza przyj ę te te granice wyobraźni.
To od artystów i poetów nadesz ły owe trafne odpowiedzi i jestem przekonany, że rozpę ta tałaby się panika, panika, gdyby byli w stanie porówna ć zanotowane uwagi. W tej jednak sytuacji, z powodu braku oryginalnych oryginalnych listów, uzna łem, że kompilator musiał zadawać wiodą ce ce pytania albo też sam zredagował listy bę dą ce ce świadectwem tego, co skrycie postanowi ł zobaczyć. Dlatego też wciąż czułem, że Wilcox w pewnym stopniu świadom wszystkich danych b ę dą cych cych od dawna w posiadaniu mego wuja, okpiwał starego naukowca. Odpowiedzi estetów stanowi ły bulwersuj ą cą opowieść. Mię dzy dzy 28 lutego a 2 kwietnia ogromna wi ę kszo kszość z nich śniła o dziwnych rzeczach, a nasilenie tych snów znacznie narastało w okresie delirium rzeź biarza. Ponad jedna czwarta spośród tych, którzy cokolwiek donosili, opisywała sceny i dźwię ki ki niewiele odbiegaj ą ce ce od tych, które podawa ł Wilcox, a ąś poniektórzy zwierzali się z z przeszywają cego cego ich lę ku ku przed ogromn ą i i jak ąś niesłychaną rzecz rzeczą widzian widzianą pod pod koniec snu. Jeden przypadek, szczególnie podkreślany w tym opisie, by ł bardzo smutny. Jego obiekt, powszechnie znany architekt sk łaniają cy cy się ku ku teozofii i okultyzmowi, uleg ł gwałtownemu napadowi szaleństwa w okresie delirium Wilcoxa i po kilku miesią cach cach wyzionął ducha wołają c bez ustanku, aby go ocalono przed jakim ś zbiegłym z piekieł stworem. ą , Gdyby wuj opatrywa ł owe przypadki imieniem, zamiast pos ługiwać się tylko tylko cyfr ą podjął bym bym osobiście badania w celu potwierdzenia ich wiarygodno ści; w tej jednak że sytuacji udało mi się natrafi natrafić na ślad ledwie kilku przypadków. Ale te były dok ładnie opisane. Czę sto sto zastanawiałem się , czy wszystkie osoby, które profesor wypytywał, były równie zaskoczone, jak te tu opisane. Dobrze si ę sk łada, że żadne wyjaśnienie do nich nie dotrze. Wycinki prasowe, jak ju ż wspomniałem, wskazywały na przypadki paniki, ob łę du du i ekscentryczności w danym okresie. Profesor Angell zatrudni ł chyba całe biuro wycinków prasowych, bo liczba notatek by ła wprost niesamowita, a źródła rozproszone po ca łej kuli ziemskiej. Tu oto by ło samobójstwo noc ą w w Londynie, człowiek ś pią cy cy samotnie, krzykn ą wszy wszy przeraźliwie, wyskoczył przez okno. Inny wycinek cytowa ł zaskakują cy cy list do wydawcy gazety w Po łudniowej Ameryce, w
którym jaki ś fanatyk przepowiada straszną przysz przyszłość na podstawie makabrycznej wizji sennej. Przesłane wycinki z Kalifornii opisuj ą koloni kolonię teozofów teozofów odzianych en masse w białe szaty, dla jakiegoś chwalebnego spe łnienia życzeń, które nigdy się nie nie ziszczą , podczas gdy wycinki z Indii mówi ą niejasno niejasno o niepokoju tamtejszych mieszkańców, jaki zauwa żono pod koniec marca. Na Haiti nasilaj ą si się orgie czarnoksiężników, zaś afrykańska forpoczta donosi o z łowieszczych rozruchach. Ameryka ńscy inspektorzy na Filipinach stwierdzają , że pewne plemiona ą policj sprawiają im im k łopoty w tym czasie, a noc ą z z 22 na 23 marca nowojorsk ą policję atakują rozhisteryzowani rozhisteryzowani Lewantyńczycy. W zachodniej części Irlandii wystę pują ążą ró zamieszki i kr ążą różne legendy, natomiast pe łen fantazji malarz, Ardois-Bonnot, wystawia bluźnierczy obraz "Pejzaż ze snu" na paryskim wiosennym wernisa żu 1926 roku. A tak liczne k łopoty zanotowano w zak ładach dla psychicznie chorych, że chyba tylko cudem lekarska korporacja nie dostrzeg ła dziwnego paralelizmu i nie wycią gn gnęła mistycznych wniosków. Ogromny stos wycinków; a ja w tym czasie prawie nie dostrzegałem swego zimnego racjonalizmu, z jakim odk ładałem je na bok. By łem jednak wtedy przekonany, że Wilcox znaj już wcześniej sprawy, o jakich wspomina profesor. II. Opowieść inspektora Legrasse
Dawniejsze sprawy, z powodu których sen rze ź biarza i jego płaskorzeź ba stały się kwesti kwestią tak tak wielkiej wagi dla mego wuja, s ą tematem tematem drugiej części obszernego manuskryptu. Okazuje si ę , że niegdyś profesor Angell ujrzał piekielne zarysy niesamowitego potwora, g łowią c się nad nad jakimiś nieznanymi hieroglifami, i usłyszał złowieszcze sylaby, które można było odtworzyć tylko jako "Cthulhu"; a wszystko w tak pe łnym zamę tu tu i strasznym powi ą zaniu, zaniu, że trudno si ę dziwi dziwić, iż molestował młodego Wilcoxa pytaniami i domaga ł się szczegó szczegółowych danych. To wcześniejsze zdarzenie miało miejsce w 1908 roku, siedemna ście lat temu, podczas dorocznego zebrania Stowarzyszenia Amerykańskich Archeologów w St. Louis. Profesor Angell, stosownie do swego autorytetu i osi ą gni gnięć naukowych, spełniał czołową rol rolę we we wszystkich rozwa żaniach, był też jednym z pierwszych, do którego zgłosiło się kilka kilka osób spoza sta łego grona, jako do wybitnego przedstawiciela tego zebrania, z proś bą o o prawidłową odpowied odpowiedź na ich pytania i fachowe rozwią zanie zanie nurtują cych cych ich problemów.
Głównym przedstawicielem grona outsiderów, który zreszt ą wkrótce wkrótce stał się centralnym obiektem zainteresowania całego zgromadzenia, by ł mężczyzna w średnim wieku, o dość pospolitym wygl ą dzie, dzie, który przyjecha ł aż z Nowego Orleanu, aby zdobyć pewne informacje, raczej szczególnej natury, nieosią galne galne w żadnym z lokalnych źródeł. Nazywał się John John Raymond Legrasse i by ł inspektorem policji. Przywiózł ze sobą przedmiot przedmiot bę dą cy cy celem tej wizyty, groteskow ą , budz ą cą odraz odrazę ą kamienn ę , której pochodzenia nie by ł w i niewą tpliwie tpliwie bardzo star ą kamienną statuetk statuetk ę stanie ustalić. Trudno przypuszcza ć, aby inspektor Legrasse interesowa ł się cho choć by w ęcz najmniejszym stopniu archeologią . Wr ę c z przeciwnie, jego pragnienie, aby ę , miało charakter czysto profesjonalny. Statuetka, bo żek, wyjaśnić tę zagadk zagadk ę fetysz, cokolwiek to by ło, została znaleziona kilka miesię cy cy temu w lasach rosną cych cych na moczarach na po łudnie od Nowego Orleanu podczas ob ławy na czarnoksiężników, którzy mieli odbywa ć tam swoje zgromadzenia; tak niezwyk łe i
ą, że policja nie miała tak niesamowite były obrzę dy dy zwią zane zane z tą statuetk statuetk ą wą tpliwo tpliwości, iż natknęła się na na jakiś tajemniczy kult, zupe łnie nieznany i o wiele bardziej szatański niż wszelkie znane dot ą d, d, najbardziej mroczne kulty czarnoksiężników afryka ńskich. O jej pochodzeniu, poza chaotycznymi i wprost niewiarygodnymi opowie ściami, jakie z trudem wydobyto od schwytanych cz łonków zgromadzenia, nie dowiedziano si ę absolutnie absolutnie niczego; stą d usilne dążenie policji, aby nauka o starożytności pomogła zidentyfikować ten przerażają cy cy symbol i przyczyni ć się do do wy śledzenia kultu aż po samo jego źródło. ą sensacj Inspektor Legrasse nie spodziewał się , że statuetka wywoła aż tak ą sensację . Jedno spojrzenie wystarczyło, aby wszyscy zebrani tam ludzie nauki popadli w stan euforycznego podniecenia; stłoczyli się wokó wokół niego, by przyjrze ć się maleńkiej statuetce, której niepoję ta ta osobliwość i autentyczny powiew najbardziej odległej starożytności otwierały zupełnie nieznane możliwości. Żadna ze sławnych szkół rzeź biarskich nie potrafiła rzucić światła na ten niesamowity przedmiot, a jednak na jego zielonkawej powierzchni z nieznanego kamienia były wyryte ślady setek, a nawet tysię cy cy lat. ąk do r ą ą k dla dok ładniejszych oglę dzin, Figurka która zaczęła przechodzić z r ą dzin, miała około siedmiu a nawet o śmiu cali wysokości i została wykonana w sposób mistrzowski i wysoce artystyczny. Przedstawiała potwora o niewyra źnych antropoidalnych kształtach, głowie ośmiornicy i twarzy pełnej macek, tułowiu gą bczastym i pokrytym łuskami, ogromnych szponach na przednich i tylnych łapach ąś i długich, wą skich skich skrzydłach z tyłu. Zdawała się zion zionąć przerażają cą i i jak ąś nienaturalną z złośliwością , była jakby troch ę wypuk wypuk ła i korpulentna i osadzona na kwadratowym bloku albo postumencie pokrytym nieczytelnymi znakami. Ko ńce skrzydeł dotyka ły tylnego brzegu podstawy, podczas gdy d ługie, zakrzywione szpony skrzyżowanych i podkurczonych zadnich nóg obejmowa ły brzeg od przodu i się ga gały jedną czwart czwartą d długości pod spód podstawy. G łowa wyrastają ca ca jakby z nóg była pochylona do przodu, tak że koniuszki czułek na twarzy ocierały się o o wielkie przednie szpony obejmuj ą ce ce podkurczone i uniesione kolana. Statuetka wyglą da dała jak żywa i tym bardziej budzi ła lę k, k, że jej pochodzenie by ło tak całkowicie nieznane. Nie ulega ło wą tpliwo tpliwości, że jej wiek był nieogarniony; nawet w najdrobniejszym szczególe nie wykazywa ła zwią zku zku z żadnym rodzajem sztuki przynależnym do m łodej cywilizacji - a właściwie do żadnej cywilizacji znanej na tym świecie. ę bno ści i wyizolowaniu nawet tworzywo, z którego zosta ła W tej całkowitej odr ę wykonana, by ło tajemnicze, ponieważ mię kki, kki, zielonoczarny kamień ze złocistymi i ążkami nie przypomina ł żadnego znanego w geologii czy opalizują cymi cymi cę tkami tkami i pr ąż mineralogii kamienia. Znaki na podstawie by ły równie zaskakują ce ce i nie do odczytania; nikt spo śród obecnych, cho ć zgromadziła się reprezentacja reprezentacja ekspertów w tej dziedzinie z połowy świata, nie potrafił znaleźć choć by najmniejszego podobieństwa do jakichkolwiek znanych im nawet najstarszych j ę zyków. zyków. Znaki te, podobnie jak sama statuetka i materiał z którego zosta ła wykonana, przynale żały do jakichś bardzo odległych czasów, nieznanych rodzajowi ludzkiemu; sugerowa ły, napełniają c grozą , ogromnie dawne i bezbo żne życie, w którym nasz świat i nasze ą żadnego udziału. wyobrażenia nie mają ż A jednak, kiedy cz łonkowie tego zgromadzenia potrzą sali sali głowami jeden po drugim i przyznawali zgodnie, że nie potrafią rozwik rozwik łać problemu inspektora, znalazł się kto ktoś, komu wydawa ło się , że chyba wie co nieco o tej przerażają cej cej statuetce i piśmie na postumencie, po czym z pewnym onie śmieleniem opowiedział dziwną histori historię . Był to William Channing Webb, profesor antropologii w Princeton
University, badacz naukowy raczej ma ło znany.
Profesor Webb został zaangażowany czterdzieści osiem lat temu jako członek wyprawy badawczej do Grenlandii i Islandii w poszukiwaniu pewnych napisów runicznych, których jednak nie uda ło mu się znale znaleźć; a daleko na zachodnim brzegu Grenlandii natknął się na na niezwyk łe plemię czy czy też kult zdegenerowanych Eskimosów, odprawiają cych cych dziwne obrzę dy dy ku czci szatana, a już szczególnie zmroziła go ich pe łna premedytacji i odrażają ca ca żą dza dza krwi. Była to religia, o ą reagowali reagowali jedynie której inni Eskimosi raczej mało wiedzieli, a na któr ą wzruszeniem ramion mówią c, c, że pochodzi z okresu bardzo dawnych eonów, jeszcze przed stworzeniem świata. Oprócz potwornych obrz ę dów dów i ofiar sk ładanych z ludzi odprawiali jakieś niesamowite, odziedziczone po przodkach rytua ły, przeznaczone dla nadrzę dnego, dnego, starszego diabła albo tornasuka; z tych rytua łów profesor Webb sporzą dzi dził fonetyczny zapis s łuchają c wiekowego angekoka albo ę duchownego-czarownika, odtworzywszy te d źwię ki ki za pomoc ą rzymskich rzymskich liter w miar ę możliwości jak najdok ładniej. Teraz jednak najwię ksze ksze znaczenie miał bożek, którego w tym kulcie otaczano czci ą i i wokó ł którego wykonywano ta ńce, gdy zorza polarna wznosiła się wysoko wysoko nad okryte lodem urwiska skalne. By ła to, jak stwierdził profesor, bardzo prymitywnie wykonana kamienna p łaskorzeź ba, a na niej szkaradny obraz i jakieś tajemnicze pismo. Zgodnie z tym, co zapami ę ta tał, przypominała w ogólnych zarysach tego w łaśnie leżą cego cego teraz przed zebranymi potwora. Powyższe dane, przyję te te przez zebranych z najwię kszym kszym zdumieniem i pową tpiewaniem, tpiewaniem, wzbudziły jeszcze wię ksze ksze zainteresowanie inspektora Legrasse; zasypał profesora pytaniami. Maj ą c zanotowany i przepisany tekst rytua łu czarowników na moczarach, których jego ludzie aresztowali, zwróci ł się z z proś bą do profesora, aby przypomnia ł sobie możliwie najdok ładniej sylaby, jakie zapisał wśród diabolicznych Eskimosów. Nast ą piły teraz wyczerpują ce ce porównania szczegółów, po czym zapanowa ł moment naprawd ę przera przerażają cej cej ciszy, kiedy zarówno detektyw jak i naukowiec ustalili identyczną zgodno zgodność frazy obu diabelskich rytuałów odległych od siebie o taki szmat świata. To, co w istocie zarówno eskimoscy czarownicy, jak i kap łani na moczarach w Luizjanie ś piewali maleńkim bożkom, tak si ę mniej mniej wię cej cej przedstawiało - poszczególne s łowa można było odgadnąć na podstawie przerw ustalonych tradycyjnym zwyczajem w ś piewanej frazie: "Ph'nglui mglw'nafh Cthulhu R'lyeh wgah'nagi fhtagn." Legrasse miał w tym wzgl ę dzie dzie przewagę nad nad profesorem Webbem, poniewa ż kilku z jego wi ęźniów przekazało mu znaczenie tej frazy, zgodnie z wyja śnieniem, jakie otrzymali od starszych celebrantów. Tekst brzmiał mniej wi ę cej cej tak: "W tym domu w R'lyeh czeka w u ś pieniu zmar ły Cthulhu." Teraz inspektor Legrasse na usilne nalegania zebranych zaczął opowiada ć możliwie najdok ładniej swoją przepraw przeprawę z z czcicielami bożka na moczarach; była to opowieść, do której mój wuj, jak si ę zdo zdołałem zorientować, przywią zywa zywał szczególną wag wagę . Graniczyła ona z najdzikszymi mrzonkami mitomana i teozofa i ujawniała zadziwiają cy cy stopień kosmicznej wyobraźni pośród takich mieszańców krwi i pariasów, po których najmniej mo żna się by było tego spodziewa ć. 1 listopada 1907 roku nowoorlea ńska policja otrzymała pilne wezwanie na tereny moczarów i lagun, znajduj ą ce ce się na na południu. Tamtejsi osadnicy, w wię kszo kszości prymitywni, ale prostoduszni potomkowie Lafitte'ów, żyli w panicznym
lę ku ku przed czymś nieznanym, co zakrada ło się do do nich noc ą . Były to niewą tpliwie tpliwie praktyki czarnoksię skie, skie, ale z takim okropieństwem jeszcze się dotychczas dotychczas nie spotkali; kilka ich kobiet i kilkoro dzieci znikn ęło w momencie, gdy rozleg ło się z złowieszcze bicie bę bna w głę bi mrocznych, nawiedzonych lasów do których nie zaglą da dał żaden z okolicznych mieszkańców. Dochodzi ły stamtą d oszalałe krzyki, ęczonych ję ki ki udr ę c zonych i zawodzenia mrożą ce ce krew w żyłach, pojawiały się te też roztańczone, diabelskie płomienie; zastraszony posłaniec powiedział, że przekracza to już wytrzymałość miejscowej ludności. Tak wię c grupa dwudziestu policjantów w dwóch wozach i automobilu wyruszy ła późnym popo łudniem z roztrzę sionym sionym pos łańcem jako przewodnikiem. Na ko ńcu drogi wysiedli i dalej brnę li li pieszo pokonuj ą c całe mile w milczeniu pośród przerażają cych cych cyprysowych lasów, do których dzie ń nigdy nie zagl ą da dał. Paskudne korzenie i zwisają ce ce złowieszczo pę tle tle hiszpańskiego mchu zagradzały im przejście, a co pewien czas zwalisko wilgotnych kamieni albo szczą tki tki zmurszałego muru b ę dą ce ce przypomnieniem, jak schorza łe jest to miejsce, ą budzi ę pa potę gowa gowa ły nastrój grozy, któr ą budziło każde zniekształcone drzewo i ka żda k ę porosła grzybami. W ko ńcu wyłoniło się przed przed nimi osiedle bez ładnie rozproszonych ubogich chat; rozhisteryzowani mieszka ńcy wybiegli i zgromadzili się wokó wokół migocą cych cych latarek. Gdzieś daleko rozlega ło się ledwo ledwo słyszalne stłumione bicie w b ę bny; co pewien czas, wraz z powiewem wiatru, dobiegał ścinają cy cy krew w żyłach krzyk. Poprzez jasne poszycie, spoza bezkresnych ścieżek lesistej nocy zdawało się przenika przenikać czerwonawe światło. Mieszkańcy tej osady dr żeli na myśl, że muszą sami sami pozostać, i każdy z nich, zl ę kniony, kniony, kategorycznie odmawiał aby zbliżyć się cho choć by na krok w stronę tego tego diabelskiego miejsca obrzę dów, dów, wobec tego inspektor Legrasse wraz z dziewi ę tnastoma tnastoma kolegami zapuścił się bez bez przewodnika w czarne arkana koszmaru, z jakim jeszcze się w w życiu żaden z nich nie zetknął.
Teren, na który wkroczy ła policja, miał z dawna ustaloną z złą reputacj reputację , był ążyły legendy absolutnie nieznany, bo nie dotkn ęła go stopa bia łego człowieka. Kr ąż o tajemniczym jeziorze, którego nie ujrzał jeszcze żaden śmiertelnik, a w którym mieszka ogromny, bezkształtny, biały, polipowaty stwór, o b łyszczą cych cych ślepiach; tubylcy szeptali, że czarty o skrzydłach nietoperza wylatują z z jam w g łę bi ziemi, aby oddawa ć mu cześć o północy. Powiadali, że przebywał tam jeszcze przed d'Ibervillem, przed La Sallem, przed Indianami, nawet jeszcze wtedy, kiedy w lasach nie było ani zwierzą t, t, ani ptaków. By ła to zmora nocna, a zobaczy ć ją znaczyło umrzeć. Prześladowała jednak ludzi w snach, wiedzieli wi ę c o niej wystarczają co co dużo, aby się trzyma trzymać z daleka. Orgia czarowników odbywa ła się teraz na samym brzegu tego odra żają cego cego terenu, co by ło już wystarczają co co okropne; miejsce odprawiania czarów przerażało tubylców bardziej ni ż wstrzą saj sają ce ce odgłosy i same wydarzenia. Tylko poezja albo ob łę d mogły usprawiedliwić wrzaski, jakie docierały do Legrasse'a, kiedy brnę li li poprzez czarne grzę zawisko zawisko w kierunku czerwonego blasku i przytłumionego bicia w b ę bny. Istnieją odg odgłosy właściwe ludziom i w łaściwe zwierzę tom; tom; straszne jednak są one one wtedy, gdy s łyszymy głosy ludzkie, a zdaj ą się je je wydawać dzikie bestie. Zwierzę ca ca furia i wyuzdana orgia wzbijały się do do demonicznych wy żyn, przecinane wyciem i skrzeczą cym cym wrzaskiem najwyższej ekstazy, która rozdzierała i wibrowała w tym spowitym noc ą lesie lesie niczym złowroga burza dobywają ca ca się z z piekielnych g łę bi. Od czasu do czasu słabiej sterowane
zawodzenie cichło i to, co zdawa ło się by być dobrze wyćwiczonym chórem ochrypłych ę, w której rozbrzmiewa ła ta ohydna fraza głosów, przeradzało się w w przyś piewk ę czy też rytuał: "Ph'nglui mglw'nafh Cthulhu R'lyeh wgah'nagi fhtagn." Kiedy dotarli do miejsca, w którym drzewa si ę przerzedza przerzedzały, natknę li li się na na prawdziwe widowisko. Czterech spośród ludzi Legrasse'a cofnęło się , jeden zemdlał, a dwaj pod wp ływem doznanego wstrz ą su, su, wydali z siebie przeraźliwy krzyk, który na szcz ęście zagłuszyła rozszalała kakofonia orgii. Legrasse chlusnął bagnistą wod wodą w w twarz omdla łego policjanta, po czym wszyscy stan ę li li dygocą c, c, niemal zahipnotyzowani strasznym widowiskiem. ą by W naturalnej przesiece, jak ą było bagnisko, widnia ła porosła trawą wyspa wyspa ę sucha. wielkości około akra, bez drzew i w miar ę sucha. Na niej właśnie podskakiwa ła i wiła się horda horda ludzkich potworów, jeszcze bardziej niesamowita ni ż na obrazach Sime'a Angaroli. Naga gromada hybrydów rycza ła, wyła i spazmatycznie wyginała się wokó wokół ogromnego ognia w kszta łcie pier ścienia; gdy rozchyla ła się zas zasłona dymu, ukazywa ł się stoj stoją cy cy w samym środku ogniska wielki granitowy monolit, wysoki na jakie ś osiem stóp; na jego wierzcho łku spoczywa ła absurdalnie mała i ęgu u dziesię ciu dziwacznie wyrzeź biona statuetka. Z szerokiego kr ę g ciu platform rozstawionych w regularnych odst ę pach wokół spowitego ogniem monolitu zwisa ły głową w w dół ciała owych mieszka ńców osady, którzy znikn ę li. li. Pośrodku tego ęgu u stoją cy właśnie kr ę g cy kołem wierni skakali i ryczeli, przesuwają c się w w prawo w ę giem bezustannych bachanaliach pomię dzy dzy kr ę giem ciał i płoną cym cym ogniskiem. Może zadziałała tu wyobraźnia, a może rozbrzmiewają ce ce echo, ale jeden z członków wyprawy, Hiszpan, ogromnie podekscytowany, twierdzi ł, że słyszał w dali, w głę bi nie obję tego tego blaskiem ognia lasu starych legend i koszmaru, odzew na odprawiany obrz ę d. d. Z człowiekiem tym, który nazywa ł się Joseph Joseph D. Galvez, spotkałem się i i rozmawiałem; okazał się roztargniony roztargniony i sk łonny do bujnej fantazji. W swoich rozważaniach się ga gał nawet tak daleko, że wspominał coś o cichym trzepocie wielkich skrzydeł, o błyszczą cych cych oczach i ogromnej bia łej masie prześwitują cej cej spoza odległych drzew - my ślę jednak, jednak, że nasłuchał się zbyt zbyt wielu tubylczych zabobonów. Chwila przerażają cego cego milczenia, jakie ogarnęło ludzi Legrasse'a, nie trwała jednak długo. Pobudzi ł ich obowi ą zek; zek; choć w tym t łumie celebrantów było około stu mieszańców krwi, policjanci zaopatrzeni w bro ń rzucili się bez bez wahania na to ęt zgromadzenie. Przez pięć minut trwał zgiełk i chaos nie do budzą ce ce wstr ę opisania. Padały oszalałe ciosy, strzały, tłum rozproszył się na na wszystkie strony; w ko ńcu jednak Legrasse zdo łał się doliczy doliczyć około czterdziestu siedmiu ponurych jeńców, którym natychmiast kazał się ubra ubrać i ustawić w szeregu pomi ę dzy dzy dwoma rzę dami dami policjantów. Pię ciu ciu spośród wyznawców tego obrz ę du du zostało zabitych, dwóch ci ężko rannych ich wspó łtowarzysze odnieśli na zaimprowizowanych noszach. Legrasse ostrożnie zdjął z monolitu rze ź bę i i zabrał ją ze ze sobą .
Po bardzo forsownej i nu żą cej cej podróży jeńcy zostali przesłuchani na komendzie i okazało się , że wszyscy są ogromnie ogromnie prymitywnymi miesza ńcami krwi i objawiają zaburzenia umysłowe. W wi ę kszo kszości byli to marynarze, Murzyni i Mulaci, g łównie z Indii Zachodnich albo portugalskiej Brava z wysp Cape Verde; wykonywali czarnoksię skie skie praktyki oddaj ą c się heterogenicznemu heterogenicznemu kultowi. Jednak że już po zadaniu im kilku pyta ń stało się oczywiste, oczywiste, że zachodzi tu zjawisko o wiele głę bsze i starsze niż murzyński fetyszyzm. Choć tak zwyrodniali i ignoranccy,
obstawali ze zdumiewają cą konsekwencj konsekwencją przy przy przewodniej idei swojej szkaradnej wiary. Czcili, jak sami powiadali, Wielkie Dawne Bóstwa, które żyły przed wiekami, kiedy to jeszcze nie było ludzi, a które przyby ły do tego młodego świata prosto z nieba. Teraz już ich tutaj nie ma, s ą g głę boko pod ziemią i i pod dnem oceanów; ale ich ciała zwierzyły swoje tajemnice pierwszemu człowiekowi podczas snu i on to właśnie stworzył kult, który nigdy nie zaniknie. To w łaśnie ich kult, który, jak twierdzili jeńcy, zawsze istniał i zawsze bę dzie dzie istniał, skrywany na ą tkach dalekich pustkowiach i w mrocznych zak ą tkach świata, dopóki wielki Cthulhu nie powstanie ze swego spowitego mrokiem domu w pot pot ężnym mieście R'lyeh znajduj ą cym cym się pod pod wod ą i i nie obejmie znowu w ładzy nad światem. Pewnego dnia, kiedy gwiazdy bę dą gotowe, gotowe, rozlegnie si ę jego jego wołanie, a tajemniczy kult bę dzie dzie trwał w oczekiwaniu na jego wyzwolenie. Do tego czasu nic wi ę cej cej nie wolno mówi ć. Jest to tajemnica, której nie zdołają wyjawi wyjawić żadne tortury. Ludzko ść nie jest sama pośród wszystkich rzeczy na ziemi, których jesteśmy świadomi, bowiem z ciemności przybywają cienie cienie i nawiedzają swoich swoich wiernych. Nie s ą to to jednak Wielkie Bóstwa. Cz łowiek ich jeszcze nie widział. Wyrzeź bione bóstwo to wielki Cthulhu, ale nikt nie potrafił by by powiedzieć, czy tak w łaśnie owe bóstwa wygl ą daj dają . Nikt też nie potrafił by by teraz odczytać starego napisu, ale słowa te zostały kiedyś wypowiedziane. Słowa nucone podczas obrz ę du du nie są tajemnic tajemnicą - nigdy jednak nie mówi się ich ich głośno, tylko szeptem. A znacz ą : "W tym domu w R'lyeh czeka w u ś pieniu zmar ły Cthulhu". Tylko dwaj je ńcy okazali się na na tyle zdrowi na umy śle, aby ich mo żna było powiesić, pozostałych przekazano do ró żnych zak ładów psychiatrycznych. Wszyscy wyparli się udzia udziału w morderstwie podczas obrz ę dów dów i twierdzili, że ludzie ci zostali zabici przez Bóstwa o Czarnych Skrzydłach, które przyby ły do nich ze swej siedziby pośród nawiedzonych lasów. Jednak żadnego sensownego zeznania nie udało się wydoby wydoby ć od tajemniczych sprzymierzeńców. Jedynie od bardzo wiekowego Metysa nazwiskiem Castro policja zdołała nieco wycią gn gnąć, on zaś utrzymywał, że zawijał do ró żnych dziwnych portów i tam rozmawia ł z nieśmiertelnymi wodzami kultu, żyją cymi cymi pośród gór w Chinach. Stary Castro pamię ta tał fragmenty strasznych legend, które podwa żały teorie teozofów i dowodzi ły, że zarówno świat, jak i człowiek istnieją od od niedawna i s ą rzeczywiście zjawiskiem przemijają cym. cym. Były eony, podczas których inne rzeczy panowały na ziemi i mia ły swoje wielkie miasta. Pozostałości tych Rzeczy - jak oświecili go nieśmiertelni Chińczycy - można jeszcze teraz spotkać w postaci gigantycznych ska ł na Pacyfiku. Zmar ły one przed wieloma wiekami, nim jeszcze nastał człowiek, są jednak jednak sposoby, za pomoc ą których których można je przywrócić do życia, kiedy gwiazdy osią gn gną w właściwe położenie w cyklu wieczno ści. Przybyły z gwiazd i sprowadzi ły ze sobą swoje swoje wizerunki. Te Wielkie Stare Bóstwa, wyjaśniał dalej Castro, nie miały ciała ani krwi. Posiadały kształt - czyż nie świadczył o tym ten pos ążek ? - ale nie były zbudowane z materii. Kiedy gwiazdy ustawi ą si się we we właściwej pozycji, Bóstwa bę dą mogły wę drowa drować poprzez niebo ze świata do świata; zaś póki gwiazdy nie maj ą ą żyć. Ale chociaż teraz nie żyją , to odpowiedniej konfiguracji, Bóstwa nie mog ą ż naprawdę nie nie umierają nigdy. nigdy. Spoczywaj ą w w kamiennych domach w swoim wielkim mieście R'lyeh, zabezpieczone czarami potężnego Cthulhu do czasu chwalebnego zmartwychwstania, kiedy to gwiazdy i ziemia b ę dą znowu znowu gotowe na ich przyj ę cie. cie. Wtedy jednak jaka ś siła z zewną trz trz musi przyczyni ć się do do ich uwolnienia. Czary,
dzię ki ki którym istnieją , jednocześnie powstrzymują je je od poruszania si ę , wię c mogą tylko tylko leżeć rozbudzone w ciemności i rozmyślać całe miliony upływają cych cych lat. Wiedzą o o wszystkim, co si ę dzieje dzieje we wszechświecie, bowiem porozumiewają się za za pomocą przekazywanych przekazywanych my śli. Nawet teraz rozmawiają w w swoich grobowcach. Kiedy po nieprzeliczonych wiekach chaosu nastali pierwsi ludzie, Wielkie Stare Bóstwa przemówiły do najwrażliwszych spośród nich kszta łtują c ich sny, bo tylko tą drog drogą ich ich ję zyk zyk mógł dosię gn gnąć cielesnych ssaków.
- Wtedy to w łaśnie - wyjawi ł szeptem Castro - pierwsi ludzie stworzyli kult małych bożków, które pokaza ły im Wielkie Stare Bóstwa; bo żki zostały sprowadzone na ziemię w w tajemniczych wiekach wprost z mrocznych gwiazd. Ten kult nie zaniknie, dopóki gwiazdy nie zajm ą w właściwego miejsca, a tajemni kapłani nie wyzwolą wielkiego wielkiego Cthulhu z grobu, aby przywróci ł do życia swych podw ładnych i objął panowanie na ziemi. Czas ten łatwo bę dzie dzie rozpoznać, poniewa ż ludzie staną się podobni podobni do Wielkich Starych Bóstw; wolni i swobodni, poza zasi ę giem giem dobra i zła, odrzucą wszelkie wszelkie prawa i zasady moralne, bę dą krzycze krzyczeć, zabijać i pławić się w w radości. Wyzwolone Stare Bóstwa naucz ą ludzi, ludzi, jak krzycze ć, jak zabijać, ą ekstazy jak radować się i i bawi ć, a cała ziemia rozgorzeje całopalną ofiar ofiar ą ekstazy i wolności. Tymczasem jednak ich kult, wyra żany w odpowiednich obrz ę dach, dach, musi ożywiać pamięć tych dawnych zwyczajów i duchów, zapowiadaj ą c ich powrót na ziemię . Dawniej ludzie porozumiewali się w w snach ze Starymi Bóstwami spoczywaj ą cymi cymi w grobach, ale potem co ś się sta stało. Wielkie kamienne miasto R'lyeh, wraz z monolitami i grobowcami, skry ło się pod pod falami; głę bokie wody, pełne pierwotnej tajemnicy, przez które nawet myśl nie może przeniknąć, odcięły wszelki z nimi kontakt. Jednak że pamięć nigdy nie ginie, a wielcy kap łani twierdzą , że miasto znowu się wy wyłoni, gdy gwiazdy zajmą prawid prawidłową pozycj pozycję . Wtedy wynurz ą si się z z głę bi ziemi czarne duchy, pokryte pleśnią i i widmowe, pe łne tajemnych wie ści nagromadzonych w otch łaniach pod niedost ę pnym dnem oceanów. O nich jednak stary Castro nie miał odwagi mówi ć. Natychmiast przerwał swą opowie opowieść i żadne perswazje ani też proś by nie zdołały go nak łonić do kontynuowania tego tematu. O rozmiarach Starych Bóstw nawet słowem nie chciał wspomnie ć. Wyjawił tylko, że główny ośrodek kultu znajduje si ę , jak przypuszczał, pośród nieprzebytych arabskich pustyni, gdzie Irem, miasto Pillarów, spoczywa ukryte i nietkni ę te. te. Kult ten nie ma żadnego zwią zku zku z europejskim kultem czarownic i jest znany wyłą cznie cznie członkom tego ugrupowania. Żadna książka na świecie nawet o nim nie wspomina, cho ć nieśmiertelni Chińczycy twierdzą , że są dwie dwie wzmianki w "Necronomicon" Szalonego Araba, Abdula Alhazreda, które wtajemniczeni mogli by odczytać dowolnie, zwłaszcza ten czę sto sto dyskutowany kuplet: " Nie jest umar łym ten, który mo że spoczywać wiekami, Nawet śmier ć może umrzeć wraz z dziwnymi eonami. " Legrasse, mocno poruszony i z lekka oszo łomiony, na pró żno wypytywa ł o historyczną przynale przynależność tego kultu. Castro, oczywi ście, wyznał prawdę , kiedy powiedział, że jest to głę boka tajemnica. Uczeni z Tulane University nie potrafili rzucić żadnego światła ani na kult, ani na ten pos ążek, wobec tego detektyw przybył do najwy ższych autorytetów w kraju i us łyszał niewiele wię cej cej ą opowie poza grenlandzk ą opowieścią profesora profesora Webba. ączkowe Gor ą c zkowe zainteresowanie, jakie wzbudziła wśród zebranych opowie ść Legrasse'a, a tak że przywieziona przez niego statuetka, znalazło odbicie w
korespondencji poszczególnych uczestników zebrania; natomiast w oficjalnej publikacji stowarzyszenia niewiele wzmiankowano na ten temat. Ostrożność zawsze cechuje tych, którym zdarza się zetkn zetknąć z szarlatanerią i i czarami. Legrasse ę profesorowi wypożyczył na pewien czas statuetk ę profesorowi Webbowi, który jednak wkrótce zmar ł. Została zwrócona Legrasse'owi i wciąż znajduje się w w jego posiadaniu, a niedawno miałem nawet możność ją sobie sobie obejrzeć. Jest rzeczywiście potworna i bez wą tpienia tpienia podobna do rze ź by młodego Wilcoxa. Nie dziwię si się , że opowieść rzeź biarza tak bardzo wzburzyła mego wuja, bo przecież znał już relację Legrasse'a. Legrasse'a. Można sobie wyobrazi ć, jakie myśli wzbudziło w nim to, co us łyszał od wra żliwego młodego człowieka, który ujrza ł we śnie nie tylko samą figurk ę ii dok ładny zapis hieroglificzny, jak na statuetce figurk ę znalezionej na bagnach i na grenlandzkiej płaskorzeź bie, ale jeszcze na dodatek usłyszał co najmniej trzy s łowa formuły wymówionej przez eskimoskich wyznawców czarnej magii, a tak że wyznawców kultu w Luizjanie. Wydaje si ę wi wię c najzupełniej oczywiste, że profesor Angell z miejsca zainteresował się spraw sprawą i i chciał ją poznać jak najdok ładniej; ja jednak w g łę bi ducha podejrzewałem, że młody Wilcox gdzieś usłyszał kiedyś o tym kulcie i po prostu zmy ślał opowie ści o swoich snach, aby kosztem mego wuja podtrzyma ć tę tajemnic tajemnicę . Zgromadzone wycinki z gazet i opowieści o różnych snach były dość przekonują cym cym świadectwem; jednak że mój racjonalny umys ł i niezwyk łość całej tej sprawy sk łoniły mnie do wycią gni gnię cia cia wniosków, które wydawa ły mi się najrozs najrozsą dniejsze. dniejsze. Tak wię c, c, po dok ładnym zapoznaniu si ę z z manuskryptem i zestawieniu go z teozoficznymi i antropologicznymi notatkami, a tak że z opowieścią Legrasse'a, Legrasse'a, odbyłem podróż do Providence, żeby zobaczyć się z z rzeź biarzem i powiedzieć mu kilka s łów prawdy co do tego, że tak bez ogródek okpi ł uczonego i starego cz łowieka.
Wilcox nadal mieszkał sam w budynku Fleur-de-Lys na Thomas Street, b ę dą cym cym ą imitacj szkaradną wiktoria wiktoriańsk ą imitacją siedemnastowiecznej siedemnastowiecznej bretońskiej architektury, który ozdobionym stiukami frontem puszy ł się w wśród pię knych knych domów w stylu kolonialnym po łożonych na wzgórzu i za żywał cienia pod najwspanialszą w w Ameryce ą strzelist georgiańsk ą strzelistą wie wieżą . Zastałem go przy pracy i z miejsca zorientowałem się po po rozrzuconych we wszystkich pokojach rze ź bach, że mam do czynienia z autentycznym i wybitnym talentem. Jestem przekonany, że kiedyś zyska rozgłos jako jeden z najwię kszych kszych dekadentów: teraz wyraża się w w glinie, ale kiedy ś w przyszłości ujawni w marmurze wszystkie te mary nocne i twory fantazji, które Arthur Machen pokazuje w swojej prozie, a Clark Ashton Smith w poezji i malarstwie. Ciemny, drobny, niedbale ubrany, ledwie obróci ł się s słyszą c pukanie i spyta ł, czego sobie życzę , nawet nie wstają c. c. Dowiedziawszy się kim kim jestem, okazał pewne zaciekawienie; mój wuj wzbudził w nim zainteresowanie wypytuj ą c tak dociekliwie o jego sny, ale nigdy nie wyjawi ł mu przyczyny swojego zainteresowania. Ja również nie przyczyniłem się do do wzbogacenia jego wiedzy w tym zakresie i starałem się , zachowują c pozory, jak najwi ę cej cej z niego wyci ą gn gnąć. Szybko zorientowa łem się , że opowieści o jego snach by ły naprawdę szczere szczere i nie budzą ce ce wą tpliwo tpliwości. To właśnie one i wci ąż jeszcze żywe ich wspomnienia ę bbę dą cą wywar ły wpływ na całą jego jego dalszą twórczo twórczość; pokazał mi statuetk ę wytworem schorzałej wyobraźni, której zarysy, świadczą ce ce o sile ciemnych mocy, głę boko mną wstrz wstrzą sn snęły. Nie przypomina ł sobie, aby kiedykolwiek przedtem ęce widział taki przedmiot, znany mu by ł tylko ze snu, a jego r ę c e kształtowały go
bezwiednie. Był to bez wą tpienia tpienia potwór z jego majaczeń sennych. Nie ulega ło wą tpliwo tpliwości, że nie miał najmniejszego poj ę cia cia o kulcie, otoczonym tak ścisłą ą bka tajemnicy surowo strzeżonej w jego tajemnicą , może jedynie wuj uchyli ł r ą katechizmie; znowu wię c zacząłem się zastanawia zastanawiać, w jaki sposób zosta ły mu przekazane tak niesamowite wrażenia. Mówił o swoich snach dziwnie poetyckim stylem, ze straszliwą wyrazisto wyrazistością zobaczyłem ociekają ce ce wodą miasto miasto Cyklopów zbudowane z o ślizgłego zielonego kamienia - którego wymiary geometryczne, jak Wilcox do ść osobliwie zaznaczył, były nieprawidłowe - i s łyszałem w przerażają cym cym oczekiwaniu nieustanne, pół przytomne przytomne wołanie z podziemi: "Cthulhu fhtagn, Cthulhu fhtagn". Słowa te stanowiły część strasznego rytuału, który mówi ł o sennym czuwaniu zmar łego Cthulhu w kamiennej krypcie w mie ście R'lyeh, co mn ą wstrz wstrzą sn snęło do głę bi mimo tak racjonalnego stosunku do tej sprawy. By łem przekonany, że musiał ążony w przypadkiem usłyszeć kiedyś o tym kulcie i wkrótce zapomnia ł o tym, pogr ąż powodzi równie niesamowitej lektury i własnej wyobraźni. Potem, przy jego wzmożonej wrażliwości, znalazło to pod świadomy odzew w snach, w p łaskorzeź bie i ą trzyma ękach; ach; jeśli było to pewnego w tej potwornej statuetce, któr ą trzymałem teraz w r ę k rodzaju oszukaństwo w stosunku do mego wuja, to najzupe łniej niewinne. Ten m łody człowiek, chwilami trochę afektowany, afektowany, chwilami wskazuj ą cy cy brak dobrych manier, nie budził mojej sympatii; ale nie mog łem mu odmówi ć talentu, ani uczciwości. Rozstałem się z z nim przyja źnie, życzą c mu sukcesu, na jaki zas ługiwał jego talent. Sprawa tego kultu wci ąż mnie fascynowała i chwilami snuły się przede przede mną wizje mojej własnej sławy, zwią zanej zanej z badaniami źródeł jego pochodzenia i wszelkich z nim zwi ą zków. zków. Wybra łem się wi wię c do Nowego Orleanu, rozmawia łem z Legrassem i innymi uczestnikami dawnej ob ławy na czarnoksi ężników, zobaczyłem tę ę , a nawet miałem możność zadać kilka pytań schwytanym jeńcom straszną statuetk statuetk ę przebywają cym cym jeszcze w wię zieniu. zieniu. Stary Castro, niestety, zmar ł przed kilkoma ęki, i, choć nie było w tym nic wi ę cej laty. Wszystko, co us łyszałem z pierwszej r ę k cej ponad to, co mój wuj tak szczegółowo potwierdził w swoich zapisach, na nowo obudziło moje zainteresowanie; czułem, że odkryłem ślad prawdziwej, tajemnej i bardzo starej religii, dzię ki ki czemu mogę sta stać się s sławnym antropologiem. Stosunek mój mia ł w dalszym ci ą gu gu podłoże materialistyczne i pragnąłem, aby nadal taki pozostał, a zbieżność sprawozdań ze snów i wycinków zebranych przez ą. doktora Angella przyjmowa łem z niewytłumaczalną przekor przekor ą Jak już wspomniałem, zacząłem podejrzewać, a teraz mog ę ju już powiedzieć, że wiem na pewno, i ż mój wuj nie zmar ł śmiercią naturaln naturalną . Przewrócił się na na wą skiej skiej dróżce prowadzą cej cej przez wzgórze ze starej przystani wkrótce po przypadkowym zderzeniu się z z jakimś murzyńskim marynarzem. Nie zapomniałem o obławie w Luizjanie na marynarzy, którzy byli wyznawcami tego kultu, i nie zdziwił bym bym się , gdybym si ę dowiedzia dowiedział o ich skrytych metodach i zatrutych igłach, równie bezlitosnych i znanych od najdawniejszych czasów, jak wszystkie tajemnicze obrzę dy dy i wierzenia. To prawda, że Legrasse'a i jego ludzi pozostawiono w spokoju, ale w Norwegii Norwegii pewien marynarz, który du żo wiedział, nie żyje. Czyż by dogłę bne badania prowadzone przez mego wuja, wuja, po zapoznaniu si ę z z relacjami rzeź biarza, dotar ły do z łowieszczych uszu? Wydaje mi si ę , że profesor Angell zmar ł, ponieważ wiedział za dużo albo mógł się dowiedzie dowiedzieć za dużo. Czy mnie to równie ż czeka, zobaczymy, bo niew ą tpliwie tpliwie ja tak że niemało się dowiedziałem.
III. Szaleństwo na morzu
Jeżeli niebo chciałoby mnie kiedykolwiek obdarzy ć swymi łaskami, to pragnął bym, bym, aby rezultaty mego przypadkowego zetkni ę cia cia się z z leżą cym cym przygodnie skrawkiem papieru zostały na zawsze zatarte. Na pewno nie zwrócił bym bym nań uwagi w moim programie dnia, gdyż był to stary numer australijskiego dziennika "Sydney Bulletin", z 18 kwietnia 1925 r. Nawet biuro wycinków, które w czasie wydania tego dziennika pieczołowicie zbierało materiały do bada ń naukowych mego wuja, nie zainteresowało się tym tym numerem. Już prawie zaniechałem dociekliwych poszukiwa ń wszystkiego, co wi ą za zało się z z "Kultem Cthulhu", jak nazwał go profesor Angell, i wybra łem się do do mego uczonego przyjaciela do Paterson w New Jersey; był kustoszem miejskiego muzeum i znanym mineralogiem. Oglą daj dają c pewnego dnia przechowywane okazy, pouk ładane niedbale na półkach w magazynie na ty łach muzeum, zwróciłem uwagę na na do ść dziwne zdj ę cie cie w jednej ze starych gazet, na której rozłożone były kamienie. Był to "Sydney Bulletin", o którym wspomnia łem, jako że mój przyjaciel miał szerokie koneksje we wszystkich stronach świata; na zdję ciu ciu widniała niezbyt wyraźna rycina ą znalaz koszmarnej kamiennej statuetki, niemal identycznej z tą , jak ą znalazł na bagnach Legrasse. ędzej zej wycią gn Czym pr ę d gnąłem gazetę spod spod drogocennego przedmiotu i starannie przeczytałem opis; rozczarowałem się jednak, jednak, bo nie by ł zbyt obszerny. Niemniej zawarte w nim wiadomo ści miały wielkie znaczenie dla coraz już rzadziej prowadzonych przeze mnie poszukiwań; ostrożnie wydar łem ten fragment zamierzają c natychmiast przystą pić do akcji. A oto, co zawiera ł: Tajemniczy, bezpański statek znaleziony na morzu, "Viligant", przybywa z pozbawionym załogi nowozelandzkim jachtem na holu. Na pok ładzie znajduje się jeden człowiek żywy i jeden trup. Opowie ść o desperackiej walce i śmierci na morzu. Ocalony żeglarz odmawia jakiejkolwiek relacji z niezwyk łej przygody. Znaleziono przy nim dziwnego bo żka. Badania w toku. Należą cy cy do Spó łki Morrison frachtowiec "Viligant", który wyp łynął z Valparaiso, przybył dziś rano do portu w Darling holuj ą c pokonany i uszkodzony, ale dobrze uzbrojony parowy jacht "Alert" z Dunedin, N.Z., który zosta ł dostrzeżony 12 kwietnia na po łudniowej szerokości geograficznej 34°21', a zachodniej długości geograficznej 152°17', z jednym cz łowiekiem żywym i drugim zmar łym na pok ładzie. "Viligant" wypłynął z Valparaiso 25 marca, a 2 kwietnia zboczył z wytyczonego kursu z powodu niezwykle silnego sztormu i olbrzymich fal. 12 kwietnia dostrzeżono bezpa ński statek; choć wydawał się ca całkiem opustoszały, znaleziono jednak na pok ładzie człowieka, ale był prawie nieprzytomny, zaś drugi nie żył już co najmniej od tygodnia. Żyją cy ęku u kamiennego bo żka o przerażają cym cy człowiek ściskał w r ę k cym wygl ą dzie, dzie, wysokości około jednej stopy, ale uczeni uniwersytetu w Sydney, Royal Society, a tak że muzeum na College Street nie znają jego jego pochodzenia, natomiast pozosta ły przy życiu człowiek twierdzi, że znalazł go w kabinie jachtu, w male ńkiej kapliczce rzeź bionej w dość pospolite wzory. łą i i przedziwną histori Po odzyskaniu przytomno ści opowiedział niezwyk łą historię piractwa i rzezi. Jest to Gustav Johansen, Norweg, człowiek inteligentny, drugi oficer na dwumasztowym szkunerze "Emma" z Auckland, który wyp łynął 20 lutego do
Callao wraz z załogą sk sk ładają cą si się z z jedenastu osób. "Emma" zboczyła z kursu daleko na po łudnie z powodu strasznego sztormu, jaki zerwał się 1 1 marca, i 22 marca na po łudniowej szerokości geograficznej 49°51', a zachodniej długości geograficznej 128°34' napotka ła "Alert", pod dowództwem dziwnie i złowrogo wygl ą daj dają cej cej załogi z Kanakas, sk ładają cej cej się g głównie z mieszańców krwi. Kapitan Collins otrzyma ł stanowczy rozkaz odwrotu, ale odmówi ł; bez żadnego ostrzeżenia posypały się na na szkuner strzały z mosiężnych dział armatnich, stanowią cych cych część wyposażenia jachtu. ę i i Załoga "Emmy", jak relacjonuje pozosta ły przy życiu oficer, podj ęła walk ę choć szkuner zaczął tonąć z powodu uszkodzenia dna statku, sta tku, uda ło im się dop dopłynąć do jachtu wroga i dosta ć na pok ład. Zmuszeni byli zabić wszystkich, mimo ich pewnej przewagi liczebnej, ponieważ walczyli w sposób bezwzgl ę dny dny i wyj ą tkowo tkowo brutalny, ale też i dosyć niezdarny.
Trzy osoby spo śród załogi, łą cznie cznie z kapitanem Collinsem i pierwszym oficerem Greenem, poległy w walce; pozosta łe osiem osób pod dowództwem drugiego oficera ąd przypłynął, aby Johansena uruchomiło zdobyty jacht i wzi ęło kurs w stron ę sk sk ą przekonać się , z jakiej to przyczyny domagano si ę od od nich odwrotu. ę, przy której się Okazuje się , że nastę pnego dnia ujrzeli małą wysepk wysepk ę ą żadne źródła; tam właśnie na zatrzymali, choć o jej istnieniu nie wspominaj ą ż brzegu zmar ło sześciu członków załogi, ale Johansen jest dziwnie pow ścią gliwy gliwy w tej sprawie, napomyka zaledwie, że wpadli do jakiej ś rozpadliny skalnej. Potem już tylko Johansen i jego wspó łtowarzysz uruchomili jacht, usiłują c dalej żeglować, lecz 2 kwietnia zmóg ł ich silny sztorm. Od tej chwili aż do momentu ocalenia 12 kwietnia Johansen pami ę ta ta niewiele, nawet nie przypomina sobie kiedy zmar ł jego towarzysz, William Briden. Nie by ło żadnej konkretnej przyczyny śmierci Bridena - najprawdopodobniej nastą piła wskutek silnych prze żyć i wyczerpania. Depesza z Dunedin donosi, że "Alert" był znany jako statek handlowy i mia ł złą reputacj reputację na na wodach przybrze żnych. Należał do grupy kolorowych marynarzy, których czę ste ste spotkania i nocne eskapady w lasy nie budzi ły wię kszej kszej ciekawości; wypłynął w wielkim po ś piechu tuż po sztormie i trz ę sieniu sieniu ziemi, jakie miało miejsce 1 marca. Nasz korespondent w Auckland przekazuje bardzo pochlebne informacje o "Emmie" "Emmie" i jej załodze, a samego Johansena okre śla jako mą drego drego i wartościowego człowieka. Admiralicja wszczyna jutro śledztwo w tej sprawie i ma nadzieję , że sk łoni Johansena do obszerniejszych relacji. I to już wszystko, jeszcze tylko zdję cie cie diabolicznego pos ążku. Ale jakież łę biły się teraz myśli k łę teraz w mojej głowie! Oto nowy skarbiec wiadomości o kulcie Cthulhu i świadectwo, że swoim zasię giem giem obejmuje zarówno morze, jak i l ą d. d. Z ążą c po tych jakiego powodu załoga "Alertu" wyda ła "Emmie" rozkaz odwrotu kr ążą wodach ze swoim koszmarnym bożkiem? Cóż to za nieznana wyspa, na której sze ściu członków załogi "Emmy" zgin ęło, a Johansen tak niechę tnie tnie o tym mówi? Jakie są wyniki śledztwa wiceadmiralicji i co jest wiadome o tym szkodliwym kulcie w Dunedin? A co najbardziej zdumiewaj ą ce, ce, to niezwyk ła i wprost zaskakują ca ca zbieżność dat, która nadawa ła złowieszcze, a teraz już niezaprzeczalne znaczenie, różnym wydarzeniom, tak skrz ę tnie tnie spisywanym przez mego wuja. 1 marca - u nas 18 lutego wedle czasu mi ę dzynarodowego dzynarodowego - nast ą piło trzę sienie sienie
ziemi i zaczął się sztorm. sztorm. "Alert", wraz ze swą ha hałaśliwą za załogą , wypłynął w wielkim poś piechu z Dunedin, jakby wezwany władczym rozkazem, zaś na drugiej półkuli poeci i artyści zaczę li li śnić o dziwnym, ociekaj ą cym cym wodą mie mieście Cyklopów, natomiast m łody rzeź biarz stworzył podczas snu przera żają cy cy wizerunek Cthulhu. 23 marca za łoga "Emmy" wyl ą dowa dowa ła na nieznanej wyspie, na której zginęło szczęściu jej członków; w tym czasie sny co wra żliwszych ludzi ążały się w charakteryzowały się wzmo wzmożoną wyobra wyobraźnią i i pogr ąż w mroku pe łnym lę ku ku przed strasznym pościgiem olbrzymiego potwora, natomiast architekt popad ł w obłę d, d, a rzeź biarz ni stą d, d, ni zową d popadł w delirium! A jak to by ło ze sztormem, który się zerwa zerwał 2 kwietnia? Kiedy usta ły sny o mie ście Cyklopów, za ś ączka? Wilcoxa bez żadnego śladu opu ściła wysoka gor ą c zka? Co to wszystko mia ło znaczyć? A na dodatek jeszcze te aluzje starego Castro do zatopionych, a zrodzonych pośród gwiazd Starych Bóstw i ich ponownym przyj ściu na świat; o ich niezniszczalnym kulcie i władzy nad snami. Czy ż bym dreptał na krawę dzi dzi kosmicznego horroru, nie do zniesienia dla cz łowieka? Jeśli tak jest, musi to być horror w zasię gu gu poj ęć wyłą cznie cznie umysłu, bo przecież 2 kwietnia po łożył kres temu, co zaczynało stanowić jakieś potworne zagrożenie dla duszy ludzkiej. Wieczorem, po całym dniu wype łnionym rozlicznymi depeszami i ustaleniami, pożegnałem mego przyjaciela i wyruszyłem pocią giem giem do San Francisco. Nim up łynął miesią c byłem już w Dunedin; tam jednak okaza ło się , że niewiele wiedzą o o wyznawcach tego dziwnego kultu, snuj ą cych cych się po po starych nadmorskich tawernach. Szumowiny portowe by ły zbyt powszechnym zjawiskiem, aby mia ły przycią ga gać czyją kolwiek kolwiek uwag ę ; jednak że tu i ówdzie wspominano pewn ą wypraw wyprawę miesza mieszańców w głą b lasu i widać było czerwony ogień w odległych górach. W Auckland dowiedzia łem się , że jasnowłosy Johansen powróci ł siwy po przeprowadzonym w Sydney śledztwie, które jednak nic nowego nie wnios ło. Sprzedał dom na West Street i przeniós ł się z z żoną do do swojej siedziby w Oslo. Nic wię cej cej nie mówił przyjaciołom o swoich emocjonuj ą cych cych przeżyciach, powtórzył to samo, co zezna ł przedstawicielom admiralicji. Jedyne, co mogli dla mnie zrobić, to poda ć mi jego adres w Oslo.
Pojechałem z kolei do Sydney i przeprowadzi łem rozmowę z z marynarzami i członkami wiceadmiralicji, ale nie dowiedziałem się niczego niczego rewelacyjnego. W Circular Quay w Sydney zobaczy łem "Alert", który został sprzedany i pływał jako statek handlowy, ale to te ż nic mi nie da ło. Przykucni ę ty ty bożek z głową sepii, sepii, ą i i postumentem zapisanym hieroglifami, tułowiem smoka, skrzyd łami pokrytymi łusk ą był przechowywany w muzeum w Hyde Parku; przygl ą da dałem mu się d długo i dok ładnie było to niezwykle precyzyjne bóstwo, równie tajemnicze, antyczne i wykonane z dziwnego, niespotykanego na ziemi materia łu, jak statuetka Legrasse'a, tylko o mniejszych wymiarach. Dla geologów, jak poinformował mnie kustosz, okaza ło się ą; twierdzili, że nie ma na świecie skały, z której został to prawdziwą zagadk zagadk ą wykonany ten bo żek. Wtedy to przypomnia łem sobie ze zgrozą , co stary Castro powiedział Legrasse'owi o pierwotnych Wielkich Bóstwach: "Przyby ły z gwiazd i sprowadziły ze sobą swoje swoje posą gi". gi". Poruszony do g łę bi i z zamę tem tem w głowie, jakiego nigdy dotychczas nie doświadczyłem, postanowi łem odwiedzić Johansena w Oslo. Natychmiast wyruszyłem statkiem płyną cym cym do stolicy Norwegii i pewnego dnia w jesiennej porze wysiad łem na starannie utrzymanym wybrze żu w cieniu Egebergu. Dowiedziałem się , że Johansen mieszka w Starym Mie ście Króla Harolda
Haardrada, które przez całe stulecia zachowało nazwę Oslo, Oslo, podczas gdy ą i i z najwię ksze ksze miasto przyjęło nazwę Christiania. Christiania. Pojechałem tam taksówk ą biją cym cym sercem zapukałem do drzwi schludnego starego st arego domu, od frontu pokrytego tynkiem. Otworzy ła mi kobieta w czerni, o smutnej twarzy; dozna łem wielkiego rozczarowania, kiedy powiedziała mi słabą angielszczyzn angielszczyzną , że Gustava Johansena już nie ma na tym świecie. Wkrótce po powrocie zmar ł, ponieważ przeżycia na morzu w 1925 roku, jak wyznała jego żona, złamały go. Nie powiedzia ł jej nic wię cej cej poza tym, co przekazał ogółowi, zostawił jednak manuskrypt - w "sprawach technicznych", jak to określił - w ję zyku zyku angielskim, najwyra źniej po to, żeby ustrzec ją przed przed ą uliczk ą w ewentualnym przeczytaniem. Szedł wą sk sk ą uliczk ą w pobliżu doków Gothenburga, gdy z okienka na poddaszu spad ła mu na g łowę sterta sterta papierów. Dwaj hinduscy marynarze podbiegli natychmiast i pomogli mu wsta ć, ale nim przybył ambulans, już nie żył. Lekarze nie stwierdzili żadnej konkretnej przyczyny śmierci, poza ogólnym wyczerpaniem i os łabieniem serca. Czułem, że do szpiku ko ści przenika mnie groza i że nie opuści mnie, dopóki nie spocznę na na zawsze - "przypadkowo" lub w jaki ś inny sposób. Przekonawszy wdowę , że moje zwią zki zki z jej mężem dotyczą w właśnie owych "technicznych spraw", które upoważniają mnie mnie do przeczytania tego manuskryptu, wypo życzyłem dokument i zabrałem się do do czytania na statku p łyną cym cym do Londynu. Był to prosty, chaotyczny zapis - post facto pami ę tnik tnik naiwnego marynarza, w którym starał się przypomnie przypomnieć każdy dzień całej tej koszmarnej podróży. Nie potrafię dos dosłownie powtórzyć treści, gdyż jest ogromnie zawi ła i rozwlek ła, ale przekazanie samego jej sensu wystarczy, aby zrozumieć, dlaczego chlupot fal o burtę by był dla mnie nie do zniesienia i musia łem sobie zatkać uszy watą . Johansen, dzię ki ki Bogu, nie zna ł całej prawdy, mimo że widział miasto i tę Rzecz, ale ja już nie zaznam spokojnego snu maj ą c świadomość tych wszystkich okropności które czają si się nieustannie nieustannie poza życiem w czasie i przestrzeni, i wszystkich tych bezbo żnych bluźnierstw ze starszych gwiazd, które drzemią pod pod wodami mórz, a które s ą znane znane i czczone przez wyznawców koszmarnego kultu, zawsze gotowych do ich wyzwolenia i wydostania si ę na na świat, gdy tylko trzę sienie sienie ziemi wydobę dzie dzie ponownie to wielkie kamienne miasto ku s łońcu i powietrzu. Podróż Johansena rozpoczęła się tak, tak, jak zeznał w wiceadmiralicji. "Emma" z ładunkiem wypłynęła z Auckland 20 lutego i znalaz ła się w w zasię gu gu sztormu o straszliwej sile, spowodowanym przez trzę sienie sienie ziemi, które musiało wyzwolić z dna morskiego koszmary nawiedzaj ą ce ce w owym czasie sny rozmaitych ludzi. Statek, odzyskawszy równowagę , płynął swoim kursem, gdy 22 marca zosta ł zatrzymany przez "Alert"; czytają c ten fragment, wyczuwałem żal Johansena, jaki ogarnął go na widok zbombardowanego i ton ą cego cego statku. O ciemnoskórych fanatykach kultu na "Alercie" wspomina Johansen z wyra źnym lę kiem. kiem. Przejawiali jakieś ohydne cechy, zagłada zdawała się by być traktowana przez nich niemal jak obowi ą zek zek i Johansen wykazuje szczere zdumienie, że podczas przesłuchania w s ą dzie dzie jego załodze zarzucano bezwzglę dno dność postę powania. Potem, płyną c na zdobytym jachcie pod ą kamienn dowództwem Johansena, wiedzeni ciekawo ścią , ujrzeli wielk ą kamienną kolumn kolumnę wyrastają cą z z morza, a na 47°09' po łudniowej szerokości geograficznej i na 126°43' zachodniej d ługości geograficznej natknę li li się na na błotnisty, mulisty brzeg i na wyniosłe budownictwo Cyklopów, b ę dą ce ce namacalnym dowodem najstraszliwszego postrachu ziemi - koszmaru miasta R'lyeh, zbudowanego w niezmierzonych eonach, których nie obejmuje historia, przez ogromne, odra żają ce ce
poczwary przybyłe z mrocznych gwiazd. W tym mie ście spoczywał wielki Cthulhu oraz jego horda skryta w zielonych, mulistych grobowcach, która przekazywa ła, po niezliczonych cyklach, swoje myśli; to one właśnie wywołały u wra żliwych ludzi sny pełne lę ku ku i wzywa ły władczym głosem wiernych do wzi ę cia cia udziału w pielgrzymce wyzwolenia i odrodzenia. Tego wszystkiego Johansen nie podejrzewa podejrzewał, ale Bóg jeden wie, co wkrótce zobaczy ł.
Przypuszczam, że tylko jeden szczyt góry, szkaradna twierdza-monolit, w której spoczywał wielki Cthulhu, wy łonił się z z wody. Kiedy my ślę o o rozmiarach tego wszystkiego, co mo że się tam tam w dole znajdowa ć, mam ochotę przesta przestać istnieć. Johansen i jego ludzie zostali porażeni strachem przez kosmiczny majestat ociekają cego cego wodą Babilonu Babilonu starszych demonów i z pewno ścią odgadli odgadli bez żadnych oświecają cych cych wskazówek, że to nie ma zwi ą zku zku z tą ani ani też żadną inna inna znaną nam nam planetą . Lę k przed niewiarygodn ą wielko wielkością tego tego zielonawego kamiennego bloku, przed zdumiewają cym cym podobie ństwem ogromnych pos ą gów gów i płaskorzeź b do przedziwnej statuetki znalezionej w małej kapliczce na "Alercie", przebija wyraźnie z każdego słowa manuskryptu przerażonego marynarza. Nie mają c najmniejszego poj ę cia cia o futuryzmie Johansen prawie osi ą gn gnął tę wiedzę opisuj opisują c miasto, bo zamiast mówić o jakiejś określonej jego strukturze czy budowli, rozwodzi si ę tylko tylko nad niesamowitym wra żeniem, jakie robią ą ty olbrzymie k ą ty i kamienne powierzchnie - zbyt wielkie, aby podlega ły prawom czy właściwościom tej ziemi, świę tokradcze tokradcze z powodu ohydnych wizerunków i hieroglifów. Wspomnia łem o nich, poniewa ż wiąże się to to z czymś, o czym napomkn ął Wilcox opowiadaj ą c o swoich straszliwych snach. Powiedzia ł, że geometria tego miejsca widzianego we śnie wykraczała poza granice normy, nie zgadza ła się z z prawem Euklidesa, a poza tym miejsce to wydzielało paskudną wo woń nieznaną po pośród naszych sfer niebieskich i we wszechświecie. A teraz prosty marynarz odnosi ł te same wrażenia stoją c oko w oko z ow ą straszn straszną rzeczywisto rzeczywistością . Johansen i jego ludzie podp łynę li li do pochy łego, mulistego brzegu monstrualnego akropolu i ślizgają c się zacz zaczę li li się wspina wspinać na tytaniczne wilgotne bloki, które najprawdopodobniej nie by ły schodami przeznaczonymi dla zwyk łych śmiertelników. Słońce na niebie zdawało się jakby jakby wypaczone, kiedy si ę na nie patrzyło poprzez polaryzuj ą cą miazm miazmę dobywaj dobywają cą si się z z tego perwersyjnego, nasią kni knię tego tego morzem wnę trza, trza, i jakaś niesamowita groza oraz niepewność czaiły się chytrze chytrze w tych zwariowanych, zwodnych wymiarach rze ź bionej skały, na której za pierwszym spojrzeniem widziało się wypuk wypuk łość, za drugim wkl ę słość. Wszystkich odkrywców ogarn ęła jakaś dziwna trwoga, jeszcze nim zdołali dostrzec coś bardziej określonego ni ż skała, szlam i wodorosty. Ka żdy z nich najchę tniej tniej umknął by by natychmiast, gdyby nie nie obawa przed wzgard ą pozosta pozostałych, i ąś drobną tylko dla pozoru rozgl ą dali dali się - na pró żno jak si ę okaza okazało - za jak ąś ą. pamią tk tk ą Portugalczyk Rodriguez wspi ął się a aż do samego podnó ża monolitu i wyda ł okrzyk na widok tego, co tam zobaczy ł. Wszyscy pozostali udali si ę wi wię c za nim i spoglą dali dali z wielkim zaciekawieniem na ogromne wyrze ź bione wrota wraz ze znaną już płaskorzeź bą w w kształcie kałamarnicy-smoka. Przypominały, jak napisał Johansen, wielkie wrota stodoły; wszyscy byli przekonani, że są to to drzwi, z powodu rzeź bionej belki, progu i framug, choć nie mogli si ę zdecydowa zdecydować, czy leżą one płasko jak drzwi zapadowe, czy pochy ło jak zewnę trzne trzne drzwi do piwnicy. Wedle słów Wilcoxa, wymiary geometryczne w tym miejscu by ły na opak. Trudno
byłoby stwierdzić, czy morze i ziemia mają tutaj tutaj kształt horyzontalny, poniewa ż pozycja wszystkiego wydawała się zupe zupełnie niespotykana. Briden pchnął skałę w w kilku miejscach, bez żadnego rezultatu. Donovan id ą c ęk ą ą i wzdłuż brzegu delikatnie przesuwał po niej r ę k i co pewien czas naciskał ją w w różnych miejscach. Potem bezskutecznie usiłował się wspi wspiąć po groteskowym ą, gdyby ów kszta łt nie był kamiennym kształcie - a można by to nazwa ć wspinaczk ą w gruncie rzeczy poziomy - i wszyscy nie mogli si ę nadziwi nadziwić, że na tym świecie znajdują si się a aż tak ogromne wrota. Natomiast na samym wierzchu p łaszczyzna wielkości akra delikatnie i stopniowo stawała się wkl wklę sła, po czym wszyscy ujrzeli, że jest dziwnie ruchoma. Donovan prze ślizgnął się albo albo te ż w jaki ś sposób przeskoczył przez te ościeże, czy też obok nich, i do łą czy czył do swoich towarzyszy, którzy obserwowali niezwyk łe zjawisko jakby cofania się szkaradnie szkaradnie rzeź bionego portalu. W całej tej fantazji pryzmatycznego zniekształcenia przesuwał się uko ukośnie, w sposób zupe łnie nieprawdopodobny, b ę dą cy cy zaprzeczeniem wszelkich praw materii i perspektywy. Otwór zionął czernią niemal niemal namacalną . Ten mrok by ł jednak zjawiskiem pozytywnym; przesłaniał bowiem część wewnę trznych trznych ścian, które byłyby widoczne, a w tym momencie bucha ł ze swego uwi ę zienia zienia trwają cego cego całe eony lat niczym dym, zaciemniają c nawet słońce, kiedy tak wymyka ł się chy chyłkiem na trzepoczą cych cych błoniastych skrzydłach wprost ku pomarszczonemu, wkl ę słemu niebu. Wo ń dobywaj ą ca ca się z z nowo otwartych g łę bi była wprost nie do zniesienia, a po chwili Hawkins, mają cy cy dobre ucho, pos łyszał na samym dole nieprzyjemny, nie przyjemny, jakby bulgoc ą cy cy głos. Wszyscy zmienili się w w słuch, stoją c w milczeniu, gdy nagle wysun ęło się To, To, kapią ce ce i oślizłe, po omacku przecisn ęło przez czarne wrota swoje galaretowato-zielone cielsko i wydostało się na na powietrze miasta zatrutego szaleństwem.
Pismo biednego Johansena, kiedy o tym wspomina, świadczy o zupe łnym wyczerpaniu. Spo śród sześciu mężczyzn, którzy nigdy nie dotarli do statku, dwóch zginęło na miejscu w tym przera żają cym cym momencie, zabił ich strach jaki nimi zawładnął. Nie sposób opisa ć tej Rzeczy - nie ma s łów dla takiej otchłani wrzasku i trwają cego cego od niepamię tnych tnych czasów obłę du, du, dla tak niesamowitych zjawisk bę dą cych cych zaprzeczeniem materii, siły i porzą dku dku panuj ą cego cego w kosmosie. Góra szła, a raczej człapała. Boże drogi! Czyż można się dziwi dziwić, że na drugim ączka końcu świata architekt dostał obłę du, du, a biednego Wilcoxa trawi ła gor ą c zka w tym telepatycznym momencie? Ta Rzecz bożków, zielona, lepka ikra gwiazd, obudzi ła się , aby domaga ć się swoich swoich praw. Gwiazdy znalaz ły się we we właściwej pozycji i czego nie zdołał dokona ć odwieczny kult i jego wytyczony program, tego dokona ła gromada nieświadomych marynarzy. Po niezliczonych latach wielki Cthulhu by ł znowu wolny i spragniony uciechy. Nim ktokolwiek zdążył się zorientowa zorientować, zwiotczałe szpony porwa ły trzech mężczyzn. Byli to Donovan, Guerrera i Angstrom. Parker po ślizgnął się , gdy trzej pozostali mknę li li jak szaleńcy po bezkresnym horyzoncie pokrytym zielonym osadem ąt,t , który w kierunku statku i Johansen zaklina si ę , że pochłonął go kamienny k ą ą t,t, który był ostry, a sprawiał znalazł się tam tam zupełnie niespodziewanie; k ą wrażenie rozwartego. Tak wi ę c Briden i Johansen dotarli do łodzi i desperacko płynę li li w stronę "Alertu", "Alertu", podczas gdy ten straszliwy potwór opad ł na muliste ążyć nad brzegiem wody. kamienie i niezdecydowanie zaczął kr ąż Parowiec nie ucierpiał na tyle, by pój ść na dno, cho ć opuściła go ca ła
ę minut ączkowo załoga, trzeba tylko by ło przez par ę minut gor ą c zkowo uwijać się z z góry na dó ł pomię dzy dzy kotłami i maszynami, żeby go uruchomi ć. Powoli, powoli, po śród wynaturzonych koszmarów tej nieprawdopodobnej scenerii "Alert" zacz ął burzyć śmiercionośną wod wodę , tymczasem na kamiennym brzegu-kostnicy, nie nale żą cym cym do tego świata, tytaniczna Rzecz pochodzą ca ca z gwiazd śliniła się i i mamrotała niczym Polifem rzucają c przekleństwa na odpływają cy cy statek Odyseusza. Wtem, śmielej niż wspomniany cyklop, Wielki Cthulhu w ślizgnął się pod pod wod ę i i rozpoczął pościg wzniecają c olbrzymie fale o sile dotą d zupełnie niespotykanej. Briden, który si ę obejrzał, dostał obłę du du i co chwila wybucha ł śmiechem, a pewnej nocy, kiedy ą czce Johansen w gor ą czce wę drowa drował po statku, znalaz ł go w kabinie ju ż bez życia. A jednak Johansen si ę nie nie podda ł. Zdają c sobie sprawę , że owa Rzecz z pewnością zaw zawładnie "Alertem", jeśli statek nie rozwinie pełnej szybkości, zdecydował się na na czyn desperacki; uruchomił najwyższe obroty silnika, poczym niby błyskawica pobiegł na pok ład i odwrócił koło. Morze hucza ło wirują c i pienią c się , a kiedy statek wznosi ł się na na coraz wyższych falach, dzielny Norweg skierował go wprost na ścigają cą galaret galaretę , która unosi ła się nad nad wzburzoną wod wodą niczym ster diabelskiego galeonu. Ohydna g łowa kałamarnicy z wiją cymi cymi się czułkami unios ła się prawie prawie do bukszprytu niez łomnego statku, ale Johansen pru ł przed siebie niczym nie zrażony. Rozległ się huk, huk, jakby p ę k k ła dę tka, tka, rozlało się co coś w rodzaju grz ą skiej, skiej, cuchną cej cej breji jakby z rozłupanego samogłowu, roztoczył się smród smród tysią ca ca otwartych grobów, a odg łosu, jaki temu towarzyszy ł, nie przelał by by na papier żaden kronikarz. Przez chwilę ca cały statek został skażony gryz ą cą , oślepiają cą ą , poczym już tylko na rufie wrza ła jadowita kipiel; dalej zaś - o zieloną chmur chmur ą Boże! - rozproszona masa tej niesamowitej, pochodz ą cej cej z niebios ikry łą czy czyła się znowu znowu w galaretowate tworzywo przybieraj ą c swą ohydn ohydną posta postać, a tymczasem ę jak jak "Alert" nabierał odległość od niej zwię ksza kszała się z z każdą sekund sekundą , w miar ę coraz wię kszej kszej szybkości pod wpływem silnego dzia łania pary. I to wszystko. Potem Johansen ju ż tylko rozmy ślał nad bożkiem umieszczonym w ę niezb kabinie i wykonywa ł ledwie par ę niezbę dnych dnych funkcji, takich jak przygotowanie jedzenia dla siebie i tego śmieją cego cego się , obłą kanego kanego człowieka. Po tym pierwszym, bardzo odważnym zrywie przestał sterować statkiem; tak jakby stracił ążyła się w wtedy duszę . 2 kwietnia zerwa ł się sztorm, sztorm, a jego świadomość pogr ąż w mroku. Ma poczucie widmowego wirowania po nieznanych morzach niesko ńczoności, oszałamiają cej cej jazdy na ogonie komety poprzez tocz ą cy cy się wszech wszechświat, a tak że histerycznego przerzucania się z z piek ła na księżyc i z księżyca do piek ła, przy ętnych, wtórze rozchichotanego chóru pokr ę t nych, wesołkowatych starszych bogów i zielonych, nietoperzoskrzydłych, szyderczych diabłów. Nadeszło wyzwolenie z tego snu - "Viligant", s ą d wiceadmiralski, ulice Dunedin i d ługa powrotna droga do domu w okolice Egebergu. Nie móg ł tego opowiedzieć nikomu, uznali by go za szale ńca. Postanowił to wszystko opisa ć jeszcze przed śmiercią , ale żona nie powinna si ę o o tym dowiedzie ć. |śmier ć bę dzie dzie dobrodziejstwem, jeśli tylko zdoła zatrzeć te wspomnienia. Ten właśnie dokument przeczytałem i włożyłem do blaszanego pude łka koło płaskorzeź by i notatek profesora Angella. Tam też włożę mój mój własny opis, ten sprawdzian mojego stanu psychicznego, w którym zgromadzone jest wszystko to, co, mam nadzieję , po raz drugi ju ż nigdy wi ę cej cej nie bę dzie dzie gromadzone. Ujrzałem to wszystko, co jest koszmarem tego świata, ale od tej chwili zarówno wiosenne
niebo, jak letnie kwiaty b ę dą dla dla mnie zatrute. Tak jak odszed ł wuj i biedny Johansen, tak i ja odejdę . Zbyt wiele wiem, a kult wci ąż żyje. Cthulhu też wciąż żyje, jak są dz dzę , w kamiennej otchłani, która jest jego schronieniem od czasu, gdy s łońce było jeszcze młodą planet planetą . Jego przeklę te te miasto jest znowu zatopione w morzu, gdy ż "Viligant" pop łynął na to miejsce po kwietniowym sztormie; jednak że wyznawcy Cthulhu na ziemi wci ąż ryczą i i harcują , i popełniają mordy mordy wokó ł bożka ustawionego na monolicie w odludnych miejscach. Cthulhu musia ł niespodziewanie utonąć i zapaść się w w swoją czarn czarną otch otchłań, bo w przeciwnym razie świat rozbrzmiewał by by teraz krzykiem przerażenia i obłę du. du. Kto wie, jaki bę dzie dzie koniec? To, co si ę wynurzy wynurzyło, może zatonąć, a to, co zaton ęło, może się wynurzy wynurzyć. Potwór czeka i drzemie w g łę binie, a rozk ład rozprzestrzenia się wokó wokół chylą cych cych się do do upadku miast. Czas nadejdzie - ale nie wolno mi o tym myśleć, nie mogę ! Błagam tylko aby wykonawcy mego testamentu zabezpieczyli ten manuskrypt, je żeli mnie przetrwa, przed zuchwalstwem i dopilnowali, aby ludzkie oko na nim nie spocz ęło.
Widmo nad Innsmouth
I Zimą z z 1927 na 1928 rok przedstawicielw rz ą du du federalnego przeprowadzili dziwne i tajemnicze śledztwo w sprawie pewnych okoliczno ści, jakie miały miejsce w starym porcie Innsmouth w Massachusetts. Po raz pierwszy us łyszano o tym w lutym, kiedy dokonano ca łej serii obław i aresztowań, a nastę pnie spalono i wysadzono dynamietem dynamietem - przy zachowaniu odpowiednich środków ostro żności - ogromną ilo ilość rozpadają cych cych się i i zjedzonych perzez korniki, najprawdopodobniej opustosza łych domów nad brzegiem morza, gdzie od dawna nikt nie zaglą da dał. Mniej dociekliwi potraktowali to jako jedn ą z z wię kszych kszych akcji w walce z alkocholizmem. Ci, którzy baczniej śledzili wszystkie nowiny, dziwili się tak tak olbrzymią ilo ilością ą si ą aresztowanych, tak wielk ą siłą zmoblilzowan zmoblilzowaną do do przeprowadzenia tej akcji i tajemnicą , jak ą otoczono dalsze losy więźniów. Nie było żadnej rozprawy są dowej, dowej, żadnego sprecyzowanego oskar żenia; nie widziano też nikogo ze schwytanych w żadnym z lokalnych aresztów. Dochodziły jakieś mgliste wieści o chorobie i obozach koncentracyjnych, a potem, o osadzaniu tych wi ęźniów w różnych obozach wojskowych, ale nic konkretnego. Innsmouth zostało prawie całkiem wyludnione i nawet jeszcze teraz niełatwo tam dostrzec ślady ę życia. budzą cego cego się ż Ponieważ spotkało się to to z protestem różnych liberalnych organizacji, po d ługich i tajemniczych dyskusjach zawieziono niektórych ich przedstawicieli do kilku obozów i wię zie zień. W konsekwencji stowarzyszenia te stały się dziwnie dziwnie bierne i pow ścią gliwe. gliwe. Dziennikarze zajmowali bardziej zdecydowane stanowisko, ale wszystko wskazywa ło na to, że wię kszo kszość z nich w ko ńcu zaczęła współdziałać z rzą dem. dem. Tylko jedno ilustrowane pismo, zawsze dyskredytowane z powodu zamieszczania nierzetelnych informacji, wspomnia ło coś o łodzi podwodnej, która wystrzeli ła torpedy wgłą b rozpadliny morskiej tuż za Diabelsk ą ą Raf ą . Raf ą Fakt ten, o którym przypadkowo us łyszano w marynarskiej spelunce, zdawa ła się raczej raczej mało prawdopodobny, poniewa poniewa ż ta niska, czarna rafa leży jakieś półtorej mili od portu Innsmouth. W całej okolicy i pobliskich miastach bezustannie szeptano na ten temat, ale nie dzielono si ę tymi uwagami z nikim z zewn ą trz. trz. Pewnie przez całe stulecia rozprawiano o zamierają cym cym i opustoszałym Innsmouth i cho ć by wymyślono coś nowego, nie mog łoby to dorówna ć temu koszmarowi, o jakim napomykano i szeptano od lat. Wiele powodów przyczyni ło się do do skrytości tutejszych ludzi, toteż nie było sensu wywierać na nich presji. Poza tym, tak naprawdę to to niewiele widzieli, gdyż rozległe, słone bagniska, puste i bezludne, odstrasza ły od Innsmouth okolicznych mieszka ńców, tych od strony l ą du. du. Wobec tego ja prze łamię ów ów zakaz mówienia o tej sprawie. Wyniki - a jestem o tym g łę boko przekonany - są tak tak niewą tpliwe, tpliwe, że napomknię cie cie o tym, co zosta ło odkryte podczas strasznej obławy w Innsmouth, nie mo że przynieść żadnej szkody, mo że tylko wzbudzi ć potworną odraz odrazę . A to, co zosta ło odkryte, różnie można interpretować. Nie mam poję cia, cia, jak dużo z tej opowie ści zostało mi przekazane, ale wiele mam powodów ku temu, aby g łę biej wnikać w tę spraw sprawę . Zetknąłem się z z nią znacznie znacznie bliżej, niż komukolwiek przypad ło to w
udziale, i wynios łem wrażenia, które mogą mnie mnie jeszcze doprowadzić do nieprzewidzianych sytuacji. To właśnie ja uciek łem w popłochu z Innsmouth we wczesnych godzinach rannych16 lipca 1927 roku i to w łaśnie moje pro ś by, skierowane do władz o przeprowadzenie śledztwa i aktywną dzia działalność, wyłoniły na światło dzienne wspomniany epizod. Nie mia łem nic przeciw temu, by milczeć, gdyż sprawa była świeża i niejasna; teraz jednak, kiedy należy już do przeszłości, kiedy wygas ło zainteresowanie i ciekawość ludzi, zawładnęło mną dziwne dziwne pragnienie, aby mówić o tych strasznych godzinach w owym widmowym porcie śmierci i ę w bluźnierczej niesamowitości. Samo mówienie o tym pomaga mi odzyska ć wiar ę w moją sprawność umysłową ; upewni ć się , że nie jestem pierwszym, który uleg ł tej zaraźliwej, koszmarnej halucynacji. Pomaga mi te ż w podj ą ciu ciu decyzji co do pewnego strasznego kroku, jaki mam zrobić w niedalekiej przyszłości. Nigdy nawet nie słyszałem o Innsmouth, a ż do owego dnia, kiedy ujrza łem je po raz pierwszy ą i... jak dot ą d... d... po raz ostatni. Postanowi łem uczcić moje doj ście do pełnoletności wycieczk ą do Nowej Anglii - zwiedzanie o charakterze antykwarycznym i genealogicznym ąd wywodziła się rodzina zaplanowałem jechać prosto ze starego Newburyport do Arkham, sk ą rodzina mojej matki. Nie mia łem samochodu, podró żowałem wię c pocią giem, giem, trolejbusem i autobusem, starają c się zawsze zawsze o jak najtańszy środek lokomocji. W Newburyport poinformowano mnie, że najlepiej jechać do Arkham poci ą giem; giem; i dopiero przy kasie ą cen biletowej na stacji, kiedy trochę si się zastanowi zastanowiłem nad wysok ą ceną biletu, biletu, dowiedziałem się o o Innsmouth. Postawny kasjer o bystrym wyrazie twarzy, którego akcent świadczył o tym, że pochodzi z innych stron, zdawał się rozumie rozumieć moje oszczę dno dnościowe zabiegi i zaproponował mi coś, czego poprzednio żadna z osób, u których si ę informowa informowałem, nie zrobiła. - Mógł by by pan, wydaje mi się , pojechać starym autobusem - powiedzia ł z pewnym wahaniem tylko że w tych stronach nikt go nie uznaje. Jedzie przez Innsmouth - pewnie pan co ś o tym słyszał - dlatego ludzie nie lubi ą go. go. Ptowadzi go facet z Innsmouth - Joe Sargent - ale chyba nie ma tu wogóle pasa żerów ani też w Arkham. Dziwne, że ten autobus jeszcze jeździ. Wydaje mi się , że jest tani, ale nigdy nie widuje w nim wi ę cej cej niż dwie, trzy osoby, wy łą cznie cznie ludzie z samego Innsmouth. Odje żdża z rynku - sprzed drogerii Hammonda - o dziesi ą tej tej rano i o siudmej wieczorem, o ile się co coś ostatnio nie zmieni ło. Wyglą da da na strasznego gruchota, sa, nigdy jeszcze nim nie jechałem. Wtedy to właśnie po raz pierwszy us łyszałem o Innsmouth. Ka żda wzmianka o mie ście, nie zaznaczonym na mapie ani też nie wspomnianym w ostatnich przewodnikach, prz ewodnikach, wzbudzi ła by moje zainteresowanie, a dziwne aluzje kasjera naprawdę mnie mnie zaciekawiły. Miasto, które ą niech mogło rodzić tak ą niechęć okolicznych mieszka ńców, musi być w jakiś sposób niezwyk łe i warte choć by zwrócenia nań uwagi turysty. Je śli znajduje się po po drodze do Arkham, to po prostu wcześniej wysią dę . Poprosiłem kasjera, żyby coś opowiedział o tym mie ście. Zamyślił się , po czym zacz ął mówić jakby z poczuciem pewnej wy ższości: - Innsmouth? No có ż, dziwne to miasto, po łożone przy ujściu rzeki Manuxet. Niegdyś było to całkiem duże miasto, a przed wojną , przed 1812 rokiem, miasto portowe, ale w ci ą gu gu stu lat rozpadło się . Nie jeździ tam teraz kolej... Główna linia nigdy tamt ę dy dy nie prowadzi ła, a boczna, z Rowley, została skasowana przed laty. Jest tam wię cej cej pustych domów ni ż ludzi, nic si ę tam tam nie robi poza łowieniem ryb i homarów. A sprzedają swoje swoje połowy albo w Arkham, albo w Ipswitch. Niegdy ś było tam sporo fabryk,
ale nic z nich nie zostało, jest tylko rafineria złota, pracują ca ca na minimalnych obrotach. Kiedyś ta rafineria była ogromna, a jej w łaściciel, stary Marsh, musi być bogatszy ni ż Krezus. ąś skurną chorob ę ci Podobno ma jak ąś chorobę albo albo też na stare lata coś go pokr ę ciło i dlatego trzyma si ę z dala od ludzi. Jest wnukiem kapitana Obeda Marsha, za łożyciela rafinerii. Matka jego była ą -- powiadają , że pochodziła z wysp na Morzu Po łudniowym - dlatego zrobi ł się cudzoziemk ą ąś dziewczyną z straszny szum, kiedy pi ęćdziesią t lat temu ożenił się zjak zjak ąś z Ipswich. Zawsze robi się taki taki szum, gdy chodzi o ludzi z Innsmouth, a w tych okolicach ka żdy, w którego żyłach płynie krew mieszkańca Innsmouth, stara się to to ukryć. Jednak dzieci i wnuki Marsha wyglą daj dają tak tak samo jak wszyscy. Kiedy ś mi je pokazano, ale prawd ę mówi mówią c starszych jego dzieci już ostatnio się tu tu nie spotyka. Starego nigdy jeszcze nie widzia łem.
ą niech Ale dlaczego wszyscy mają tak tak ą niechęć do Innsmouth? Radz ę , młody człowieku, aby ś nie zważał na to, co si ę tutaj tutaj opowiada. Trudno ludzi nak łonić, żeby coś mówili, ale jak już raz zaczną , nie ma końca. Opowiadają ró różne rzeczy o Innsmouth, najcz ęściej szeptem, i to od stu lat, a boją si się , jak chyba niczego na świecie. Niektóre ich opowieści mogłyby pana ubawi ć na przyk ład o kapitanie Marshu, który wszed ł w uk łady z diabłem i z samego piek ła sprowadzał demony do Innsmouth, albo o oddawaniu czci samemu szatanowi i sk ładaniu strasznych ofiar w jakimś miejscu koło portu, na które ludzie si ę natkn natknę li li podobno w 1845 roku czy mniej wi ę cej cej w tym czasie - ale ja pochodzę z z Paton, Vermont, i w tego rodzaju historie nie wierzę . Powinien pan jednak pos łuchać, co mówi ą ludzie, ludzie, panię taj tają cy cy dawne czasy, o czarnej rafie ą Raf ą . Od dawna sterczy nad powierzchni ą wody przybrzeżnej - nazywają j ją Diabelsk Diabelsk ą Raf ą wody i ąży opowieść, że prawie nigdy się nie nie kryje, a mimo to trudno by j ą nazwa nazwać wyspą . Kr ąż niekiedy widać na niej ca ły legion diab łów - wylegują si się tam tam albo też wlatują do do jakiś pieczar na jej szczycie i wylatują . Powierzchnia tej rafy jest nierówna i wyboista, a rozci ą ga ga ą mil się w w morze dobr ą milę . Kiedyś, jak jeszcze przypływały tu statki, marynarze nak ładali kawał drogi, żeby ją tylko tylko omin ąć. Oczywiście marynarze nie pochodzą cy cy z Innsmouth. Mieli oni za z łe kapitanowi Marshowi, że podobno w nocy cumowa ł przy tej rafie, kiedy by ła odpowiednia fala. Chyba rzeczywi ście tak robił, bo ukształtowanie tej skały jest ciekawe, no i szuka ł tam zapewne piratów, a by ć może nawet i znajdował. Mówiło się jednak jednak o jego kontaktach z diab łami. W sumie, wydaje mi się , że to właśnie kapitan przyczyni ł się do do tak z łej reputacji rafy.
ą epidemi Działo się to to jeszcze przed wielk ą epidemią w w 1845 roku, kiedy to wywieziono co najmniej połowę mieszka mieszkańców Innsmouth. Nie stwierdzono, co to by ła za choroba, prawdopodobnie przywleczono ją statkiem statkiem z innych krajów, mo że z Chin albo jeszcze z innych stron. Okropne to było - zupełne szaleństwo, wyczyniano tam takie rzeczy, że napewno nie wszystkie wie ści o tamtejszych poczynaniach przedosta ły się poza poza miasto, które zostało w strasznym stanie. Ci ludzie już nigdy nie wrócili, a teraz nie ma tam wi ę cej cej niż trzystu albo czterystu mieszkańców. Ale najbardziej istotne jest to, że ludzie czują jakie jakieś uprzedzenie rasowe - i wcale tego nie potę piam. Sam też nie cierpię ludzi ludzi z Innsmouth i nie mam ochoty nawet wybra ć się do do tego miasta. Myślę , że się pan pan orientuje - cho ć po pa ńskim akcencie wnioskuję , że pochodzi pan z Zachodu - jak cz ę ste ste kontakty miały nasze statki z Nowej Anglii z rozmaitymi najdziwniejszymi portami w Afryce, Azji, na po łudniowych morzach i w ró żnych innych częściach świata i jak dziwnych ludzi czasami stamtą d przywożono. Mo że słyszał pan o
ę za Salemie, który przywiózł sobie Chink ę za żonę , a tak że i tym, że w okolicy Cape Cod wci ąż jeszcze żyje cała gromada ludzi pochodz ą cych cych z wysp Fid żi. ą przesz Mieszkańcy Innsmouth musz ą mie mieć coś wspólnego z tak ą przeszłością . To miasto by ło zawsze odcię te te od reszty okolicy z powodu otaczaj ą cych cych go bagien i rzek, nie znamy wi ę c wszystkich szczegółów tej sprawy. Jest jednak oczywiste, że stary kapitan Marsh przywióz ł jakieś dziwne istoty, kiedy trzy jego statki powraca ły w latach dwudziestych i trzydziestych. Nie ulega wą tpliwo tpliwości, że nawet teraz jest coś dziwnego w ludziach mieszkaj ą cych cych w Innsmouth... Nie wiem, jak to wyja śnić, ale po prostu skóra cz łowiekowi cierpnie. Przekona się pan pan po Sargencie, je żeli pojedzie pan jego autobusem. Niektórzy maj ą dziwaczne, dziwaczne, wą skie skie głowy, płaskie nosy i wy łupiaste oczy, które wydaj ą si się nigdy nigdy nie zamyka ć, a ich skóra te ż jest jakaś inna. Chropowa i pokryta parchami, szyja pomarszczona i pofa łdowana. Bardzo wcześnie łysieją . Najgorzej wygl ą daj dają starzy, starzy, choć szczeże mówią c nie zdażyło mi się spotkać naprawdę starego starego człowieka. Chyba umierają spojrzawszy spojrzawszy w lustro! Zwierzę ta ta ich nie znoszą , mieli straszne k łopoty z końmi, zanim nastały samochody. Nikt z tutejszych ludzi ani też z Arkham czy Ipswich nie chce mie ć z nimi do czynienia, oni sami też zresztą stroni stronią , kiedy też przybywają do do miasta albo je śli ktoś z zewną trz trz próbuje łowić na ich terenach. Dziwne, że taka jest obfitość ryb wokó ł portu w Innsmouth, a prawie wcale ich nie ma w okolicznych wodach, ale niech pan spróbuje łowić u nich, to zobaczy pan, ą robi ę na jak ą robią nagonk nagonk ę na człowieka. Kiedyś przyjeżdzali tutaj pocią giem. giem. Chodzili pieszo do Rowley i tam wsiadali do poci ą gu, gu, kiedy skasowano boczn ą lini linię , ale teraz przyjeżdzają autobusem. Jest w Innsmouth hotel, nazywa si ę Gilman Gilman House, ale nie wydaje mi si ę , aby by ł coś wart. Nie radziłabym się w w nim zatrzymywa ć. Lepiej niech pan tutaj przenocuje i pojedzie sobie jutro rano autobusem o dziesią tej. tej. Wieczorem o ósmej jest autobus powrotny do Arkham, Kilka lat temu zatrzymał się w w tym hotelu pewien inspektor z fabryki i mia ł jakieś nieprzyjemne przeżycia. Zdaje się , że gromadzi się tam tam dziwny t łum, bo s łyszał jakieś rozmowy w innych pokojach - cho ć wię kszo kszość była podobno pusta - co go strasznie przeraziło. Była to cudzoziemska mowa, tak mu si ę zdawa zdawało, ale najgorszy wydawa ł mu si ę jeden głos, który słychać było tylko od czasu do czasu. Brzmia ł bardzo nienaturalnie - tak jakby się przelewa przelewał - a inspektor nie mia ł odwagi się rozebra rozebrać i pójść spać. Przeczekał do świtu i z samego rana umkn ął stamtą d. d. Rozmowa toczyła się przez przez całą noc. noc. Człowiek ten - nazywa ł się Casey Casey - opowiada ł potem, że mieszkańcy Innsmouth bez przerwy go obserwowali, wydwa ło mu się , że nie spuszczali zeń oka ani na chwil ę . Stwierdził, że rafineria Marsha to dziwne miejsce - stara budowla przy niższych wodospadach na rzece Manuxet. Wszystko, co mówi ł, zgadzało się z z tym, co ju ż przedtem słyszałem. Księ gi gi handlowe zaniedbane, żadnych rachunków z przeprowadzonych transakcji. Zawsze otaczano ą źródło, z którego pochodzi z łoto Marsha oczyszczane w tej rafinerii. Nie słychać tajemnicą ź ę lat było, żeby je sprzedawano, ale par ę lat temu wywie źli gdzieś ogromną ilo ilość sztab złota. Niegdyś mowiono, że marynarze i pracownicy rafinerii sprzedają po po cichu jakie ś nieznane ę razy obce klejnoty, no i że par ę razy widziano kobiety z rodziny Marsha w takich w łaśnie klejnotach. Ludzie powiadali, że pewien kapitan Obed skupowa ł je w jakimś poga ńskim porcie, zwłaszcza że zawsze zamawiał całe stosy szklanych paciorków i ró żnych świecidełek, takich samych, jakie zabierali zwykle marynarze na handel wymienny. Inni znów przypuszczli, i wciąż tak jeszcze uważają , że znalazł ukryte skarby pirackie na Diabelskiej Rafie. Stary kapitan nie żyje już od sześćdziesię ciu ciu lat i nie pojawił się na na tych wodach ani
jeden wię kszy kszy statek od czasu Wojny Domowej, a jednak Marshowie wci ąż skupują ró różne miejscowe ozdoby - g łównie szklane i gumowe ozdóbki, tak s łyszałem. Być może mieszkańcy Innsmouth lubi ą je je nosić - są chyba chyba tacy sami jak kanibale znad Po łudniowego Morza albo dzikusy z Gwinei. To zaraza w czrerdziestym szóstym roku zniszczyła chyba najlepszych ludzi w mie ście. W każdym razie teraz wszyscy wyglą daj dają podejrzanie, podejrzanie, a Marshowie i inni bogacze najgorzej. Jak już wspomnia łem, w całym mieście nie ma wię cej cej niż czterysta osób, choć powiadają , że wszystkie ulice istnieją jak jak dawniej. Wydaje mi si ę , że na południu takich jak oni nazywa si ę "białą ho hołotą " - rozpustnicy, szczwane lisy, robią jakie jakieś potajemne interesy. Łowią mnóstwo mnóstwo ryb i homarów i wywo żą ci ciężarówkami. Niepoję te, te, dlaczego akurat tam gromadz ą si się ryby, ryby, a nie gdzie indziej. Nikt nie jest w stanie wyśledzić tych ludzi, a dla przedstawicieli szkolnictwa czy też urzę dników dników skarbowych to zupe łny koszmar. Mieszka ńcy Innsmouth nie lubi ą , aby obcy wścibiali nos w ich życie. Słyszałem na własne uszy, że paru przedstawicieli rzą dowych dowych i ąży też wieść, że jeden dostał pomieszania zmysłów i handlowców ca łkiem tam przepadło, kr ąż teraz jest w Danvers. Musieli go czymś bardzo nastraszyć. Dlatego właśnie, na pana miejscu, nie wybiera ł bym bym się tam tam na noc. Nigdy tam nie by łem i nie mam na to ochoty, ale s ą dz dzę , że pobyt w tym mie ście za dnia nie może panu zaszkodzić, choć tutejsi ludzie i tego bę dą panu panu odradzać. Jeżeli lubi pan zwiedzać i interesuje się pan pan przeszłością , to Innsmouth świetnie się do do tego nadaje. Wobec tego spę dzi dziłem wieczór w bibliotece publicznej w Newburyport, żeby dowiedzieć się czegoś o Innsmouth. Kiedy próbowa łem pytać miejscowych ludzi w sklepach, restauracjach, garażach i straży pożarnej, napotykałem na jeszcze wię ksz kszą niech niechęć, niż się spodziewa spodziewałem, choć przecież uprzedzał mnie o tym kasjer na stacji kolejowej; uzna łem, że nie mam czasu na ąś dziwną nieufno to, żeby przełamywać tę ich ich instynktowną pow powścią gliwo gliwość. Objawiali jak ąś nieufność, tak jakby każdy, kto się interesuje interesuje Innsmouth, budzi ł w nich podejrzliwo ść. Zatrzymałem się w YMCA, a tamtejszy recepcjonista najwyraźniej nie radził mi wybierać do tego pos ę pnegp, chylą cego cego się do do upadku miasta; a pracownicy biblioteki podzielili ten pogl ą d. d. W oczach ludzi wykształconych Innsmouth by ło po prostu jaskrawym przyk ładem zdegenerowanego miasta.
ęgu u Essex, nie Znajdują ce ce się na na półkach bibliotecznych kroniki historyczne, dotycz ą ce ce okr ę g objaśniały wiele. Wyczytałem, że miasto powstało w 1643 roku, przed Rewolucj ą s słynęło z ę towego, przemysłu okr ę towego, na pocz ą tku tku dziewię tnastego tnastego wieku by ło wspaniale prosperuj ą cym cym portem morskim, a potem ośrodkiem przemysłowym wyko żystują cym cym siłę wodn wodną rzeki rzeki Manuxet. Epidemia i zamieszki w 1846 roku by ły potraktowane pobie żnie, tak jakby ę gowi. przynosiły ujmę temu temu okr ę gowi. Niewiele było zapisów odno śnie schyłku tego miasta, cho ć znaczenie końcowego rejestru było niedwuznaczne. Po Wojnie Domowej ca ły przemysł ograniczył się do do rafinerii Marsha, a handel sztabami złota stanowił jedyną pozosta pozostałość wielkiego niegdyś ośrodka handlowego, no i oczywiście w dalszym ci ą gu gu zajmowano się rybo rybołóstwem. Jednak że i rybołóstwo z czasem stało się mniej mniej op łacalne z powodu spadku cen i konkurencju coraz liczniejszych korporacji, choć wciąż połowy wokó ł Innsmouth by ły obfite. Cudzoziemcy rzadko si ę tu tu osiedlali, istniałi jrdnak dyskretnie zamaskowane świadectwo, że próbowało się tu tu osiedli ć kilku Polaków i Portugalczyków, ale przep ę dzono dzono ich w szczególnie drastyczny sposób.
Najbardziej jednak interesują ca ca była pobieżna wzmianka na temat osobliwych klejnotów niejasno zwią zanych zanych z Innsmouth. W sposób oczywisty wywar ły one wpływ na ca łą okolic okolicę , gdyż zaznaczono, że niektóre okazy znajdują si się w w Miskatonic University w Arkham i Sali Wystawowej Stowarzyszenia Historycznego w Newburyport. Fragmentaryczne opisy tych ąś przedmiotów potraktowane były sucho i przezornie, ale dla mnie kry ły w sobie jak ąś ę. Było w nich co ś tak dziwnego i prowokacyjnego, że nie mogłem niezaprzeczalną zagadk zagadk ę przestać o nich my śleć i mimo stosunkowo pó źnej pory postanowi łem obejrzeć miejscowy ę -- o ile, eksponat - podobno du ży, o dziwnych proporcjach, najwyra źniej przedstawiają cy cy tiar ę oczywiście, okaże się to to możliwe. Bibliotekarz dał mi list polecają cy cy do kustosza wystawy, panny Anny Tilton, mies zkaj ą cej cej w pobliżu, i po krótkim wyja śnieniu ta starsza, zacna kobieta zgodziła się wprowadzi wprowadzić mnie do zamknię tego tego już budynku, jako że godzina by ła jeszcze wzglę dnie dnie przyzwoita. Zgromadzona tu kolekcja wyglą da dała rzeczywiście wspaniale, ale mnie interesował tylko ten dziwny przedmiot lśnią cy cy w rogu szafy o świetlanej elektryczną lamp lampą . Nie trzeba było specjalnej wrażliwości na pię kno, kno, aby to fantastyczne, pe łne nieziemskiego splendoru zjawisko, spoczywają ce ce na purpurowej aksamitnej poduszce, przyku ło mój wzrok. Nawet teraz jeszcze nie potrafię opisa opisać tego, co ujrza łem, choć miało to wyraźnie kształt tiary, zgodnie z opisem, jaki przeczyta łem. Z przodu by ła dość wysoka, w obwodzie du ża i dziwnie nieregularna, jakby przeznaczona dla g łowy o osobliwym kszta łcie elipsy. Materiał, z jakiego została wykonana, wskazywa ł na złoto. choć nieziemski połysk mógł również świadczyć o ą róenie jakimś przedziwnym stopie z domieszk ą róenie pi ę knego, knego, ale zupełnie nieznanego matalu. Zachowana była w stanie niemal doskona łym i można by godzinami studiowa ć wprost uderzają co co niezwyk łe i zagadkowe wzory na jej powierzchni, geometryczne i zwi ą zane zane z morzem - wykute albo odlane w postaci wypuk łej płaskożeź by, a świadczą ce ce o niewiarygodnym, pe łnym gracji mistrzostwie. Im dłużej się wpatrywa wpatrywałem, tym bardziej mnie ta rzecz fascynowała, a do fascynacji do łą cza czało się dziwne dziwne niepokoj ą ce ce uczucie, trudne do okre ślenia czy sklasyfikowania. Pomyślałem, że niepokuj budzi we mnie jaka ś osobliwość wykonania tej tiary, pochodz ą cej cej chyba z innego świata. Wszystkie dzieła sztuki, jakie dotychczas widziałem, charakteryzowały się przynależnością , albo do jakiego ś narodu, albo do jakiej ś rasy, albo te ż były nowoczesnym przetworzeniem znanego kierunku. Ta tiara nie przypominała żadnego ze znanych okazów sztuki. Najwyraźniej przynależała do jakiej ś ustalonej techniki charakteryzują cej cej się nieprawdopodobną dojrza dojrzałością i i perfekcją , ale zupełnie obcą zarówno zarówno dla sztuki Wschodu, jak i Zachodu, dla sztuki starożytnej, jak i nowoczesnej - nie widzia łem jeszcze dotą d niczego w tym rodzaju ani o niczym podobnym nie s łyszałem. Zdawał się to to być przedmiot pochadzą cy cy z innej planety. Wkrótce jednak stwierdziłem, że mój niepokój mia ł jeszcze inne źródło, a były nim obrazkowe i matematyczne wzory na powierzchni tiary. Wszystkie inne sugerowa ły jakieś dawne tajemnice i niepoję te te głę bie czasu i przestrzeni, zaś monotonne, powi ą zane zane z morzem płaskorzeź by były w swej wymowie prawie z łowróżebne. Pośród płaskorzeź b znajdowały się baśniowe potwory, odra żają ce, ce, groteskowe i złośliwe - półryby, półżaby - które musia ły ąś pseudopamię ci chyba być powią zane zane z jak ąś cią i i zdawały się porzwo porzwoływać dziwne obrazy z głę bokich komórek i tkanek, których których trwa łe funkcjonowanie nale ży do pierwotnych i straszliwie odległych czasów. Chwilami odnosi łem wrażenie, że każdy zarys tych bluźnierczych żaboryb przesycony jest kwintesencją nieznanego nieznanego i nieludzkiego z ła.
Krótka i prozaiczna historia opowiedziana przez pannę Tilton Tilton dziwnie kontrastowa ła z ogólnym wra żeniem, jakie sprawiała tiara. W 1873 roku odda ł ją do do lombardu na State Street za śmieszną sum sumę pewien pewien pijany cz łoweik z Innsmouth, który wkrótce potem zosta ł zabity w jakiejś bójce. Stowarzyszenie nabyło ją wprost wprost od w łaściciela lombardu i od razu umieszczona została na wystawie bę dą cej cej godnym dla niej miejscem, wraz z informacją , że pochodzi prawdopodobnie prawdopodobnie z Indii Wschodnich albo Indochim, cho ć było to oparte wy łą cznie cznie na przypuszczeniach. Panna Tilton, porównuj ą c wszelkie możliwe hipotezy dotyczą ce ce jej pochodzenia i obecno ści w Nowej Anglii, sk łonna była wierzyć, że stanowiła część łupu pirackiego znalezionego przez kapitana Obeda Marsha. Pogl ą du du tego nie podwa żały bynajmniej bezustanne oferty Marshów. którzy, z chwilą gdy gdy się dowiedzieli dowiedzieli o jej istnieniu, natychmiast chcieli ją kupi kupić proponuj ą c ą cen wysok ą cenę . I po dzi ś dzień powtarzają swoj swoją ofert ofertę mimo mimo zdecydowanej odmowy stowarzyszenia.
ąży w inteligenckich Kiedy wyszliśmy z budynku, zacna dama poinformowa ła mnie, że kr ąż sferach tego regionu. Jeśli zaś chodzi o jej w łasny stosunek do upiornego Innsmouth - w którym zresztą jeszcze jeszcze nigdy nie by ła - to czuje odrazę to to tej spo łeczności, która wyzby ła się wszelkiej kultury, i zapewniała mnie, że pogłoski o otaczaniu czcią diab diabła są cz częściowo wsprawiedliwione, bo rozpowszechni ł się tam tam jakiś tajemniczy kult i poch łonął wszystkie ortodoksyjne ko ścioły. Został nazwany, powiedziała "Ezoterycznym Porzą dkiem dkiem Dagona", i jest z pewno ścią wynatyrzonym, quasi-poga ńskim obrzę dem dem zapożyczonym sto lat temu na Wschodzie, kiedu to łowiska rybne w Innsmouth zacz ęły znikać. Trwałość tego kultu w śród prostych ludzi jest zjawiskiem naturalnym, jako że nagle wody przybrze żne zapełniły się rybami rybami i stan ten nadal się utrzymuje, utrzymuje, a wkrótce kult rozprzestrzenił się w w całym mieście, wypierają c całkowicie ą Maso ą Lo wolnomularstwo, i obrał sobie na główną siedzib siedzibę star star ą Masońsk ą Lożę na na ulicy New Church Green. Wszystko to razem stanowiło dla pobożnej panny Tilton wystarczają cę przyczyn przyczynę , dla której unikała tego starego miasta, opustosza łego i ogarni ę tego tego rozk ładem; dla mnie stało się to to nowym bod źcem. Moje architektoniczne i historyczne zainteresowania zostały teraz wzbogacone o antropologiczne zagadki. Taki by łem podniecony, że prawie przez całą noc noc nie mogłem zmrużyć oka w moim ma łym pokoiku w YMCA. II
ą pod Nazajutrz rano, tuż przed godziną dziesi dziesią tą , stałem z małą walizk walizk ą pod drogeri ą Hammonda Hammonda na Starym Rynku czekaj ą c na autobus do Innsmouth. Kiedy zbli żał się czas czas przyjazdu autobusu, zauważyłem, że snują cy cy się tu tu ludzie szybko gdzie ś umykają albo albo przechodzą na na drugą stron stronę placu, placu, ko ło gospodu Ideal Lunch. A wi ę c kasjer na stacji kolejowej nie przesadzał mówią c o niechę ci ci miejscowych ludzi do Innsmouth i jego mieszka ńców. Po chwili pojawił się na na State Street mały rozklelkotany wehiku ł, ogromnie sfatygowany, ęci brudnoszarego koloru, zakr ę c ił i zatrzymał się tu tuż koło mnie przy kraw ężniku. Domy śliłem się , że to właśnie ten autobus, a wkrótce upewni łem się sprawdziwszy sprawdziwszy na ledwie czytelnej tablicy na przedniej szybie napis: Arkham - Innsmouth - Newburyport. Było w nim tylko trzech pasa żerów - ciemnowłosych, niechlujnych, o ponurych twarzach,
wyglą daj dają cych cych raczej na młodych ludzi - a kiedy autobus si ę zatrzyma zatrzymał, wysiedli niezdarnie i poszli ulicą w w milczeniu, niemal że ukradkiem. Kierowca tak że wysiadł i udał się do do drogerii, by zrobić tam zakupy. Domy ślam się , że jest to Joe Sargent, o którym wspomina ł kasjer; nim jeszcze zdołałem wniknąć w jakiekolwiek szczegóły, ogarnęła mnie nagle awersja do tego człowieka, niczym właściwie nieuzasadniona. Zrozumiałem niechęć tutejszych ludzi do podróżowania autobusem, którego w łaścicielem i kierowcą jest jest ten człowiek, albo do odwieszania miasta, w którym żyje on i jemu je mu podobni. Kiedy kierowca wyszedł ze sklepu, przypatrzyłem mu się uwa uważnie, żeby wykryć źródło owego z łego wrażenia, jakie na mnie wywar ł. Był szczupły, przygarbiony, wzrostu oko ło sześciu stóp, miał na sobie obskurne granatowe ubrania, a na g łowie mocno zniszczoną ę . Miał około trzydziestu pię ciu golfową czapk czapk ę ciu lat, ale z powodu g łę bokich bruzd po bokach ą, pozbawioną wyrazu szyi wyglą da dał na starszego, jeśli się nie nie patrzyło na jego ponur ą wyrazu twarz. ą ggłowę , wyłupiaste niebieskie oczy, niemal wodniste, które zdawa ły się nigdy Miał wą sk sk ą nigdy nie mrugać, płaski nos, cofni ę te te czoło i podbródek oraz przedziwnie niezgrabne, jakby niewykształcone uszy. Mia ł duże, grube wargi i pokryte g ę sto sto porami zszażałe policzki, ę pki rzadkich, jasnych prawie pozbawione zarostu, tylko gdzieniegdzie wyrastały z nich k ę włosów; miejscami skóra jego była dziwnie chropowata, tak jakby z łuszczała się z z powodu ęce jakeijś skórnej choroby. R ę c e miał duże, gę sto sto usiane żyłami, o dziwnym szaroniebieskim zabarwieniu. Palce jego by ły zaskakują co co krótkie w stosunku do ca łej budowy ciała i najwyraźniej podkurczał je, żeby ukryć w ogromnej d łoni. Kiedy tak szed ł w stronę autobusu, autobusu, zauważyłem, że w jakiś szczególny sposób powłóczy nogami i że ma niespotykanej wielkości stopy. Nie mogłem się nadziwi nadziwić, że zdołał kupić buty. Wszystko było na nim wyt łuszczone, a to jeszcze bardziej potę gowa gowa ło moją odraz odrazę . Musiał chyba pracować albo bywa ć czę sto sto w porcie, bo okropnie cuchn ął rybami, ale jaka obca krew płynęła w jego żyłach, nie potrafi łem odgadnąć. Nie wygl ą da dał na Azjatę , Pilinezyjczyka, Lewantyńczyka ani na typ negroidalny, ale rozumia łem, dlaczego ludzie uwa żali go za obcego. Ja jednak sk łonny by łem uważać go raczej za biologicznego degenerata aniżeli obcego. Kiedy zorientowałem się , że bę dę jedynym jedynym pasa żerem w tym autobusie, nie by ło mi przyjemnie. Nie odpowiadało mi podró żowanie wyłą cznie cznie w toważystwie tego kierowcy. Nadszedł jednak czas odjazdu, st łumiłem wię c niechęć i wsiadłem za tym człowiekiem ę czywszy wr ę czywszy mu banknot jednodolarowy i powiedziawszy tylko jedno s łowo "Innsmouth". Spojrzał na mnie z zaciekawieniem wydają c mi w milczeniu czterdzieści centów reszty. Usiadłem po jego stronie, ale daleko, chcia łem bowiem podczas jazdy patrz ą c na morze. Wreszcie ów zramolały wehikół ruszył ze zgrzytem i piskiem i k łośno turkają c mijał stare budynki z cegły na State Street w g ę stej stej chmurze dymu dobywaj ą cego cego się z z rury wydechowej. Zauważyłem, że przechodnie na ulicy starają si się nie nie patrzeć na autobus albo udaj ą , że nie ęcili patrzą . Po chwili skr ę c iliśmy w lewo na High Street, gdzie jezdnia by ła już gładsza; przemknę li liśmy obok dostojnych starych rezydencji wczesnorepublika ńskiego okresu i obok jeszcze starszych farm z okresu kolonialnego, minę li liśmy Lowel Green i Parker River, po czym wjechaliśmy w długi, monotonny pas rozleg łego nadmorskiego obszaru. Dzień był ciepły i słoneczny, jednak że piaszczysty teren, porosły turzycą i i kar łowatymi drzewami, stawał się coraz coraz bardziej opustoszały. Z okna widzia łem błę kitn kitną wod wodę i i piaszczyste zarysy Plum Island, a wkrótce zjechaliśny prawie na sam brzeg pla ży, gdyż nasza wą ska ska droga zboczy ła z głównej szosy prowasz ą cej cej do Rowley i Ipswich. Nie by ło tu już
żadnych domów, a stan drogi świadczył o bardzo niewielkim ruchu ko łowym. Niskie, zniszczone wiatrem i deszczem słupy telefoniczne miały tylko dwie linie, a co pewien czas przejeżdżaliśmy przez sfatygowane drweniane mostki na ma łych rzeczkach, które wiją c się płynęły w głą b lą du du i potę gowa gowały jeszcze wrażenie pustki tego terenu. Gdzieniegdzie wyłaniały się przed przed moimi oczami nagle kikuty i rozpadaj ą ce ce się resztki resztki fundamentów ponad ruchomymi piaskami, świadczą ce ce o dawnej tradycji, o jakiej wspominaw ą czyta książce historii, któr ą czytałem, a mianowicie, że niegdyś była to żyznam gę sto sto zaludniona kraina. Zmiana nastą piła w okresie epidemii w Innsmouth w 1846 roku, a w śród mieszkańców panuje przekonanie, że ma to zwi ą zek zek z jakimiś tajemniczymi złymi mocami. ą b przybrzeżnych lasów, co Na spustoszenie tego terenu wpłynął też bezsensowny wyr ą pozbawiło ziemię tak tak potrzebnej ochrony drzew i da ła wolną drog drogę falom falom i piaskom przenoszonym wiatrem. Posuwają c się dalej dalej straciliśmy z oczu Plum Island, a po lewej stronie rozroczy ł się przed przed nami widok na rozleg ły Atlantyk. Nasza w ą ska ska droga zaczęła się wspina wspinać stromo, a mnie ą gra zaczął ogarniać dziwny niepokój, kiedy zobaczy łem przed sobą wysok wysok ą grań, na krórej nasza wyżłobiona droga si ę ga gała nieba. Wydawa ło się , że autobus bę dzie dzie się tak tak wspinać coraz wyżej, pozostawi za sobą normaln normalną ziemi ziemię i i wzniesie się w w arkana wy ższych warstw powietrza i tajemniczego nieba. Zapach morza był teraz prawie złowieszczy, a pochylone mocne plecy milczą cego cego kierowcy i jego w ą ska ska głowa z każdą chwil chwilą stawa stawały się dla dla mnie coraz bardziej nienawistne. Kiedy popatrzyłem uważniej, przekonałem się , że tył jego głowy ę zó ę pek wyrasta jest prawie tak samo pozbawiony włosów jak i jego twarz, tylko par ę zółtych k ę mu na szarej, szorstkiej skórze.
ą d roztoczył się widok I tak wjechaliśmy na grań, sk ą widok na rozleg łą dolin dolinę , gdzie rzeka Manuxet łą czy czyłą si się z z morzem na pó łnoc od długiego łańcucha wzgórz najg ęściej skupionych w ęcaj Kingspot Head i skr ę c ają cym cym w strone Cape Ann. Na dalekim zamglinym horyzoncie zdołałem zauważyć przyprawiają cy cy o zawrót g łowy zarys góry, a na niej tajemniczy stary ążyło tak wiele legend; w tej chwili ca łą moj dom, o którym kr ąż moją uwag uwagę przykuwa przykuwała bliższa panorama roztaczają ca ca się w w dole. Zorientowa łem się , że przedemną jest jest już upiorne Innsmouth. Było to miasto rozleg łe i gę sto sto zabudowane, ale ju ż z daleka znaminował je złowieszczy brak śladów życia. Z gę stego łę bek dymu, a trzy stego skupiska kominów tylko gdzieniegdzie unosi ł się k k łę wysokie wieże sterczały na tle morza nagie i nie pomalowane. Jedna z nich na szczycie si ę tozpadała, a tu i ówdzie widnia ły czrne czeluście, w których niegdy ś były pewnie tarcze zegarów. Ogromną ilo ilość obwisłych, spadzistych dachów o spiczastych kalenic najwyra źniej toczyło robactwo, a kiedy zjechaki śmy trochę ni niżej, okazało się , że wię kszo kszość dachów całkiem się zapad zapadła. Było tam tak że kilka dużych kwadratowych domów w stylu gregoriańskim z kopertowymi dachami, kopu łami i tarasami otoczonymi żelazną balustrad balustradą . Te znajdowały się z z dala od morza i niektóre zachowa ły się jeszcze jeszcze w całkiem niezłym stanie. Sramtą d cią gn gnęły się w w stronę l lą du du nie używane teraz i zarosłe trawą szyny szyny kolejowe z przechylonymi słupami telegraficznymi, pozbawoinymi drutów, i na pó ł zatarte ślady starych dróg do Rowley i Ipswich. Najwię ksze ksze zniszczenie dało się zauwa zauważyć tuż nad morzem, cho ć w samym środku wypatrzyłem białą wie wieżę ca całkiem dobrze zachowanej budowli z cegie ł, która wyglą da dała jak mała fabryka. Przystań, z dawna zasypana piaskiem, otoczona by ła starym, kamiennym falochronem; na nim to zacząłem odróżniać małe figórki siedzą cych cych rybaków, a na samym
końcu fundamenty stoj ą cej cej tu niegdy ś latarni morskiej. Od wewn ą trz trz falochronu utworzył się piaszczysty cypel, na nim zaś spostrzegłem kilka przysiadłych chat, płskodenne łodzie i porozrzucane wrzecią dze dze do łowienia homarów. Woda zdawała dię by być głę boka tylko tam, ę i i skr ę ęca gdzie rzeka opływała fabryk ę c ała na południe, by po łą czy czyć się z z oceanem przy ko ńcu falochronu. Tu i ówdzie sterczały na brzegu ruiny przystani w zupe łnym rozk ładzie, który im dalej na południe, tym wi ę kszy kszy przybierał zasię g. g. A w g łę bi morza, mimo wysokiego przypływu, dostrzegłem długą czarn czarną lin linę , nieznacznie unoszą cą si się nad nad powierzchni ą wody, wody, a kryj ą cą w w sobie jakieś tajemne zło. Domyliłem się , że musi to by ć Diabelska Rafa. Kiedy tak na ni ę patrzyłem, doznawałem mieszanych uczuć; w swej ponuro ści była odpychaj ą ca, ca, a jednocześnie w jaki ś dziwny sposób zdawa ła się do do siebie przyci ą ga gać. Zdumiewają ce, ce, ale to drugie odczucie powodowa ło wię kszy kszy niepokój. Nie spotkaliśmy po drodze ani żywej duszy, teraz zaczę li liśmy mijać opuszczone farmy b ę dą ce ce w różnym stadium rozk ładu. Potem zauważyłem kilka zamieszkałych domów o pot łuczonych szybach zasłonię tych tych różnymi szmatami, a zaśmiecone podwórka pe łne były muszli i śnię tych tych ryb. Raz, a może dwa, dostrzegłem apatycznie wyglą daj dają cych cych ludzi pracują cych cych w pustych ogródkach albo wykopuj ą cych cych mię czaki czaki na cuchną cej cej rybami plaży oraz grupki dzieci przypominają cych cych mał py, py, które bawiły się przy przy obrośnię tych tych chwastami progach domów. Ci ludzie napawali wię kszym kszym niepokojem ni ż wszystkie ponure domostwa, bo prawie ka żdy spośród nich szokowa ł albo wyrazem twarzy, albo sposobem poruszania si ę , co instynktownie budziło we mnie niech ęć, choć nie potrafił bym bym określić przyczyny takiego stosunku. Przez ąś moment zdawało mi się , że charakterystycznaa budowa ich ciała przypomina mi jak ąś ilustrację z z książki oglą danej danej w chwili przerażenia albo melancholii; ale to pseudowspomnienie minęło bardzo szybko.
ę jak W miar ę jak autobus zje żdżał coraz niżej, wśród nienaturalnej ciszy zaczął mnie dochodzi ć monotonny szum wodospadu. Po obu stronach drogi pojawi ły się coraz coraz gę stsze stsze skupiska ą zabudow pochylonych, nie pomalowacych domów, domów, bardziej przypominaj ą cych cych miejsk ą zabudowę . Panorama przed nami ograniczała się ju już teraz tylko do ulicznej scenerii, co pewien czas ę ślady dawnych chodników wyk ładanych kostk ą ą lub pojawiały się ś lub cegłą . Oczywiście ą , a od czasu do czasu pojawia ły się wyrwy, wszystkie domy zia ły pustk ą wyrwy, w których tylko rozpadają ce ce się kominy kominy albo na wpó ł zawalone piwnice świadczyły o tym, że niegdyś stały tu budynki. Wszę dzie dzie natomiast dominował mdły zapach ryb, wprost nie do opisania. Wkrótce zaczę li liśmy mijać poprzednie ulicei skrzyżowania; ulice po lewej stronie prowadzi ły ku morzu, by ły niebrukowane i obskurne, natomiast biegn ą ce ce w prawo nosi ły ślady minionej świetności. Jak dotą d jeszcze nie widziałem ani jednego cz łowieka w tym mieście, ale zaczęły się ju już pojawiać pojedyńcze oznaki życia - gdzieniegdzie zasłonię te te okna albo stoj ą ce ce na rogu mocno sfatygowane samochody. Bruk uliczny i chodniki wy łaniały się coraz coraz wyraźniej, a wię kszo kszość domów, cho ć była stara - połą czenie czenie cegły i drzewa z pocz ą tku tku dziewię tnastego tnastego wieku - nadawa ło się jeszcze jeszcze do zamieszkania. Z amatorstwa interesowałem się wszystkim, wszystkim, co stare, i w tym bogactwie minionej, ale dobrze jeszcze zachowanej przeszłości prawie przestałem reagować na obrzydliwy zapach ryb, opu ściło mnie też poczucie zagrożenia i odrazy. Nie było mi jednak s ą dzone dzone dotrzeć do celu bez dojmuj ą co co przykrego doznania. Autobus
podjechał do jakiegoś skrzyżowania albo ronda otoczonego z dwóch stron ko ściołami, pośrodku którego znajdowa ły się b błotniste resztki trawnika, przede mną za zaś, z prawej strony skrzyżowania, wyłonił się ogromny ogromny gmach z kolumnami. Niegdy ś pomalowany na bia ło, teraz był szary i obdrapany, a czarnoz łote litery na frontonie tak wyblak ły, że z trudem zdołałem odczytać napis "Ezoteryczny Porzą dek dek Dagona". A wi ę c był to dawny budynek wolnomularzy, przeję ty ty teraz przez wyznawców nikczemnego kultu. Kiedy wyt ężyłem wzrok, żeby odczytać napis, uwagę moj moją zwróci zwróciły jakieś ochrypłe tony dzwonu, szybko wi ę c odwróciłem się , by wyjrzeć przez okno, przy którym siedzia łem. Dźwię k dochodzi ł z kamiennego kościoła z przysadzistą wie wieżą , pochodz ą cego cego ze znacznie późniejszego okresu niż wię kszo kszość okolicznych domów, a zbudowanego w ci ężkim gotyckim ą krypt ą stylu z nieproporcjonalnie wysok ą kryptą z z okiennicami. Cho ć zegar od tej strony, na któr ą patrzyłem, pozbawiony by ł wskazówek, wiedziałem, że te ostre uderzenia dzwonu obwieszczają godzin godzinę jedenast jedenastą . Nagle jednak wszelkie poczucie czasu zostało wymazane przez niesłychanie intensywnie napierają cy cy obraz, który wywo łał we mnie paniczny l ę k, k, nim jeszcze zdołałem pojąć, co oznacza. Drzwi do krypty ko ścioła były otwarte i ukazywa ły czarne, kwadratowe wnę trze. trze. Wtem ptzesunęła się tam, tam, albo tak mi si ę tylko tylko zdawa ło, jakaś postać; w głowie zaświtała mi straszna myśl o zmorze nocnej, co by ło bulwersują ce, ce, bo przecież pozbawione wszelkiego sensu. Był to obiekt żywy - pierwszy poza kierowc ą , jaki napotkałem od chwili, gdy wjechali śmy w gę sto sto zabudowaną cz część miasta - i gdybym by ł w spokojniejszym stanie umys łu, nie wydałoby mi si ę to to tak przera żają ce. ce. Jak sobie po chwili u świadomiłem, musiał to być niewą tpliwie tpliwie kapłan; ubrany w jakieś niezwyk łe szaty, wprowadzone przez Porz ą dek dek Dagona, który zmodyfikowa ł wszystkie miejscowe kościoły. To, co najprawdopodobniej podświadomie uderzyło mnie ju ż w pierwszej chwili i napełniło takim lę kiem, kiem, to by ła wysoka ą pokaza tiara na jego głowie; identyczna jak ta, któr ą pokazała mi panna Tilton poprzedniego wieczora. To zapewne ona podzia łała na moją wyobra wyobraźnię i i nadała tak złowieszcze cechy niewyraźnej twarzy i odzianej w dziwne szaty, pow łóczają cej cej nogami postaci. Wkrótce uznałem, że nie ma sensu aby jakieś rzekome wspomnienie z ła wywołało we mnie aż taki wstrzą s. s. Czyż nie było to naturalne, że wyznawcy miejscowego tajemniczego kultu przej ę li li wśród różnych symboli to niezwyk łe nakrycie głowy, dobrze znane tutejszej spo łeczności... może jako trofeum znalezionego skarbu? Teraz co pewien czas zaczę li li się pojawia pojawiać na ulicy m łodzi ludzie o odra żają cym cym wyglą dzie dzie pojedyńczo albo też w milczą cych cych grupkach po dwie, trzy osoby. Na parterze poniektórych zniszczonych domów znajdowa ły się ma małe sklepiki i zamazanych szyldach, tu i ówdzie dostrzegłem zapakowane ciężarówki. Szum wodospadu dobiega ł coraz wyraźniej, wkrótce dostrzegłem dość głę bokie koryto rzeki, a nad nią szeroki, szeroki, żelazny most, wychodz ą cy cy na duży, kwadratowy plac. Kiedy przeje żdżaliśmy z łoskotem przez most, rozejrzałem się na na wszystkie strony i dostrzegłem budynki fabryczne na poros łym trawą stromym stromym brzegu rzeki. Poziom wody by ł bardzo wysoki, po prawej stronie, w górze rzeki, znajdowa ły się dwa dwa wartkie wodospady i conajmniej jeden z lewej, w dolnym biegu. Tutaj szum by ł ogłuszają cy. cy. ą glony Potoczyłem się na na zaokr ą glony plac na drugim brzegu i podjechali śmy z prawej strony przed wysoki, uwieńczony kopułą budynek budynek z resztkami żółtej farby i pozacieranym napisem "Gilman House". Z przyjemnością wysiad wysiadłem i natychmiast uda łem się do do obskurnego hotelu, aby zostawi ć ę. W hallu by ł tylko jeden pracownik - starszy m ężczyzna, nie posiadają cy tam walizk ę cy wyglą du du "człowieka z Innsmouth" - któremu postanowi łem nie zadawać żadnych pytań na
interesują ce ce mnie tematy, pamię ta tałem, że w tym w łaśnie hotelu dzia ły się dziwne dziwne rzeczy, wedle relacji kasjera ze stacji kolejowej. Wyszedłem zaraz na plac, z którego autobus ju ż zdążył odjechać, i przyglą da dałem się wszystkiemu wszystkiemu dok ładnie i wnikliwie. Z jednej strony tego placu wy łożonego kocimi ł bami bami cią gn gnęła się w w prostej linii rzeka; z drugiej znajdowało się pó półkole budynków z ceg ły o spadzistych dachach, zbydowanych ąd rozchodziło się promieni najprawdopodobniej oko ło tysią c osiemsetnego roku, sk ą promieniście kilka ulic na południowy wschód, po łudnie i po łudniowy zachód. Z rzadka stoj ą ce ce latarnie były raczej niskie, o słabym świetle. Rad wię c byłem, że zaplanowałem odjazd przed zmrokiem, mimo że zapowiadała się jasna, jasna, księżycowa noc. Wszystkie budynki zachowa ły się w w dobrym stanie i miały kilka funcjonuj ą cych cych sklepów; jeden z nich, spo żywczy, był filią znanej znanej w ca łej Nowej Anglii firmy, poza tym znajdowała się tam tam smę tna tna restauracja, drogeria i biuro centrali rybnej; na wschodnim krańcu, przy samej rzece, mieściło się biuro biuro jedynego funkcjonuj ą cego cego przemysłu w mieście - Towarzystwa Rafineryjnego Marsha. Na ulicach spotka łem w sumie może dziesię ciu ciu przechodniów, poza tym w ró żnych miejscach stało kilka samochodów i ciężarówek. Nikt nie potrzebował mnie objaśniać, że to jest centrum Innsmouth. Od wschodniej strony prześwitywał niebieskimi barwami port, na tle którego wyrasta ły ruiny trzech, niegdyś pię knych knych wieżyc, w gregoria ńskim stylu. A w kierunku brzegu, po drugiej stronie rzeki, wznosiła się bia biała wieża, która, jak wywnioskowa łem, stanowiła część rafinerii Marsha. Trudno by łoby mi powiedzie ć jakimi motywami si ę kierowa kierowałem, ale na pierwszy plan wybrałem sklep spożywczy, którego personel nie przypomina ł miejscowych ludzi, i tam postanowiłem się czego czegoś dowiedzieć. Zastałem tylko siedemnastoletniego chłopca, pracują cego cego w charakterze subiekta, i przyjemnie mi się zrobi zrobiło na widok jego o żywienia i uprzejmości, które obiecywały pogodn ą gotowo gotowość informacji. Okazał się bardzo bardzo rozmowny i wkróyce się dowiedzia dowiedziałem, że nie posoba mu si ę to to miejsce, ma dosy ć cią głego zapachu ryb i zagadkowych mieszkańców tego miasta. Rozmowa z ka żdym przybyszem by ła dla niego ulgą . Przyjechał tu z Arkham, zamieszka ł u rodziny pochodz ą cej cej z Ipswich, a wyjeżdżał stą d zawsze, gdy tylko mia ł wolne. Rodzina jego niech ę tnie tnie akceptowała tę prac pracę w w Innsmouth, ale firma go tu skierowała i nie chciał stracić posady. Powiedział, że nie ma tu żadnej biblioteki ani żadego biura podró ży, ale zapewne poradz ę sobie sam. Ulica, na której obecnie się znajduj znajduję , to Federal Street. Na zachód od niej znajduj ą się stare, stare, elegantsze ulice - Brood, Washington, Lafayette i Adams - na wschód jest natomiast nadbrzeżna dzielnica slumsów. Tam właśnie, przy Main Street, spotka łem stare kościły gregoriańskie, od dawna ju ż nieczynne. Lepiej tam nie rzuca ć się zanadto zanadto w oczy, zw łą szcza szcza na północ od rzeki, bo ludzie s ą nastawieni nastawieni wrogo i strasznie pos ę pni. Zdażyło się nie nie raz, że obcy przybysz znika ł tam na zawsze. Pewne miejsca w tamtej okolicy są prawie prawie zakazane o czym przekona ł się na na własnej skórze. Na przyk ład nie należy przechadzać się w w pobli żu rafinerii Marsha ani koło czynnych kościołów czy też gmachu z filarami należą cego cego do Porzą dku dku Dagona na New Church Green. Są to to bardzo dziwne ko ścioły - wszystkie gwa łtownie zdezawuowane przez ich sekty posługuj ą ce ce się przedziwnym przedziwnym ceremoniałem i równie dziwnym strojem duchowie ństwa. Jest to heretycka i jakaś tajemnicza wiara, charakteryzują ca ca się dziwnymi dziwnymi przejawami cudownych przeobrażeń zmierzają cych cych do nieśmiertelności ciała - w pewnym stopniu - na ziemi. Pastor dr Wallace z Ashbury M.E. Ko ścioła w Arkham - surowo przestrzega ł tego młodego człowieka przed uczestniczeniem w obrzę dach dach któregokolwiek ko ścioła w Innsmouth.
Jeśli chodzi o samych mieszkańców Innsmouth, to w łaściwie nie wiedział, co o nich my śleć. Rzadko i tylko ukradkiem pojawiali si ę na na ulicach, niczym zwierzę ta ta żyją ce ce w norach, i nie miał poję cia cia w jaki sposób sp ę dzaj dzają czas, czas, kiedy nie łowią ryb, ryb, a po łowy też odbywały się i i u nich bez żadnego planu. S ą dz dzą c po ilości przemycanego alkoholu, przez wi ę ksz kszą cz część dnia leżą pewnie pewnie w alkoholowym zamroczeniu. Wszyscy zdaj ą si si przynależeć do jakiej ś ą świata, jak gdyby mieli dost ę p do wspólnoty, rozumiej ą si się nawzajem nawzajem i pogardzają reszt resztą ś innych, znacznie wy ższych sfer istnienia. Ich wygl ą d - zwłaszcza tych, którzy mają nieruchome i nigdy nie zamykaj ą ce ce się oczy oczy - jest już sam w sobie zaskakuj ą cy, cy, a brzmienie ich głosu mocno odra żają ce. ce. Okropne wra żenie robią ich ich ś piewy w kościołach podczas nocy, a zwłaszcza w ich główne świę ta ta przypadają ce ce dwa razy do roku, 30 kwietnia i 31 października. Są mi miłośnikami wody, p ływają bardzo bardzo czę sto sto zarówno w rzece, jak i w morzu. Powszechne wśród nich s ą wy wyścigi pływackie do Diabelskiej Rafy i ka żdy, kogo tylko spotkamy na ulicy, wydaje się by być zdolny do tego wyczerpuj ą cego cego sportu. Je śli się tak tak zastanowić, to w łaściwie ę . Zdarzają tylko młodych ludzi dostrzega si ę na na ulicy, a im starsi, tym ciemniejszą maj mają skór skór ę się wyj wyją tki, tki, kiedy nie dostrzega si ę odchyle odchyleń od normy, jak na przyk ład ów starszy już pracownik hotelu. Zastanawiają ce, ce, co dzieje się ze ze starymi ludźmi, a może "wyglą d typowy ę dla Innsmouth" to objawy dziwnej i zdradzieckiej choroby, które pot ę guj gują si się w w miar ę upływają cych cych lat? Tylko jakaś rzsdko spotykana choroba mog ła spowodowa ć równie wielkie i zasaniecze zmiany anatomiczne u poszczególnych doros łych osobników - zmiany w uk ładzie kostnym, tak pdstawowe jak kształt czaski - ale znacznie bardziej zaskakują ce ce i wprosr niesłychane było pię tno tno tej choroby zaznaczają ce ce się w w ogólnym wygl ą dzie. dzie. Trudno by łoby wyci ą gn gnąć jakieś konkretne wnioski w tej sprawie, wyja śnił młody sprzedawca, bo nie sposób pozna ć bliżej tych ludzi, cho ć by się nawet nawet długo wśród nich mieszkało. Był przekonany, że ludzie o gorszym wygl ą dzie dzie niż ci, których czasem spotyka si ę na na ulicach, przebywają zamkni zamknię ci ci w domach. Nieraz słychać jakieś dziwne odg łosy. Rozpadają ce ce się nadbrzeżne rudery na północ od rzeki s ą podobno podobno po łą czone czone ukrytymi lochami stanowi ą cymi cymi istne siedlisko anormalnych zjawisk. Jaka obca krew - jeżeli tak jest istotnie - płynie w żyłach tych ludzi, trudno si ę rozezna rozeznać. Kiedy przdstawiciele rzą dowi dowi albo jacyś inni ludzie z zewną trz trz przybywają do do miasta, wtedy starannie ukrywaj ą wszystkich, wszystkich, którzy wygl ą daj dają odrażają co. co. Nie ma sensu, objaśniał mnie sprzedawca, pytać tubylców o cokolwiek, co dotyczy miasta. Jedyny, który by ł by by tu skory do rozmowy, rozmowy, to s ę dziwy dziwy już człowiek o normalnym wygl ą dzie, dzie, mieszkają cy cy w ubogim domu na pó łnocnym skraju miasta. Można go spotka ć przy remizie strażackiej, bo coą gle gle się tam tam snuje. Ten starzec nazywa się Zadok Zadok Allen, ma dziewi ęćdziesią t sześć lat i jest trochę stukni stuknię ty, ty, a poza tym to najwi ę kszy kszy w mieście pijak. Jest dziwny i zagadkowy, ci ą gle gle oglą da da się przez przez ramię , jakby si ę czego czegoś obawiał, a kiedy jest trze źwy, za nic nie można go nak łonić do rozmowy z obcymi. Nie potrafi si ę jednak jednak oprzeć pokusie, jeśli ktoś mu zaproponuje jego ulubion ą trucizn truciznę , a pijany rozwija opowie ść pełną zdumiewają cych cych wspomnie ń. A jednak niewiele po żytecznych wiadomości można od niego uzyska ć; we wszystkich jego opowieściach znać szaleństwo, są to to niepowi ą zane zane wą tki tki na temat nieprawdopodobnych niepra wdopodobnych cudów i strasznych wydarzeń, które zrodzić mogła tylko jego nieposkromiona fantazja. Nikt mu nigdy nie daje wiary, ale mieszka ńcom Innsmouth nie podoba si ę , że stary tyle pije i
rozmawia z obcymi; lepiej, żeby nie wiedzieli, że się z z nim rozmawia. To od niego najprawdopodobniej wywodz ą si się wszystkie wszystkie najbardziej niesamowite opowieści. Kilku nietutejszych nieraz donosiło o jaki ś strasznych zjawach, które im się zda zdażyło tu zauważyć, ale trudno si ę dziwi dziwić, że opowieści starego Zadoka i widok zniekszta łconych tubylców wywo łały takie iluzje. Nikt spo śród niemiejscowych ludzi nie wychodzi na ulic ę wieczorem, bo, jak si ę powszechnie powszechnie uważa, byłoby to przejawem braku rozs ą dku. dku. A poza tym wszystkie ulice spowija złowieszczy mrok. Ilość ryb jest tu wprost niewiarygodna, ale ludzie maj ą z z tego coraz mniejsze kożyści. Ponadto ceny spadaj ą , a konkurencja rośnie. Najlepoej prosperuje oczywiście rafineria, której przedstawicielstwo handlowe mieści się w w pobli żu, na placu. Starego Marsha nigdy si ę nie nie widuje, czasami jednak jeździ do fabryki w zamkni ę tym tym samochodzie z zasłonię tymi tymi oknami.
ążą najrozmaitsze O Wyglą dzie dzie Marsha kr ążą najrozmaitsze pogłski. Dawniej był to wielki elegant i podobno jeszcze teraz nosi surdut z epoki edwardiańdskiej, przystosowany do jego dziwnie zdwformowanego ciała. Przedtem jego synowie prowadzili biuro, ale od pewnego czasu nie pokazują si się ju już publicznie i lwią cz część pracy przejęła młodsza generacja. Wygl ą d synów, a talże ich sióstr stał się dziwny, dziwny, zwłaszcza tych starszych, i podobno wszyscy jako ś zapadają na zdrowiu. Jedna z córek Marsha jest odrażają co co brzydka, przypomina jekiego ś gada, a nosi ogromn ą ilość przedziwnej bi żuterii, podobnie egzotycznej jak widziana przezemnie tiara. Młody ę kilka sprzedawca widział tiar ę kilka razy i słyszał, że pochodzi z tajemnego łupu albo pirackiego albo diabelskiego. Ksi ęża, czy też kapłani - w gruncie rzeczy nie wiadomo, jak si ę ich ich tutaj zwie - wszyscy noszą tego tego rodzaju ozdob ę na na głowie, ale niestety niełatwo ich zobaczyć. ążą cych Innych egzemplaży tej tiary młody człowiek nie widział, choć podobno, wedle kr ążą cych wieści, jest ich wiele w Innsmouth. Marshowie wraz z trzema innymi szlachetnie urodzonymi rodzinami - Walte'ami, Gilmanami i Eliotami - nie muszą ju już pracować. Mieszkają w w ogromnych domach na Washington Street i trzymają tam tam podobno w ukryciu swoich krewnych, którym ze wzgk ę dów dów osobistych nie wolno się pokazywa pokazywać, ale wiadomość o ich śmierci ogłaszają oficjalnie. oficjalnie. Wiele napisów z nazwami ulic zostało zdję tych, tych, w zwi ą zku zku z czym m łody człowiek naszkicował mi szczegółowy plan najwa żniejszych abiektóe w mieście. Stwierdziłem, że bę dzie dzie mi ogromnie pomocny, i w śród serdecznych podzi ę kowa kowa ń schowałem go do kieszeni. ą po po drodzie widzia łem, nie wydała mi się zach Obskurna restauracja, któr ą zachę caj cają ca, ca, wobec tego kupiłem sobie na obiad serowe krakersy i imbirowe wafle. Postanowi łem obejrzeć główne ulice, porozmawiać z ludźmi przybyłymi do tego miasta, je żeli takich po drodze napotkam, i wrócić autobusem do Arkham o ósmej wieczorem. Ca łe miasto było naznaczone rozk ładem i ruiną ; nie miałem zainteresowań socjologicznych, postanowi łem wię skupi skupić się na na zagadnieniach z zakresu architektury.
ę po I tak rozpocząłem moją dok dok ładną , ale jak że k łopotliwą w wę drówk drówk ę po Innsmouth, w ą skimi, skimi, ęci dość mrocznymi uliczkami. Minąłem most i skr ę c iłem w stronę szumi szumią cego cego wodospadu w dolnym biegu rzeki, przeszed łem koło rafinerii Marsha, z której, dziwna rzecz, ale nie dochodziły odgłosy odbywaj ą cej cej się tam tam pracy. Sta ła na krawę dzi dzi stromego brzegu rzeki ko ło mostu, a skrzyżowanie ulic, b ę dą ce ce dawniej centrum miasta, zostało po Rewolucji zast ą pione placem miejskim istnieją cym cym do dzisiaj.
łą , że Miną wszy wszy wą wóz wóz przy moście na Main Street natknąłem się na na dzielnicę tak tak wymar łą przeszył mnie dreszcz przerażenia. Skupisko zapad łych i rozsypuj ą cych cych się dachów dachów twożyło fantasyczną , poszarpaną lini linię horyzontaln horyzontalną na na tle nieba, a ponad ni ą wyrasta wyrastała upiorna, ścię ta ta u góry wi ża starego kościoła. W kilku domach za Main Street kto ś chyba mieszka ł, ale wię kszo kszość była szczelnie zabita deskami. Na bocznych, pozbawionych chodników ulicach ujrzałem czarne czeluście wybitych okien w pustych ruderach, z których wiele przechyli ło się groźnie na osunię tych tych fundamentach. Okna te wygl ą da dały tak upiornie, że trzeba było nie lada odwagi, aby i ść dalej, w steonę parku. parku. Strach, jaki budz ą opustosza opustoszałe domy, pot ę guje guje się taczej w postę pie geometrycznym niż arytmetycznym, jako, że domy mnożą si się i i tworzą ą i i śmiercią i i na opustoszałe miasto. Na widok niesko ńczenie długich ulic świecą cych cych pustk ą myśl o cią gn gną cych cych się bezkre bezkreśnie, spowitych mrokiem mieszkaniach, które wype łniały tylko paję czyny czyny i wspomnienia i nad którymi zaw ładnęło teraz robactwo, ogarniał człowieka lę k i odraza, i chyba nawet najwytrzymalsza filozofia nie byłaby w stanie si ę im im oprzeć. Fish Street była równie opustosza ła jak Main Street, różniła się jednak jednak tym, że zbudowane z cegły i kamienia magazyny zachowa ły się w w doskona łym stanie. Water Street była podobna, z tą tylko tylko różnicą , że w tych miejscach, gdzie znajdowa ły się kiedy kiedyś zabudowania portowe, teraz były puste dziury. Nigdzie nie spotka łem żywej duszy, tylko na kalekim falochronie siedziało paru rybaków, nie s łyszałem też żadnych odgłosów życia poza chlupaniem fal w przystani i szumem wodospadu na rzece Manuxet. To miasto zaczynało mi coraz bardziej działać na nerwy, co chwila ogl ą da dałem się ukradkiem ukradkiem na most na Water Street. Most na Fish Street, zgodnie z naszkicowanym planem, by ł w ruinie. Na północ od rzeki zna ć było ślady nę dznego dznego życia - czynne pakowanie ryb na Water Street, tu i ówdzie dymi ą ce ce kominy i połatane dachy, jakieś nieokreślone odgłosy, a gdzieniegdzie na ponurych niebrukowanych uliczkach uliczkach pow łóczą cy cy nogami ludzie. Mimo to wydało mi si ę tu tu jeszcze bardziej ponuro niż w południowej, wymar łej dzielnicy miasta. Może dlatego, że ludzie tutaj byli jeszcze bardziej tajemniczy i nienormalni niż w centrum miasta; parokrotnie doznałem jakiś zupełnie fantastycznych skojarzeń, których nie potrafi łem umiejscowić. ę obcej Wydawało się , że ci ludzie mają wi wię ksz kszą domieszk domieszk ę obcej krwi ani żeli mieszkańcy śródmieścia - chyba że wyglą d "ludzi z Innsmouth" mia ł rzeczywiście podłoże chorobowe, a nie był tylko przejawem obcej krwi; w takim razie w tej dzielnicy choroba by ła bardziej zaawansowana niż gdzie indziej. Szczególnie zaniepokoiły mnie ledwo s łyszalne odgłosy niewiadomego pochodzenia. Powinny dobywa ć się z z zamieszkałych domów, a tymczasem najwyra źniej dochodzi ły z domów, których fasady by ły zabite deskami. Tam rozlega ło się jakie jakieś skrzypienie, bez łoadne przemykanie i chrobotanie; mimo woli pomyślałem o ukrytych tunelach, o których wspominał młody sprzedawca. Nagle zacząłem się zastanawia zastanawiać, jakie brzmienie ma głos tutejszych mieszkańców. Do tej pory nie s łyszałem jeszcze rozmowy tych ludzi, ale w ko ńcu stwierdziłem, że nie mam na to najmniejszej ochoty. Zatrzymałem się troch trochę d dłużej na Main Street i Church Street, żeby popatrzeć na dwa do ść ładne, stare, zniszczone kościoły i szybko opó ściłem tę dzielnic dzielnicę n nę dznych dznych slumsów nad brzegiem rzeki. Nastę pne kroki powinienem był skierować na ulic ę New New Church Green, ale jakoś nie miałem ochoty się znale znaleść po raz drugi w pobli żu kościoła, w którego krypcie dostrzegłem tę przra przrażają cą posta postać księ dza dza czy też pastora z dziwnym diademem na g łowie. Poza tym ch łopiec ze spożywczego sklepu przestrzegał mnie, że w kościołach, a tak że w budynku Porzą dku dku Dagona, ludzie obcy nie s ą mile mile widziani.
ęci Wobec tego posuwa łem się w w kierunku pó łnocnym główną ulic ulicą , po czym skr ę c iłem w głą b lą du du i znalazłem się w w zniszczonej dzielnicy zamożnego mieszczaństwa północnej części ulicy Brood, Washington, Lafayette i Adams. Cho ć te wspaniałe stare aleje miały złą nawierzchnię i i były zaniedbane, nie opu ściło ich jeszcze ocienione wieżami dostojeństwo. Rezydencje jedna za drug ą przyci przycią ga gały mój wzrok, wi ę kszo kszość z nich, po śród pustych dziedzińców, była zniszczona i zabita deskami, ale na każdej z tych ulic, w jednej albo dwóch rezydencjach, widać było ślady życia. Na Washington Street stał rzą d odremontowanych domów, ze starannie utrzymanymi trawnikami i ogrodami. Najbardziej okaza ły - z kwiatowymi tarasami schodzą cymi cymi w dó ł aż do Lafayette Street - przynależał zapewne do starego Marsha, chorego w łaściciela rafinerii. Wszystkie te ulice zupełnie pozbawione by ły życia, a już najbardziej zdumiewał mnie brak kotów i psów w Innsmouth. Z pewnym te ż zdumieniem i niepokojem zauwa żyłem, że nawet w najlepiej utrzymanych rezydencjch wszystkie okna na drugich pi ę trach trach i facjatach były szczelnie zamknię te. te. Ukradkowo ść i tajemniczość władały tym milczą cym, cym, wymar łym miastem, a jednocześnie przez cały czas nie mogłem się pozby pozbyć uczucia, że przebiegłe i nigdy nie zamykają ce ce się oczy oczy śledzą mnie mnie zewszą d i czyhają . Dreszcz mną wstrz wstrzą sn snął, kiedy zegar na wie ży po lewej stronie wybi ł godzinę trzeci trzecią . Zbyt dobrze pamię ta tałem ten przysadzisty kościół, z którego dobiega ły te dźwię ki. ki. Posuwają c się Washington Street w stronę rzeki rzeki znalazłem się w w innej zupe łnie części dawnej dzielnicy przemysłowo-handlowj; by ły tam ruiny fabryki, a tak że stacji kolejowej oraz kryty wiadukt kolejowy nad w ą wozem wozem znajdują cym cym się po po prawej stronie od miejsca, w którym sta łem. Udałem się w w tę stron stronę , jednak wiadukt okazał się niepewny, niepewny, zaopatrzony w znak ostrzegawczy, ale podjąłem ryzyko i przeszedłem na południowy brzeg rzeki, gdzie znowy odnalazłem ślady życia. Tajemnicze, pwłóczą ce ce nogami istoty spogl ą da dały ukradkiem w moj ą stronę , natomiast ludzie o twarzach normalnych patrzyli na mnie zimno i z ciekawo ścią . Innsmouth sta ło się ju już nie do zniesienia, uda łem się wi wię c Palne Street w stronę placu placu w nadziei, że znajdę tam tam jekiś pojazd, którym wróc ę do do Arkham, i nie b ę dę ju już czekał na ten złowieszczy autobus, gdyż jego pora odjazdu wyda ła mi się zbyt zbyt odległa.
ą , a w jej pobli żu Wtedy to właśnie dostrzegłem chylą cą si się ju już ku ruinie remiz ę stra strażack ą starego człowieka o czerwonej twarzy, zmierzwionej brodzie i załzawionych oczach, ubranego w łachmany, który siedział na ławce i rozmawiał z dwoma strażakami, wyglą daj dają cymi cymi co prawda normalnie, ale bardzo niechlujnie. By ł to niewą tpliwie tpliwie Zadok Allen, ten zwariowany, zapijaczony dziwi ęćdziesię cio cio letni starzec, którego opowieści o Innsmouth u jego tajemniczych losach by ły tak niewiarygodne i koszmarne. III
Musiał to chyba sprawi ć jakiś przwrotny chochlik - albo jakie ś sardoniczne przycią ganie ganie niepoję tych, tych, tajemniczych sił - że zmieniłem plany. Postanowi łem przecież ograniczać swoje obserwacje wyłą cznie cznie do architektury i szedłem spiesznie w kierunku placu, aby znale źć tam jakiś środek lokomocji i wydosta ć się z z tego miasta rozk ładu i śmierci, ale widok starego Zadoka Allena skierował moje myśli gdzie indziej i z pewnym wahaniem zwolni łem kroku. Wiedziałem, że ten stary człowiek opowiada tylko tajemnicze, chaotyczne i niewiarygodne legendy, zostałem też ostrzeżony, że tutejsi ludzie nie lubią , aby z nimi rozmawia ć, że jest to
nawet niebezpieczne, ale to, że ten wiekowy świadek zaniku miasta, a pamię taj tają cy cy jeszcze najdawniejsze lata, kiedy przypływały tu statki i pracowa ły fabryki, dzia łał z tak przycią gaj gają cą si siłą , mimo dużej dozy rozsą dku dku nie mog łem się temu temu oprze ć. Przecież najdziwaczniejsze i najbardziej niewiarygodne mity są cz czę sto sto symbolem lub alegori ą opierają cą si się na na prawdzie, a stary Zadok móg ł widzieć to wszystko, co toczy ło Innsmouth przez dziewięćdziesią t lat. Ciekawość okazała się silniejsza silniejsza niż ostrożność i w młodzieńczym ę do egotyzmie wyobraziłem sobie, że dotr ę do samego zal ążka historii dzię ki ki bezładnej, niezwyk łej opowieści, do jakiej pobudz ę go go za pomoc ą whiskey. whiskey. Zdawałem sobie sprawę , że tam go zagadn ąć nie mogę , bo strażacy natychmiast to zauważą i i zaoponują . Postanowi łem wię c zdobyć pochodzą cy cy z przemytu alkohol w miejscu wskazanym przez młodego sprzedawc ę ze ze sklepu spo żywczego; powiedział, że można go tam kupić w dowolnej ilo ści. Potem przejdę si się ko koło remizy i niby przypadkowo natkn ę si się na na Zadoka, kiedy ten zacznie swoj ą w włóczę gę . Woedziałem przecież, że Zadok jest bardzo ąży przy remizie strażackiej przez par ę ę godzin. niepokojony, że czę sto sto kr ąż godzin.
ę whiskey Butelk ę whiskey zdoby łem bez trudu, cho ć wcale nie tanio, na tyłach obskurnego wielobranżowego sklepu tuż koło placy na Elliot Street. Brudny facet, którego tam zasta łem, nosił ślady "człowieka z Innsmouth", ale na swój sposób by ł uprzejmy; był pewnie przyzwyczajony do takiego obyczaju obcych przybyszów przybyszów - kierowców ci ężarówek, ludzi, którzy kupowali tu z łoto, i temu podobnych - od czasu do czasu pojawiaj ą cych cych się w w mieście. Znalazłszy się z z powrotem na placu stwierdzi łem, że szczęście mi dopisuje, ledwo bowiem ą , chudą , obszarpaną posta wyszedłem za róg Gilman House, ujrza łem wysok ą postać Zadoka Allena. Zgodnie z powzi ę tym tym planem przycią gn gnąłem jego uwagę wymachuj wymachują c dopiero co zakupion ą ą. Wkrótce przekonałem się , że podąża za mną , ja zaś skr ę ę ci butelk ą ciłem w Wolte Street, w stronę dzielnicy dzielnicy najbardziej ze wszystkich opustoszałej. Posługuj ą c się planem planem narysowanym przez ch łopca zmierzałem w stronę bezludnego, bezludnego, południowego brzegu rzeki, który ju ż przedtem zwiedziłem. Tylko na odleg łym falochronie widać było paru rybaków; a posun ą wszy wszy się jaszcze jaszcze dalej na południe, mog łem już być poza zasię giem giem ich wzroku, usi ąść wraz z Zadokiem w pustej przystani i przez nikogo nie obsrwowany wypytywa ć go przez czas nieokreślony. Nim zd ążyłem dojść do Main Street, dobiegło mnie z ty łu ciche i świszczą ce ce wołanie; - Hej, panie! - Pozwoli łem mu się zbli zbliżyć do ę łyków z butelki. siebie i pocią gn gnąć par ę ł Kiedy tak szliśmy pośród wszechobecnego spustoszenia i zrujnowanych w ob łę dny dny sposób domówk, nastawi łem uszy, ale stary człowiek nie był jeszcze skory do rozmowy. Wreszcie pomię dzy dzy rozpadają cymi cymi się murami murami z cegły ujrzałem ujrzałem rozległy plac porośnię ty ty trawą , a cią gn gną cy cy się w w stronę morza, morza, i długą , mocno zachwaszczoną przysta przystań. Kamienne słupy nad wod ą , porośnię te te mchem, obiecywa ły wygodne miejsce do siedzenia, a dzi ę ki ki ruinom magazynów, znajduj ą cych cych się na na północy, mogli śmy być niewidoczni. Tutaj, ę; tak wię c poprowadziłem pomyślałem, bę dzie dzie idealne miejsce na długą , sekretną pogaw pogawę dk dk ę ą w mego współtoważysza ścieżk ą w dół i wybrałem dogodne miejsce do siedzenie po śród omszałych kamieni. Powietrze, przesią kni knię te te śmiercią i i spustoszeniem, było upiorne, a zapach ryb wprosta nie do zniesienia; postanowi łem jednak, że nic mnie nie mo że odstraszyć. Zostało mi oko ło czterech godzin na rozmow ę , bowiem autobus do Arkham odje żdżał o ósmej. Zacząłem wię c dozować alkohol staremu pijaczynie, a sam poch łaniać skromny posiłek. Starałem się tak tak dozowa ć, żeby nie przecią gn gnąć miary, nie chciałem bowiem, aby
gadulstwo pod wp ływem upojenia alkoholem przesz ło w zamroczenie. Po up ływie godziny nie był już tak milczą cy, cy, ale ku memu rozczarowaniu wci ąż jeszcze omijał moje pytania na temat Innsmouth i tajemnej przeszłości tego miasta. Mamrotał coś o obecnej sytuacji, wykazywał znajomość licznych gazet, zdradzał sk łonność do filozofowania w wiejskim, moralizatorskim stylu. Pod koniec drugiej godziny zacz ąłem mieć wą tpliwo tpliwości, czy butelka whiskey wystarczy, i zastanawiałem się , czy nie zostawić na chwil ę Zadoka Zadoka i nie pój ść po nastę pną . Wtedy właśnie nadarzyła się okazja, okazja, której nie by ły w stanie stworzyć moje pytania; us łyszawszy charczą cą , bezładną mow mowę starego starego człowieka pochyliłem się do do przodu i zacz ąłem się ws wsłuchiwać z napię tą uwag uwagą . Siedziałem tyłem do morza cuchn ą cego cego rybami, on za ś siedział frontem i nagle, ni st ą d, d, ni zową d, d, jego wzrok pow ę dtowa dtował ku nisko po łożonej odległej linii Diabelskiej Rafy, wyłaniają cej cej się wyra wyraźnie i wprost fascynuj ą co co spośród fal. widok ten najwyra źniej mu się nie nie podoba ł, bo zaczął sypać przekleństwami, a nastę pnie szeptać coś tajemniczym głosem i ukradkowo rozgl ą da dać się na na wszystkie strony. Pochyli ł się ku ku mnie, chwyci ł gwałtownie za polę p płaszcza i zaczął robić uwagi, nie budz ą ce ce wą tpliwo tpliwości. - Tam się to to wszystko zaczęło... to przekl ę te te miejsce, gdzie zaczyna się g głę boka woda. Brama do piekieł... żadna linia sondy nie si ę gnie. gnie. O, kapitan Obed to zrobi ł... to on znalaz ł wię cej, cej, niż trzeba, niż było dobre dla niego na wyspach Morza Po łudniowego. Wtedy wszystkim źle się dzia działo. Handel upadł, fabryki przestały się op opłacać... nawet te nowe... a najlepsi z naszych ludzi zgin ę li li na statkach korsarskich w wojnie 1812 roku albo zginę li li na brygu "Elizy" i p łaskodennej łodzi "Ranger" - własność Gillmana. Obed Marsh ę "Królawa "Królawa Sumatry". miał trzy pływają ce ce statki - brygantyn ę "Columby", "Columby", bryg "Hetty" i bark ę On jeden prowadzi ł handel z Indiami Wschodnimi i na Pacyfiku, cho ć barkentyna "Malajska Młoda Panna" Esdrasa Martina jeszcze w dwódziestym ósmym ryzykowa ła. Nie było drugiego takiego jak kapitan Obed - to diabelskie nasienie ! He, he ! Pami ę tam tam różne rzeczy, mówił, że wszyscy ludzie, co chodz ą do do kościoła chrześcijańskiego są g głupi, że znoszą trudy trudy i s ą pokorni. pokorni. Mówi ł, że powinni mieć innych bogów, jak ludzie w Indiach, takich bogów, co daj ą du dużo ryb za ich ofiary i odpowiadaj ą na na modlitwy ludzi. Matt Eliot, jego pierwszy oficer, też mówił dużo, tylko że był przeciw ludziom, co robili pogańskie rzeczy. Opowiadał o wyspie na wschód od Othahelte, gdzie s ą kamienne kamienne ruiny, starsze niż wszystko na świecie, i że podobne s ą na na Panape, na Karolinach, ale z wyrzeź bionymi twarzami, które wyglą daj dają jak jak te wielkie postacie na Wschodniej Wyspie. Niedaleko była mała wulkaniczna wyspa, gdzie by ły inne ruiny - wszystkie tak zniszczone, jakby stały przedtem pod wod ą , i z obrazkami strasznych potworów. Tak panie, Matt mówi ł, że mieli tam dużo ryb do łapania i śmieszne bransolety i naramienniki, i pier ścieni na głowie zrobione z dziwnego z łota, pokryte obrazkami potworów takich jak na ruinach na ma łej wyspie - coś jakby ryby podobne do żab albo żaby podobne do ryb, a wszystkie narysowane w ró żnych pozach, jakby to byli ludzie. Nikt od nich nie móg ł ąd to wzi ę li, ą łowić tyle ryb, wydoby ć, sk ą li, a wszystkie inne ludy dziwi ły się , jak oni potrafi ą ł kiedy wszę dzie dzie jest mało. Matt też się dziwi dziwił i kapitan Obed te ż. Obed jeszcze zauważył, że różni młodzi ludzie znikają tam tam co roku na zawsze. Zauwa żył też, że wszyscy tam wydaj ą si się dziwni nawet Kanakom. Udało się Obedowi Obedowi wydosta ć prawdę od od tych pogan. Nie wiem, jak to zrobi ł, ale zaczął
ą d je mają i i czy mogą mie kupowa ć od nich te rzeczy jakby ze z łota. Pytał, sk ą mieć wię cej, cej, aż w końcu dowiedział się wszystkiego wszystkiego od ich starego wodza - Walakea, tak go nazywali. Nikt, tylko Obed móg ł uwierzyć staremu diabłowi, ale kapitan móg ł odczytywać tych ludzi, jakby z książek. He, he! Nikt nie wierzy mi teraz, kiedy mówi ę , i pan też chyba nie wierzy, m łody człowieku, cho ć jak się na na pana popatrzy, ma pan takie same bystre oczy jak Obed. - Tak, panie. Obed wiedzia ł, że są rzeczy rzeczy na ziemi, o jakich ludzie nigdy nie s łyszeli i nie uwierzyliby, jakby us łyszeli. Zdaje się , że ci Kanakowie sk ładali w ofierze uda młodych chłopców i dziewczyn jakim ś bogom, co żyją pod pod morzem, i dostawali za to od nich wszystko, o co poprosili. Spotykali si ę z z nimi na ma łej wyspie z dziwnymi ruinami i chyba te okropne obrazki z żaborybimi potworami by ły odbiciem tych bogów, jakich tam spotykali. Były to chyba takie stwory, jak syteny , o których opowiadaj ą . Mieli różne miasta na dnie morza, a ta wyspa stamtą d się wysun wysunęła. Podobno by ły jeszcze jakieś żywe stwory w kamiennych budowlach, jak si ę wyspa wyspa wyłoniła na powierzchni ę . Stą d Kanakowie wiedz ą , że była przedtem na dnie. Rozmawiali na migi i od razu nawi ą zali zali z nimi interes. Te istoty lubi ą ofiary ofiary z ludzi. Ju ż bardzo dawno je dostawa ły, ale potem straciły kontakt ze światem. Co robią z z tymi ofiarami, tego to ja nie wiem i chyba Obed te ż nie miał odwagi spytać. Ale odpowiada ło to poganom, bo przy ły na nich ci ężkie czasy i w rozpaczy szli na wszystko. Oddaj ą pewn pewną ilo ilość młodych ludzi tym morskim potworom dwa razy do roku... w maju i na Wszystkich Świę tych... tych... regularnie. Te potwory zgodzi ły się da dać za to dużo ryb... ścią gaj gają je je z całego morza... i jeszcze jakieś rzeczy ze złota co jakiś czas. Jak mówię , ludzie spotykali te potwory na ma łej wulkanicznej wyspie... pop łynę li li tam na łodziach ze swoimi ofiarami i przywieźli różne skarby niby ze z łota. Z począ tku tku te potwory nigdy nie przybywa ły na główną wysp wyspę , ale potem i tam si ę zjawia zjawiały. Chyba chciały się spotkać z ludźmi i w wielkie dni zaczęły się przy przyłą cza czać do świę taowania taowania - w Świę to to Majowe i ą żyć w wodzie i na powietrzu... chyba to si ę we Wszystkich Świę tych. tych. Bo wie pan, one mog ą ż nazywa amfibia. Kanakowie powiedzieli, że ludzie z innych wysp mogliby ich w łapać jakby się o o nich dowiedzieli, ale oni powiedzieli na to, że się nie nie boją , bo oni by mogli zniszczy ć wszystkich ludzi, gdyby chcieli... gdyby zastosowali takie znaki, jak dawne Stare Bóstwa, nie wiem jakie. Ale nie chcą i i chowają si się w w wodzie, gdy kto ś pojawi się na na wyspie. Jeśli chodzi o łą czenie czenie się z z tymi żaborybami, to Kanakowie tego unikali, ale potem dowiedzieli się czego czegoś, co nadało temu inny sens. Wydaje si ę , że ludzie są jako jakoś pokrewni tym wodnym bestiom, że wszystko, co żywe, pochodzi spod wody i wystarczy tylko troch ę coś zmienić, a mogą tam tam wrócić. Te potwory powiedzia ły Kanakom, że jak wymieszać krew, to dzieci z począ tku tku bę dą wygl wyglą da dać całkiem jak ludzie, dopiero pó źniej się b bę dą zmienia zmieniać jak one, aż w końcu przeniosą si się do do wody i przy łą cz czą do do nich tam w dole. A co wa żne, młody człowieku, to jak ju ż staną si się ryb rybą i i pójdą w w wodę , nigdy nie umieraj ą . Bo te potwory nigdy nie umierają , chyba że je ktoś zabije. I tak, panie, jak Obed pozna ł tych wyspiarzy, mieli w sobie ju ż dużo krwi tych potworów spod wody. Jak si ę starzeli starzeli i było to już widać, siedzieli w ukryciu, dopóki nie poczuli, że chcą i iść do wody. Jedni zmieniali si ę szybciej szybciej a inni nigdy nie zmieniali się tak, tak, żeby iść do wody, ale przewa żnie się zmieniali, zmieniali, tak przynajmniej te potwory mówi ły. Ci, co si ę rodzili rodzili bardziej do nich podobni, zmieniali się wcze wcześniej, a ci, co bardziej byli podobni do ludzi, podobno żyli na wyspie wi ę cej cej niż siedemdziesią t lat, chociaż wypuszczali się g głę boko w wodę , żeby spróbowa ć. Ci, co ju ż weszli pod wod ę , zwykle przychodz ą w w odwiedziny, tak że człowiek może rozmawiać ze swoim praprapradziadkiem, co opu ścił ziemię pi pięćset albo
wię cej cej lat temu. Wszyscy oni już nie myślą wcale wcale o śmierci - chyba że giną na na łodziach w wojnie z innymi wyspiarzami albo jako ofiary dla bogów na dnie morza, albo od uk ą szenia szenia węża, plagi, albo jakiś nagłych dolegliwości czy czegoś innego, nim zd ążą skoczy skoczyć w wodę - tylko czekają na na zmianę , co wcale nie wydaje im się straszne. straszne. Uważali, że to, co b ę dzie dzie potem, bę dzie dzie tak samo dobre, jak to, co zostawi ą , i chyba Obed te ż tak pomy ślał, jak się zastanowi zastanowił nad tym, co Walakea mu opowiedział. Walakea jeko jeden z niewielu nie mia ł w sobie rybiej krwi, by ł z ą łą czyli linii królów, którzy si ą łą czyli tylko z rodzinami królów na innych wyspach. Walakea pokazał Obedowi różne obrzę dy dy i ś piewy, jakie dokonywali razem ze stworami z morza, i pokaza ł mu niektórych ludzi we wsi, jak zmieniali ludzkie kszta łty. Tylko że nigdy nie pokazał tych, co wyszli prosto z morza. Na koniec da ł mu co ś, co było zrobione z o łowiu czy czegoś innego, i powiedzia ł, że to ścią ga ga ryby z ka żdego miejsca w wodzie, gdzie ryby si ę gnieżdżą . Trzeba to tylko wrzuci ć w wodę i i odprawi ć odpowiednie mod ły. Walakea pozwoli ł, żeby to rozrzucić po ca łym świecie, tak żyby ka żdy mógł znaleźć ryby i łowić, jak bę dzie dzie potrzebował. Mattowi to się nie nie podoba ło i mówił, żeby się Obed Obed trzyma ł od wyspy z daleka. Ale Obed si ę tam wyrywał, a jak si ę okaza okazało, że te złote rzeczy są tanie, tanie, uzna ł, że opłaca mu się tym tym zająć. ę lat, I tak trwało to przez par ę lat, aż tyle nagromadził, że mógł założyć rafinerię w w starym, zniszczonym młynie Walte'a. Nie Sprzedawał tego, bo nie chcia ł, żeby ludzie go wypytywali. Jego cała załoga dostawała kawałki złota i mogła je sprzedawać, tylko wszyscy musieli obiecać, że bę dą milcze milczeć. Pozwolił też swoim kobietom stroi ć się w w złoto, takie, co bardziej pasowało do ludzi. Ale wróćmy do trzydziestego ósmego roku - mia łem wtedy siedem lat - kiedy to Obed zobaczył, że wszyscy ludzie z wyspy wygin ę li li w wyprawach morskich. Chyba inni wyspiarze ęce. poję li, li, co się dzieje, dzieje, i wzię li li wszystko w swoje r ę c e. Pewnie znali stare, magiczne znaki, a tych tylko te stwory wodne si ę ba bały, jak same mówi ły. Co tym Kanakom przypadnie jeszcze, ąś wyspę ze kiedy morze wyrzuci z siebie jak ąś ze starymi ruinami, jeszcze sprzed potopu. Były to pobożne intencje - nie zostawili nic na wyspie ani na małej wulkanicznej wyspie, tylko te ruiny, zbyt pot ężne, żeby je zburzyć. W niektórych miejscach by ły rozrzucone małe kamienne ą . Może to były znaki Starych - jak zabawki - a na nich coś, co nazywacie chyba swastyk ą Bóstw? Wszystko to wymazali, nie zosta ło ślady po złotych rzeczach, a żaden z Kanaków w okolicy nie piśnie o tym s łowa. Nawet nie powiedzą , że na wyspie byli kiedy ś jacyś ludzie. To, oczywiście, mocno dotkn ęło Obeda, bo urwa ł mu się taki taki wspaniały handel. Dotkn ęło całe Innsmouth, bo wtedy, co mia ł właściciel statku, miała i załoga. Wię kszo kszość ludzi w mieście przyjęła to potulnie jak owoce, ale by ło im ciężko, bo ryb by ło coraz mniej, a i fabryki upada ły. Wtedy Obed zacz ął wyzywać ludzi, że są t tę pe barany, że się modl modlą do do chrześcijańskiego nieba, a ono im wcale nie pomaga. Powiedzia ł, że zna ludzi, którzy si ę modl modlą do do bogów, co dają wszystko wszystko potrzebne ludziom, i powiedzia ł, że jak grupa ludzi przy nim stanie, to mo że on wejdzie w kontakt z takimi mocami, że bę dą mieli mieli dużo ryb i dużo złota. Ci, co s łużyli na "Królowej Sumatry" i widzieli wysp ę , wiedzieli, o czym on mówi, i niespieszno im by ło zbliżać się do do morskich stworów, ale ci, co o noczym nie wiedzieli, zaciekawili si ę , co Obed ą wiar wiar ę ę, co da im ko żyści. mówi, i zaczę li li go pytać, jak mog ą przej przejść na tak ą
W tym momencie stary cz łowiek przestał mówić, coś mamrotał i popadł w pos ę pne, pełne lę ku ku milczenie; coraz to ogl ą da dał się nerwowo nerwowo za siebie, to znów wpatrywa ł się w w odległą ę . Zagadnąłem go, ale nie odpowiedzia ł, zrozumiałem wię c, czarną raf raf ę c, że muszę mu mu pozwoli ć ę. Ta obłą ka opróżnić butelk ę kańcza opowieść zafascynowała mnie, bo zrozumia łem, że zawarta jest w niej surowa alegoria, oparta na dziwnym wyglą dzie dzie i zachowaniu ludzi z Innsmouth i wzbogacona twórczą fantazj fantazją i i egzotyczną legend legendą . Ani przez moment, nie wierzy łem, że opowieść ta może zawierać w sobie jakie ś rzeczywiste, faktyczne elementy; jednak że to sprawozdanie nawią zywa zywało do autentycznego koszmaru, cho ć by dlatego, że były w nim ą wiszia wzmianki o niezwyk łych klejnotach pokrewnych tej niesamowitej tiarze, jak ą wisziałem w Newburyport. Być może, że ozdoby te pochodz ą z z jakiejś dziwnej wyspy; mo żliwe też, że niesamowita opowieść jest wymysłem nieżyją cego cego już Obeda, a nie tego starego pijaka.
ę , wysą czy Podałem Zadokowi butelk ę czył ją do do dna. Wprost zdumiewaj ą ce, ce, że mógł pochłonąć aż ę tyle whiskey, a jego g łos nadal brzmia ł piskliwie i świszczą co, co, a nie ochryple. Obliza ł szyjk ę butelki i wsunął ją do do kieszeni, po czym zacz ął się kiwa kiwać i coś szeptać cicho do siebie. Pochyliłem się w w jego stron ę , żeby wyłowić jakieś nieartykułowane słowa, a wtedy wyda ło mi się , że pod brudnymi krzaczastymi w ą sami sami czai się sardoniczny sardoniczny u śmiech. Tak, rzeczywiście wypowiadał jakieś słowa, a ja zaczyna łem chwytać ich sens. - Biedny Matt... on zawsze by ł przeciwny, próbowa ł przecią ga gać ludzi na swoj ą stron stronę , długo rozmawiał z pastorami... na pró żno... wyp ę dzili dzili z miasta pastora kościoła parafialnego kongregacjonalistów i metodystów, nigdy ju ż wię cej cej nie zobaczyłem wielebnego Babcocka, pastora metodystów... Gniewnego Jehowy - by by łem wtedy mały, ale słyszałem to, co słyszałem i widziałem to co widzia łem... Dagon i Ashtoreth... Belial i Belzebub... z łoty cielec i bożki Canaan, i Filistyni... babilo ńska szkarada... Mene, mene tekel, upharsin... Zamilk ł znowu, a jego za łzawione niebieskie oczy wzbudzi ły we mnie obaw ę , że jest już jednak bliski załkowitego zamroczenia. Ale kiedy go delikatnie potrz ą sn snąłem za ramię , odwrócił się w w moj ą stron stronę z z zaskakują cą czujno czujnością i i znowu wyrzuci ł z siebie jakieś tajemnicze słowa. - Nie wierzysz mi, co? He, he, he... to powiedz mi, m łody człowieku, po co kapitan Obed i jeszcze dwudziestu innych ludzi pływało ciemną noc nocą do do Diabelskiej Rafy i ś piewało tam coś tak głośno, że słychać ich by ło w mieście, kiedy wia ł w tę stron stronę wiatr? wiatr? No powiedz, wiesz po co? A dlaczego Obed ci ą gle gle wrzucał coś w tę wod wodę po po drugiej stronie rafy, gdzie jest tak głę boko, że nie dosię gniesz gniesz tam sondą ? Powiedz mi, co on zrobi ł z tą rzecz rzeczą z z ołowiu, co mu dał Walakea? Co, chłopcze? I co oni tam wozili w majowy wieczór, a potem we Wszystkich Świę tych? tych? I dlaczego mają nowych nowych kap łą nów nów - ci sami faceci, co kiedyś byli marynarzami - o noszą te te dziwne szaty, a głowy przykrywaj ą tymi tymi jakby ze z łota rzeczami, co je przywiózł Obed, hę ? Załzawione niebieskie oczy stały się teraz teraz prawie dzikie i szklane, a brudna biała broda aż się zaje zajeżyła. Stary Zadok musia ł zauważyć, że się troch trochę cofn cofnąłem, i zachichotał złośliwie. - He, he, he, he! A wi ę c widzisz? Może chciał by byś byś wtedy na moim miejscu, kiedy noc ą patrzyłem daleko w morze ze strychu w moim domu? Mówi ę ci, ci, dzieci dobrze słyszą , a ja łowiłwm wszystko, co tylko plotkowali i kapitanie Obedzie i tych ludziach na rafie! He, he, ę okr ę tow he! A co na to powiesz, jak kiedy ś w nocy wzi ąłem lornetk ę okr ę tową mojego mojego ojca na strych i ę pe zobaczyłem raf ę pełną jaki jakiś postaci, co się szybko szybko opó ściły w wod ę , jak tylko pokaza ł się księżyc? Obed i jego ludzie byli na łodzi, ale te stwory rzuciły się do do głę bokiej wody i już nie
wyszły... Chciał by byś być wyrostkiem, co siedzi sam na strychu i widzi co ś, co nie ma ludzkich kształtów, co?... he, he, he... Starzec zaczynał wpadać w histerię , a mnie ogarn ął dreszcz przerażenia. Położył mi na ramieniu swoje sę kate kate szpony, które zsawa ły się dr dr żeć, bynajmiej nie z rado ści.
ą łódź Obeda za raf ą ą, a potem... ju ż nastę pnego dnia... A jakby tak kiedy zobaczy ł załadowaną ł ę albo dowiedział się , że jakiś młody człowiek zniknął z domu? Czy wiedzia ł kto kiedu skór ę albo włosy Hirama Gilmana, co? Albo Nicka Pierce'a, albo Luelly Waite, Adonirama Southwicka ę kami... czy Henry Garrisona? He, he, he, he... Te stwory mówi ą ce ce na migi r ę kami... one mia ły ę ce... prawdziwe r ę ce... Obed wtedy znowu stan ął na nogi. Ludzie widzieli, jak jego trzy córki zacz ęły nosić na sobie złoto, a przedtem tego nie widzieli. No i z komina rafinerii wylatywa ł dym. Innym te ż zaczęło się powodzi powodzić. W przystani by ło teraz dużo ryb i tylko niebo wie, jakie ładunki wo żono teraz ą bocznic statkami do Newburyport, Arkham i Bostonu. Wtedy Obed uruchomi ł star ą bocznicę kolejową przez przez miasto. Rybacy z Kingsport us łyszeli o połowach i przypłynę li li słupami, ale wszyscy przepadli. Nikt ich już nigdy nie zobaczył. Wtedy to nasi ludzie zorganizowali Ezoteryczny Porzą dek dek Dagona i kupili budynek masonów... he, he, he! Matt Eliot by ł masonem i załatwiał sprzedaż, ale potem znikn ął na zawsze. Pamię taj taj ja nie mówię , że Obed chcia ł zrobić wszystko tak, jak by ło na wyspie Kanaków. I chyba z począ tku tku nie chciał, żeby się miesza mieszać ze stworami, ani chowa ć młodych po to, żeby potem zamieniały się w w ryby i wiecznie żyły. Chciał, żeby mieli złoto, chciał im dobrze płacić i wydaje mi się , że wszyscy z pocz ą tku tku byli zadowoleni... Już w czterdziestym szóstym miasto przybrało inny wygl ą d imyślało inaczej. Za du żo ludzi brakowało... za dużo rozmów o tej rafie. Kiedy ś powiedziałem radnemu Mowry, co widziałem ze strychu, i chyba si ę troch trochę przyczyni przyczyniłem. Którejś nocy Obed i jego ludzie popłynę li li do rafy i us łyszałem strzały. Nazajutrz Obed i trzydziestó dwóch ludzi byli w ę świę ci wię zieniu, zieniu, a każdy się zastanawia zastanawiał, co się ś ci i o co ich oskar żają . Boże, gdyby kto ś ę tygodni przewidział... w par ę tygodni pó źniej, kiedy nikt nic nie wrzuca ł do morza... Zadok zaczął objawiać przerażenie i wyczerpanie, pozwoliłem mu wię c milczeć przez chwilę , ale coraz to zerkałem z lę kiem kiem na zegarek. Zaczął się przyp przypływ, słychać było łoskot fal. Zadowoliny by łem z tego, bo przy wysokiej wodzie mo że nie bę dą tak tak cuchnęły te ryby. Znowu wyt ężyłem słuch, żeby zrozumieć coś z szeptu Zadoka. - Ta straszna noc... widziałem je wtedy. By łem na strychu... ca łę hordy... hordy... t łumy... na rafie i płynęły do przystani, a tak że do Manuxet... Bo że, co się tej tej nocy dzia ło na ulicach Innsmouth... dobija ły się do do naszych d żwi, ale ojciec nie otworzył... potem wyskoczy ł przez okno w kuchni ze swoim muskietem, chcia ł znaleźć radnego Mowry i dowiedzie ć się , co on może zrobić. Całe stosy trupów i umieraj ą cych... cych... strzały i krzyki... wrzaski na Old Square i na Rown Square, i na New Church Green... wi ę zienie zienie otwarte... proklamacja... zdrada... nazwano to epidemią , jak zjawili się ludzie ludzie i zobaczyli, że brakuje połowy naszych mieszkańców... nikt nie został, tylko ci, co si ę przy przyłą czyli czyli do Obeda i tych stworów... milczenie... ju ż nigdy wi ę cej cej nie zobaczyłem mojego ojca. Starzec sapał, pot się z z niego lał strugami. Mocno ścisnął mnie za ramię .
ęce Wszystko się wyja wyjaśniło rano... ale zosta ły ślady. Obed bierze wszystko w swoje r ę c e i mówi, że trzeba dużo zmienić... one bę dą z z nami w czasie zgromadzenie oddawa ć cześć bogom i niektóre domy musz ą przyj przyjąć ich jak go ści... chcą si się z z nami mieszać jak z Kanakami, a on nie uważa, że trzeba ich przed tym powstrzymywa ć. Zmienił się Obed... Obed... oszala ł na tym punkcie. Mówi, że one nam sprowadzaj ą ryby ryby i skarby i powinny dosta ć to, czego żą daj dają ... ... Na zewną trz trz nic się nie nie miało zmienić, tylko trzeba nam unika ć obcych, o ile chcemy wiedzieć, co jest dla nas dobre. Wszyscy musieli śmy złożyć przysię gę Dagona, Dagona, a potem jeszcze niektórzy drugą i i trzecią przysi przysię gę . Te przysię gi gi miały nam szczególnie pomóc, da ć specjalne nagrody... z łoto i inne rzeczy. Nie ma sensu się sprzeciwia sprzeciwiać, bo tam głę boko są ich ich miliony. Raczej nie powstaną przeciw przeciw ludziom, żeby ich zniszczyć, ale jak bę dą zmuszone, zmuszone, mogą zrobi zrobić dużo. Nie znamy starych zakl ęć, aby się ich ich pozbyć, jak to zrobili ludzie z Południowego Morza, a Kanakowie nigdy nie zdradz ą swoich swoich sekretów. Trzeba im sk ładać ofoary i różne ozdoby dzikusów i dawa ć schronienie w mie ście, jak bę dę chcieli, a wtedy zostawią nas nas w spokoju. Nie trzeba dopu ścić, żeby obcy co ś podpatrzyli i ą , tylko opowiedzieli na zewną trz. trz. Wszyscy wierni - Porz ą dku dku Dagona - i dzieci nigdy nie umr ą wrócą do do Matki Hydry i Ojca Dagona, od których wszyscy pochodzimy... Ial Ial Cthulhu fhtagn ! Ph'nglul mglw'nafh Cthulhu R'lyeh wgah-nagi fhtagn... Stary Zadok zacz ął najwyraźniej bredzić; wstrzymałem oddech. Biedak ! Jakie ż żałosne halucynacje popodowa ł alkohol, a tak że nienawiść do rozk ładu, obcości i chorób w tym płodnym i sk łonnym do wyobra źni mózgu! Zaczął teraz ję cze czeć, a łzy spływały po g łę bokich bruzdach policzków aż na samą brod brodę . - Boże, ja to wszystko widzia łem, miałem pię tna tnaście lat... Mene, mene, tekel, upharsin!... ludzi, co zniknę li, li, i tych, co zostali zabici... a tych, co opowiadali w Arkham albo Ipswich czy gdzie indziej, nazwali wariatami, jak i ty mnie teraz nazywasz... ale Boże, co ja widziałem... i mnie by zabili już dawno za to, co wiem, ale z łożyłem pierwszą i i drugą przysi przysię gę Dagona, Dagona, wię c i one mnie chroni ą , chyba że ich są d by dowiód ł, że mówię o o znanych mi rzeczach świadomie... ale nie z łożę trzeciej trzeciej przysię gi... gi... za nic w świecie... A potem znowu w czasie Wojny Domowej, kiedy dzieci urodzone w czterdziestym szóstym zaczęły dorastać... to znaczy niektóre. Ba łem się ... ... nigdy ju ż po tej strasznej nocy nie wyglą da dałem, nigdy już nie widziałem żadnego z tych stworów... z bliska. Nigdy... Poszed łem na wojnę i i żebym miał trochę oleju oleju w g łowie, to bym nie wróci ł i gdzieś się osiedli osiedlił. Ale moi pisali, że nie jest źle. Chyba to dlatego, że po sześćdziesią tym tym trzecim byłly w mieście ę źle. Ludzi było coraz mniej... fabryki i sklepy oddziały rzą dowe. dowe. Po wojnie znowu zrobi ło się ź pozamykano... atatki nie przypływały i przystań stanęła... kolej nie chodzi ła... ale one... one nie przestały wpływać do rzeki i wyp ływać... z tej przeklę tej tej rafy szatana... i coraz wię cej cej okien na poddaszach zabijano deskami i coraz wi ę cej cej hałasów było w domach, cho ć wydawało się , że nikogo tam nie ma... Ludzie w okolicy mówili o nas ró żne historie, pewnie s łyszałeś ich dużo, skoro mnie pytasz... historie o tym, co czasem uda ło im się zobaczy zobaczyć... I o tych dziwnych skarbach i klejnotach, co ą dci sk ą dciś się pojawiaj pojawiają i i jeszcze nie są stopione... stopione... ale nikt nie wie nic konkretnego. Nikt w nic nie wierzy. Nazywają to to złotem z łupu pirackiego o mówi ą , że ludzi z Innsmouth maj ą obc obcą krew albo s ą nienormalni nienormalni czy co ś w tym rodzaju. A ci, co tutaj żyją , zniechę caj cają obcych, obcych, jak mogą , nie trzeba być ciekawym, zwłaszcza nocą . Bestie niszczą ludzi ludzi - konie nie s ą mu mułami ale jak się wynosz wynoszą , wtedy jest w porz ą dku. dku.
ą żonę , nikt jej przedtem w mie ście W czterdziestym szóstym kapitan Obed wzi ął sobie drugą ż nie widział. Niektórzy mówi ą , że nie chciał, ale został przez nich zmuszony, jak ich zaprosi ł miał z nią troje troje dzieci - dwoje zniknęło wcześnie, a jedna dziewczyna, niepodobna do nikogo, uczyła się w w Europie. Obed podst ę pem wydał ją za za mąż w Arkham za faceta, co niczego nie podejrzewał. Teraz to już nikt nie chce mie ć do czynienie z nikim z Innsmouth. Barnabas Marsh, ten, co teraz prowadzi rafinerię , jest jego wnukiem po pierwszej żonie, syn Onesiphorusa, najstarszego syna Obeda, ale jego żona była jedną z z nich i nigdy jej si ę nigdzie nigdzie nie widziało. Teraz Barnabas jest już zmieniony. Nie mo że zamknąć oczu i ma inny kszta łt. Mówią , że jeszcze nosi ubranie, ale niedługo pójdzie do wody. Mo że już nawet próbowa ł... czasami idą w wodę na na krótko, zanim pójd ą na na dobre. Ju ż go nikt nie ogl ą da dał jakieś dziewięć albo dziesięć lat. Nie wiem, co czuje jego biedna żona... ona jest z Ipswich, nie zlinczowali Barnabasa, jak się do do niej zalecał pięćdziesią t lat temu. Obed... on umar ł w siedemdziesią tym tym ósmym i ca łe nastę pne pokolenie już nie istnieje... dzieci z pierwszej żony nie żyją , a reszta... Bóg jeden wie... Odgłos przypływu stawał się coraz coraz silniejszy, mijał płaczliwy nastrój starca, był coraz bardziej zalę kniony kniony i czujny. Co chwila przerywa ł opowieść i oglą da dał się nerwowo nerwowo przez ramię w w stronę rafy, rafy, a cho ć wszystko, co mówi ł, wydało mi si ę absurdalne, absurdalne, mimo to i ja zacząłem się czujnie czujnie rozglą da dać. Zadok dr żał teraz i jakby starał się doda dodać sobie odwagi mówi ą c głośno: - Hej, ty, czemu nic nie mówisz? Jak by ci si ę podoba podobało życie w tym mie ście, gdzie wszystko gnije i umiera, a potwory czo łgają si się , beczą , szczekają i i podskakuj ą w w ciemnych piwnicach i na poddaszach, wsz ę dzie, dzie, gdzie się obrócisz? obrócisz? No co? Podoba łoby ci się , jakbyś tak co noc słyszał wycie w ko ściołach i w budynku Porz ą dku dku Dagona i jakby ś wiedział, co oni tam robią ? I jakbyś słuchał tego, co robi ą tam tam na rafie w maju i we Wszystkich Świę tych? tych? Myślisz, że stary zwariował? No co, mój panie, powiem ci, że to jeszcze nie najgorsze. Zadok teraz już naprawdę krzycza krzyczał, a szaleństwo w jego g łosie poruszyło mnie bardziej, niż bym sobie tego życzył. - Nie wytrzeszczaj na mnie oczu... mówi ę ci, ci, że Obed Marsh jest w piekle i musi ju ż tam zostać! He, he... w piekle, mówi ę ci! ci! Nie może mnie dopa ść... niczego nie zrobi łem ani nic nikomu nie powiedzia łem... Słuchaj, młody człowieku! Nawet jak nikomu nic nie powiedzia łem, to teraz to zrobię . Siedź cicho i słuchaj... tego jeszcze nikomu nie powiedzia łem... mówi łem, że już nigdy wi ę cej cej nie podglą da dałem po tamtej nocy... ale ja widzia łem wszystko, tak samo jak wtedy! Chcesz wiedzieć, co jest takie okropne? Najgorsze jest nie to, co te rybie diab ły zrobiły, ale co zrobią . Przynoszą ze ze sobą do do miasta różne rzeczy od lat, ale teraz już trochę mniej. mniej. Domy na północ od rzeki mi ę dzy dzy morzem i Main Street są ich ich pełne - tych diab łów i tego, co ze sob ą przynoszą - a jak już bę dą gotowe... gotowe... mówi ę , jak już bę dą gotowe... gotowe... s łyszałeś kiedy o shoggoth? Hej, słyszysz mnie? Mówię ci, ci, wiem, jakie one s ą ... ... Widziałem je w nocy, kiedy ś... eeh! ihaaa!...
O mało nie zemdla łem usłyszawszy krzyk starca pełen nieludzkiego strachu. Jego oczy ą przera wpatrywały się w w cuchną ce ce morze, a twarz stała się mask mask ą przerażenia godną tragedii tragedii greckiej. Szponiaste palce mocno wpi ł mi w rami ę , ale nie poruszył się , kiedy odwróci łem głowę , żeby spojrzeć na to, co on widzia ł. Niczego jednak nie zauważyłem, tylko wi ę kszy kszy przypływ i gwałtowniejsze falowanie w jednym miejscy, niezależnie od długich, rozproszonych fal przybrzeżnych. Wtem Zadok zaczął mnie szarpać, odwróci łem się wi wię c w jego stron ę , trzepotał w lę ku ku powiekami i żą cym mamrotał coś niewyraźnie. Po chwili zacz ąłem łowić słowa wypowiadane dr żą cym szeptem: - Uciekaj stą d! d! Uciekaj! Zobaczyły nas... uciekaj, jak ci życie miłe! Nie czekaj... one już ędko... dko... z tego miasta! wiedzą ... ... Uciekaj... pr ę Nastę pna ciężka fala uderzyła o kruche mury starej przystani, a szept starca znowu przerodził się w w nieludzki, mro żą cy cy krew w żyłach krzyk: - Eeh! Ihaaa!... Nim zdążyłem pozbierać rozbiegane myśli, puścił moje ramię i i rzucił się jak jak oszalały w stronę ulicy, ulicy, kierują c się na na północ, obok ruin magazynu. Raz jeszcze spojrzałem na morze, ale nic tam nie zobaczyłem. A kiedy znalazłem się na na Water Street, nie było już nawet ślady po Zadoku Allenie. IV
Nie jestem w stanie opisać, jaki ogarnął mnie nastrój po tym wyczerpuj ą cym cym epizodzie... szalonym i żałosnym, groteskowym i strasznym. Sprzedawca ze spo żywczego sklepu przygotował mnie na to, a jednak rzeczywistość okazało się zbyt zbyt osza łamiają ca, ca, pozostawiła mi zamę t w głowie. Opowieść wydała mi się dziecinna, dziecinna, a mimo to chorobliwy niepokój i strach Zadoka udzielił się i i mnie, łą cz czą c się z z wcześniejszą ju już odrazą do do tego miasta i jego wyniszczają cej cej wszystko, niepoję tej tej tajemnicy. Postanowiłem później zagłę bić się w w tę opowie opowieść i wyłowić jakieś źródło historycznej alegorii, teraz jednak chciałem o tym wszystkim zapomnieć. Zrobi ło się ju już strasznie późno, na moim zegarku by ła 7.15, a autobus do Arkham odje żdżał z Town Square o ósmej. Starałem się wi wię c myśleć raczej o rzeczach praktycznych i oboję tnych tnych szybko maszerują c ę i i w pobli żu którego by ł przez puste ulice w stronę hotelu, hotelu, w którym zostawi łem walizk ę przystanek autobusowy. Choć złocisty blask późnego popo łudnia przydawa ł starym dachom i rozpadaj ą cym cym się kominom uroku mistycznego pi ę kna kna i spokoju, co chwila rozgl ą da dałem się na na wszystko strony. Rad byłem, że się wkrótce wkrótce wydostanę z z tego cuchn ą cego cego i strasznego Innsmouth, a jeszcze bardziej był bym bym rad, gdybym móg móg ł znaleźć jakiś inny środek lokomocji i nie musia ł jechać z tym ponurym kierowc ą Sargentem. Sargentem. A jednak nie pospieszy łem się , tak jak zamierzałem, bowiem w cichych zaułkach pełno było różnych ciekawych architektonicznych szczegółów, które warto było zobaczyć; i wydawa ło mi si ę , że bez trudu pokonam dalsz ą drog drogę w w cią gu gu pół godziny. Spojrzawszy na plan, jaki mia łem przy sobie, zdecydowa łem się wraca wracać inną drog drogą , wybrałem wię c Marsh Street zamiast State Street. Na rogu Fall Street dostrzegłem grupki
szepczą cych cych coś ukradkiem ludzi, a kiedy znalaz łem się na na Town Square, okaza ło się , że już cały tłum zebrał się przy przy drzwiach Gilman House. Odnios łem wrażenie, że wszystkie ę. wyłupiaste i nieruchome oczy wpatruj ą si się w w mnie, gdy odbiera łem w hotelu walizk ę Marzyłem skrycie, aby nikt z tych odpychaj ą cych cych ludzi nie okaza ł się moim moim współ pasa pasażerem. Autobus z trzema pasażerami przytelepał się jeszcze jeszcze przed ósmą , a stoją cy cy na chodniku osobnik o z łym spojrzeniu zaczął coś szeptać niewyraźnie do kierowcy. Sargent wyj ął worek z pocztą i i plik gazet, po czym wszed ł do hotelu; natomiast pasa żerowie - ci sami, których widziałem rano, jak wysiedli w Newburyport - potoczyli si ę na na chodnik i gard łowym głosem zaczę li li rozmawiać z jakimś włóczę gą , przy czym na pewno nie by ł to ję zyk zyk angielski. Wsiadłem do autobusu i zaj ąłem to samo miejsce, co poprzednio, a wkrótce zjawi ł się Sargent Sargent mamroczą c coś swoim chrapliwym g łosem w sposób szczególnie odra żają cy. cy. Okazało się , że nie mam szczęścia. Coś się popsu popsuło w silniku, mimo że przybył tak punktualnie z Newburyport, i nie bę dzie dzie mógł odbyć podróży do Arkham. Nie by ło możliwości naprawy tego wieczora, nie by ło też żadnego innego środka lokomocji ani do ąd. . Sargent wyraził żal; niestety, muszę przenocowa Arkham, ani do nik ą d przenocować w hotelu. Koszt bę dzie dzie na pewno niewielki, po prostu nie ma innej rady. Oszo łomiony tą nag nagłą przeszkod przeszkodą i i przerażony my ślą , że mam spę dzi dzić noc w tym zrujnowanym i nieo świetlonym mieście, wysiadłem z autobusu i wszed łem ponownie do hotelu, gdzie ponury i dziwnie wygl ą daj dają cy cy recepcjonista, pracują cy cy na nocną zmian zmianę , poinformowa ł mnie, że mogę zaj zająć pokój 428 na przedostatnim pię trze trze - duży, ale bez bieżą cej cej wody - op łata wynosi jeden dolar. Choć słyszałem już o tym hotelu w Newburyport, podpisa łem się w w rejestrze i zapłaciłem ę i i poprowadził mnie po trzeszczą cych dolara. Ponury recepcjonista wzi ął moją walizk walizk ę cych schodach na trzecie pię tro; tro; wszystkie korytarze, które mijaliśmy, zdawały się ca całkowicie pozbawione życia. Mój pokój, mroczny, o dwóch oknach, umeblowany ra czej prymitywnie, wychodził na posę pne podwórko, otoczone niskimi, niskimi, pustymi domami z ceg ły; z okien roztaczał się te też widok na zniszczone dachy ci ą gn gną ce ce się w w kierunku zachodnim, a dalej ju ż ę łazienka - niezbyt przyjemny relikt na bagienny krajobraz. W ko ńcu korytarza znajdowała się ł ą , marmurową umywalk ą i i cynową wann ą żarówk ą ą ii zbutwiałą ze star ą umywalk ą wanną , słabą elektryczn elektryczną ż drewnianą boazeri boazerią na na ścianach. Było jeszcze widno, wyszed łem wię c na Town Square, żeby zjeść gdzieś obiad; zewszą d, d, jak zauważyłem obserwowali mnie przechodnie o chorobliwym wygl ą dzie. dzie. Sklep spożywczy był już zamknię ty, ty, musiałem wię c wstą pić do restauracji, od której przedtem stroni łem. Obsługiwał ją pochylony, pochylony, w ą skog skogłowy mężczyzna o nieruchomych oczach oraz dziewczyna z ękami. ami. Z ulgą stwierdzi płaskim nosem i niewiarygodnie du żymi, szorstkimi r ę k stwierdziłem, że jedzenie, jakie tu podawano, przyrzą dzone dzone było głównie z puszek i torebek. Zjad łem jarzynową zup zupę z z krakersami, po czym wróci łem do mego pos ę pnego pokoju w Gilman Gilman House, wzi ą wszy wszy po drodze z rozklekotanego stojaka przy biurku recepcjonisty wieczorn ą gazet gazetę i i jakieś upstrzone muchami czasopismo.
ą żarówk ę ę nad Zapadł zmrok, zapaliłem wię c jedyną s słabą ż nad żelaznym łóżkiem i zabrałem się do do czytania. Starałem się czym czymś zająć, bo nie chcia łem rozmyślać nad wynaturzonymi ę bie. Szalona opowieść osobliwościami tego starego, tajemniczego miasta, bę dą c w jego obr ę ą cen pijanego Zadoka nie obiecywała przyjemnych snów, za wszelk ą cenę chcia chciałem oddalić od siebie wspomnienie jego dziekich, łazwych oczu. Nie powinienem też zbytnio zastanawiać się nad nad tym, co inspektor z fabryki opowiada ł
kasjerowi w Newburypost o Gilman House i s łyszanych tu noc ą odg odgłosach ani o tej twarzy ą we przystrojonej tiar ą we wrotach krypty mrocznego ko ścioła; twarz, której okropieństwa nie byłem w stanie zrozumieć. Pewnie łatwiej byloby mi oderwa ć się od od tych niepokoj ą cych cych myśli, gdyby w moim pokoju nie cuchn ęło tak strasznie stę chlizn chlizną , która na dodatek miesza ła się jeszcze jeszcze z wszechobecnym rybim smrodem, a wszystko to razem nie pozwala ło, niestety, zapomnieć o śmierci i rozk ładzie. Poza tym zanipokoi ł mnie brak zasuwy przy drzwiach. By ły po niej ślady, najwyraźniej niedawno została zdję ta. ta. Pewnie się popsu popsuła, jak zresztą wi wię kszo kszość rzeczy w tym razlatują cym cym się budynku. budynku. Rozejrza łem się nerwowo nerwowo i odkry łem zasuwę przy przy szafie, która wydawała mi się tej tej samej wielkości, co zasuwa odj ę ta ta od drzwi. Żeby się cho choć trochę ęci wyzwolić od niepokoju, jaki mn ą zaw zawładnął, postanowi łem przykr ę c ić tę zasuw zasuwę do do drzwi za ęcznego ętu, pomocą podr podr ę c znego przyrzą du du spełniają cego cego trzy funkcje, mię dzy dzy innymi śrubokr ę t u, który zawsze nosiłem przy sobie wraz z kluczem na kó łku. Zasuwa doskonala pasowa ła do drzwi, soznałem wię c prawdziwej ulgi, że mogę si się po położyć w zamknię tym tym pokoju. Nawet nie dlatego, że się czego czegoś obawiałem, ale po prostu w takim otoczeniu ka żde zabezpieczenie byłoby mile widziane. Podobne zasuwy znajdowa ły się te też na dwojgu bocznych drzwiach prowadzą cych cych do są siednich siednich pokoi i te równie ż natychmiast zaryglowałem. Nie rozebrałem się , postanowi łem bowiem czytać, dopóki nie ogarnie mnie senno ść, i wtedy ę, kołnierzyk i buty. Wyj ąłem z walizki latark ę ę i i dopiero się po położyć, zdją wszy wszy tylko marynark ę włożyłem do kieszeni spodni, żebym mógł spojrzeć na zegarek, jeżeli się w w nocy przebudz ę . A jednak wcale nie by łem senny; poch łonię ty ty różnymi myślami stwierdziłem z niepokojuem, że bezwiednie czegoś nasłuchuję ... ... czegoś, co napełnia mnie lę kiem, kiem, a czego nie potrafi ł bym bym określić. Opowie ść inspektora chyba jednak bardziej podzia łała na moją wyobra wyobraźnię , niż by się spodziewa spodziewał. Znowu usi łowałem czytać, ale bezskutecznie. Po pewnym czasie wyda ło mi si ę , że słyszę skrzypienie skrzypienie schodów i kroki na korytarzach i zacząłem się zastanawia zastanawiać, czy oznacza to, że zajmnowane są te też nastę pne pokoju. Nie dochodziły mnie jednak żadne inne g łosy, natomiast uderzy ło mnie, że skrzypienie jest jakoś bardzo ukradkowe. Nie spodobało mi się to, to, wię c postanowiłem wcale się nie nie k łaść do łóżka. Dziwni ludzie mieszkali w tym mie ście, no i podobno coraz to kto ś stą d znikał. Czyż by to była jadna z tych ober ży, w których zabija si ę podró podróżnych dla zdobycia ich pieni ę dzy? dzy? Na pewno nie robiłem wrażenia człowieka maję tnego. tnego. A mo że mieszkańcy tego miasta są a aż tak wrogo nastawieni dl ciekawskich turystów? Czy ż by moje jawne zwiedzanie i czę ste ste spoglą danie danie na mapę wzbudzi wzbudziło ich niechęć? Uświadomiłem sobie, że muszę by być w strasznym napię ciu ciu nerwowym, skoro ledwo s łyszalne skrzypienie schodów pobudzi ło mnie aż do takich rozwa żań, ale mimo to żałowałem, że nie mam przy sobie jakiejś broni. Czują c zmę czenie, czenie, które nie miało mic wspólnego z senno ścią , zamknąłem drzwi od korytarza, wyłą czy czyłem światło i rzuciłem się na na twarde, niewygodne łóżko... w marynarce, kołnierzyku, butach, we wszystkim, co mia łem na sobie. W ciemno ści nawet najsłabszy odgłos nocy pot ę gowa gowa ł się wielokrotnie wielokrotnie i ogarnął mnie jeszcze wię kszy kszy niepokój. Za łowałem, że zgasiłem światło, a jednocześnie byłem zbyt zmę czony, czony, żeby podnie ść się z z łóżka i zapalić. Po dłuższej, przygnę biają cej cej przerwie dobiegło mnie skrzypienie schodów, a nast ę pnie ciche, wyraźne odgłosy, zdają ce ce się by być potwierdzeniem wszystkich moich obaw. Nie mia łem już wą tpliwo tpliwości, że ktoś dobierał się do do moich drzwi kluczem - ostro żnie, ukradkiem, dla próby. Przerażenie moje z powodu tak namacalnej grozy by ło zapewne trochę z złagodzone lę kiem, kiem, jakiemu już wcześniej uległem. Przez cały czas, właściwie bez określonej przyczyny,
zachowywałem czujność, co okazało się korzystnr korzystnr w tej nowej i naprawd ę krytycznej krytycznej sytuacji, bez wzglę du du na to, jak si ę sprawy sprawy dalej potocz ą . A jednak przej ście od przeczucia grozy do jej urzeczywistnienia było niemałym szokiem i spad ło na mnie jak grom z nieba. Ani przez chwilę nie nie przypuszczałem, aby to gmeranie przy moich drzwiach mog ło być tylko ą . Byłem głę boko przekonany o złych zamiarach intruza i z kamiennym spokojem omyłk ą czekałem na jego nast ę pne posunię cie. cie. Wkrótce ustało to ukradkowe dobieranie si ę do do moich drzwi, us łyszałem zaś, że ktoś otwiera wytrychem przyległy pokój od strony pó łnocnej. Nastę pnie ten ktoś zaczął próbować zamek u drzwi łą cz czą cych cych się z z moim pokojem. Zasuwa jednak dobrze trzyma ła i po chwili us łyszałem skrzypienie podłogi, kiedy maruder opuszczał pokój. Znowu dobieg ło mnie zgrzytanie zamka, nie budz ą ce ce wą tpliwo tpliwości, że tym razem odbywa si ę w w pokoju od po łudnia. Znowu próba otwarcie drzwi łą cz czą cych cych się z z moim pokojem i skrzypienie podczas wychodzenia. Teraz rozległo się trzeszczenie trzeszczenie podłogi w hallu i na schodach prowadz ą cych cych w dół, zrozumiałem wię c, c, że maruder zniechę ci cił się pozamykanymi pozamykanymi drzwiami i od łożył dalsze poczynania na lepsze lub gorsze czasu, zależnie od tego, co poka że przyszłość. Gotowość do podj ę cia cia działania dowodzi tylko, że podświadomie czegoś się leka lekałem i od paru godzin już rozważałem możliwość ucieczki. Od pierwszego momentu czu łem, że to niewidoczne dla mnie gmeranie przy drzwiach stanowi niebezpieczeństwo, któremu nie powinienem stawić czoła, ale uciekać jak najszybciej. Pozostawa ło mi tylko jedno - wydosta ć się z z tego hotelu natychmiast, i to nie frontowymi schodami i nie przez hall.
ę chcia Wstałem cicho z łóżka i zapaliwszy latark ę chciałem włą czy czyć lampę nad nad łóżkiem, żeby ąd został wyłą czony. powrzucać wszystkie swoje rzeczy do walizki. Okazało się jednak, jednak, że pr ą czony. Jakieś tajemnicze, złowieszcze odgłosy przybirały teraz na sile, ale nie mogłem się zorientować, co to by ć może. Kiedy tak stałem zastanawiają c się i i wciąż jeszcze trzymają c ęk ę ę na r ę k na nieczynnym kontakcie, us łyszałem jakieś skrzypnię cie cie podłogi o pię tro tro niżej i wydało mi się , że wyraźnie dochodzi mnie echo rozmowy. Po chwili jednak nie by łem już pewien, czy jest to rzeczywiście rozmowa, bo jakieś chropawe poszczekiwanie i rechotliwe pojedyncze sylaby zupełnie nie przypominały ludzkiej mowy. Wtedy przypomnia łem sobie to wszystko, co inspektor s łyszał owej nocy w tym zat ę ch chłym i zapowietrzonym budynku. ę, nałożyłem kapelusz i na palcach podszedłem do okien, aby Wsuną wszy wszy do kieszeni latark ę rozważyć możliwość ucieczki. Mimo wyra źnych zaleceń urzę dowych dowych odno śnie bezpieczeństwa, po tej stronie hotelu nie by ło żadnego zejścia na wypadek po żaru, nie pozostawało mi wię c nic innego, jak tylko wyskoczy ć z drugiego pi ę tra tra wprost na wybrukowane podwórko. Z prawej i lewej strony s trony przylega ły do hotelu jakie ś stare budynki z cegły, których pochy łe dachy zapewniały dogodn ą mo możliwość ucieczki. Aby ich dosi ę gn gnąć, musiał bym bym się znale znaleźć o dwa pokoje dalej, w jedn ą albo albo w drug ą stron stronę , wię c zacząłem intensywniej rozważać swoje możliwości. Nie mogłem wyjść na korytarz, bo natychmiast pos łyszano by moje kroku, nim bym zdo łał otworzyć drzwi do po żą danego danego pokoju. Mog łem wię c jedynie sforsować niezbyt solidne łą cz czą ce ce się z z moim pokojem i wyważyć je ramieniem jak taranem, gdyby zamki i zasuwy stawiały opór. Wyda ło mi się to to możliwe do wykonania, jako że wszystko w tym budynku si ę rozpadało; ale zdawałem sobie sprawę , że nie zdołam tego zrobić bezszelestnie. Mogłem jedynie liczyć na to, że szybko się z z tym uporam i że zdołam dobiec do okna, nim wrogie si ły otworzą w właściwie drzwi wytrychem. Drzwi na korytarz w moim pokoju zabarykadowa łem biurkiem, starają c się to to robi ć jak najciszej.
Zdawałem sobie sprawę , że moje szanse są niewielkie, niewielkie, i byłem właściwie przygotowany na ę . Nawet jeśli się przedostan klę sk sk ę przedostanę na na dach, nie rozwi ąże to jeszcze problemu, bo musz ę przecież znaleźć się na na ziemi i uciec z miasta. Stan opuszczenia i rujnacji przyległych budynków działał oczywiście na moją korzy korzyść, a tak że spora ilość świetlików na dachach zieją cych cych ciemnością .
ą móg Wedle mojej mapy najdogodniejsza droga, któr ą mógł bym bym się wydosta wydostać z miasta, znajdowa ła się od od po łudniowej strony, wobec tego zerkn ąłem na drzwi pokoju od po łudnia, ale, niestety, otwierały się w w moją stron stronę , w zwią zku zku z czym nie łatwo byłoby je sforsowa ć, jako że zasuwa była zamknię ta ta i jeszcze dodatkowy zamek. Zrezygnowa łem wię c z tego kierunku i ostro żnie przysunąłem do drzwi łóżko, żeby zablokować ewentualny atak z tej strony. Drzwi do pokoju od pó łnocy otwierały się na na zewną trz trz i choć były zaryglowane od drugiej strony, wiedzia łem, że tę dy dy musi prowadzi ć moja droga. Je śli zdołał bym bym dotrzeć na dachy na Paine Street i stamtą d spuścić się na na ziemię , uciek ł bym bym przez podwórko i przyległe albo znajdują ce ce się po po drugiej stronie budynki na Washington albo Bates Street, albo te ż wydostał bym bym się na na Paine Street i stamtą d chyłkiem na Washington Street. W ka żdym razie starał bym bym się jak jak najszybciej wydostać z rejonu Town Square. Wola ł bym bym uniknąć Paine Street ze wzglę du du na ą , która może być czynna przez całą noc. znajdują cą si się tam tam remizę stra strażack ą noc. Tak rozmyślają c spojrzałem na plugawe morze rozpadaj ą cych cych się dachów dachów oświetlonych teraz księżycem już wklę słym po pe łni. Na prawo przecina ła panoramę czarna czarna linia wą wozu, wozu, w którym płynęła rzeka. Przylegały doń niczym skorupiaki nieczynne fabryki i stacja kolejowa. Dalej zardzewiałe szyny kolejowe i droga do Rowley wiod ły przez płaski, bagniste tereny poznaczone wysepkami bardziej suchej ziemi, porosłej kar łowatymi zagajnikami. Po lewej stronie, bliżej mnie, krajobraz był poznaczony strumieniami, a droga po Ipswich l śniła biało w blasku ksi ężyca. Z tej strony hotelu nie mog łem jednak dojrzeć drogi prowadz ą cej cej na ą si południe, do Arkham, na któr ą się zdecydowa zdecydowałem. Rozważałem, niepewny, kiedy by łoby najlepiej zaatakować drzwi prowadz ą ce ce w północnym kierunku i w jaki sposób móg ł bym bym to zrobić jak najciszej, kiedy ustały te dziwne odg łosy na niższym pię trze, trze, a rozległo się ci ciężkie stą panie po schodach. Przez małe okienko nad drzwiami zamigotało światło, a po chwili dobieg ło skrzypienie pod łogi na korytarzu. Doszły mnie jakieś dźwię ki, ki, może to nawet by ły głosy, po czym rozleg ło się mocne mocne pukanie do moich drzwi. Przez chwilę wstrzyma wstrzymałem oddech i czeka łem. Zdawała się up upływać wieczność, a mdlą cy cy zapach ryb tak się spot spotę gowa gowa ł, że prawie stał się namacalny. namacalny. Pukanie powtórzy ło się , tym razem dłużej i jeszcze silniejsze. Był już najwyższy czas, aby przystą pić do działania, najpierw odsunąłem zasuwą drzwi drzwi do s ą siedniego siedniego pokoju i przygotowa łem się do do ataku. Teraz już rozległo się pot potężne walenie do moich drzwi, mia łem wię c nadzieję , że hałas, jaki ja zrobię , zostanie przez nich samych zagłuszony. Zacząłem napierać lewym ramieniem z całych sił, nie czują c ani bólu, ani strachu. Drzwi stawiły opór wi ę kszy, kszy, niż przewidywałem, ale nie poddałem się . A tymczasem tarabanienie do moich wej ściowych drzwi nie ustawa ło. Nareszcie pokonałem przeszkodę , ale z takim hukiem, że w korytarzu na pewno musieli usłyszeć. Teraz już i oni zaczę li li wyważać drzwi, a jednocze śnie brzę cza czały złowieszczo klucze tak że i przy drzwiach od korytarza przyleg łych pokoi. Pop ę dzi dziłem natychmiast i zamknąłem zasuwę od od wewną trz, trz, nim jeszcze zdołali otworzyć zamek. Jednak że usłyszałem już manewrowanie wytrychem w nastę pnym pokoju, z którego którego mia łem wyskoczyć przez okno na
dach. Ogarnęła mnie rozpacz, bo znalazłem się w w pułapce. Mój strach się ga gał już prawie zenitu, nadają c jakieś niepoję te te znaczenie śladom kurzu widocznym w świetle przebłyskują cym cym przez drzwi, do których ktoś się w właśnie dobierał. Prawie że w bezwiednym odruchu, mimo poczucia beznadziejności, ruszyłem do nastę pnych drzwi, by je siłą otworzy otworzyć - zak ładają c, c, że zewnę trzne trzne drzwi tego trzeciego pokoju podobnie jak i w poprzednim s ą zamkni zamknię te te - a ę ci nastę pnie zamknąć zasuwę od od wewną trz, trz, nim jeszcze ktoś zdoła przekr ę cić zamek. Szczęście mi dopisało, bo nie tylko że nie były zamknię te, te, ale nawet trochę uchylone. uchylone. W mgnieniu oka znalaz łem się przy przy drzwiach wej ściowych tego pokoju blokuj ą c je ramieniem i ęci kolanem, bo kto ś na nie w łaśnie napierał. Drzwi się zatrzasn zatrzasnęły, a ja w mig przekr ę c iłem zasuwę , która była w całkiem dobrym stanie. Odetchnąłem z ulgą , a wtedy stwierdziłem, że ę łoskot przy przestano dobijać się do do dwojga s ą siednich siednich drzwi, natomiast rozlega się ł wewnę trznych trznych drzwiach zabarykadowanych łóżkiem. A wi ę c gromada moich napastników wtargnęła do pokoju od po łudnia i rozpoczęła atak od wewną trz. trz. Po chwili wytrych zazgrzytał w nastę pnych drzwiach od strony północnej, co uprzytomni ło mi, że niebezpieczeństwo jest już bardzo blisko. Wewnę trzne trzne drzwi do nastę pnego pokoju były otwarte na o ścież, nie miałem jednak czasu na zabezpieczenie drzwi na korytarz. Mogłem jedynie zamknąć wewnę trzne trzne drzwi na zasuwę , a tak że wewnę trzne trzne drzwi z drugiej strony, jedne zabarykadowa ć łóżkiem, drugie biurkiem, a ą zablokowa umywalk ą zablokować drzwi wejściowe. Musiałem zawierzyć takim prowizorycznym barykadom i wydostać się przez przez okna na dach domu przy Paine Street. W tym dramatycznym momencie strach, jaki mnie ogarnął, nie wypływał z tego, że nagle straciłem siły, by si ę bronić, ale z tego, że nikt spośród moich napastników nie wyda ł z siebie jak dot ą d ludzkiego głosu, dochodzi ło mnie tylko koszmarne dyszenie, kwiczenie i ciche poszcz ę kiwanie kiwanie w dziwnych odst ę pach czasu. Przesunąłem meble i pomkn ąłem w stronę okna, okna, a wtedy us łyszałem bezładną i i szaleńczą gonitwę po po korytarzu w stron ę pokoju pokoju na pó łnoc ode mnie, co świadczyło o tym, że zrezygnowano z napa ści od południa. Moi oponenci najwyra źniej skoncentrowali siły przy słabych wewnę trznych trznych drzwiach otwierają cych cych się wprost wprost na mnie. A na zewn ą trz trz księżyc igrał na kalenicy domu znajduj ą cego cego się poni poniżej okna. Stwierdzi łem, że skok bę dzie dzie wielce ryzykowny, bo dach jest bardzo spadzisty. Wybrałem okno bli ższe południowej strony, planuj ą c wyskoczyć na dach, a stamt ą d w jakieś najdogodniejsze miejsce. Znalazłszy się ju już w którymś z tych rozwalają cych cych się budynków budynków z cegły muszę wzi wziąć pod uwag ę po pościg. Miałem jednak nadzieję , że zanurzę si się w w jednym z ą drzwi licznych wokół podwórka i ziej ą cych cych pustk ą drzwi i wymknę si się na na Washington Street, a potem już ucieknę z z miasta kierują c się na na południe. Nagle rozległ się straszny straszny łoskot u drzwi, które zacz ęły puszczać w zawiasach. Moi prześladowcy posłużyli się wida widać jakimś ciężkim przedmiotem do wywa żania. Barykada z łóżka jednak nawet nie drgn ęła, miałem wię c jeszcze jedną szans szansę , że zdążę wyskoczy wyskoczyć. Z ę cie boku okna wisiały na grubym pr ę cie i mosiężnych kółkach ciężkie aksamitne zasłony, był też wystają cy cy uchwyt do zewn ę trznych trznych okiennic. Otworzyła się przede przede mną mo możliwość ęt ze wszystkim, zaczepiłem dwa kółka z bezpiecznego skoku. Szybko ścią gn gnąłem pr ę zasłonami na wystają cym cym uchwycie i sprawdziwszy, że wytrzymają mój mój ciężar, wyskoczyłem z okna i spu ściłem się po po zaimprowizowanej mię kkiej kkiej drabinie pozostawiają c za sobą na na
zawsze te zwyrodniałe, widmowe kontury Gilman House. Wylą dowa dowa łem bezpiecznie na obluzowanych łupkach spadzistego dachu i bez po ślizgnię cia cia dotar łem do czarnego otworu świetlika. Spojrzałem na okno, które pozostawi łem za sobą , ale było w nim jeszcze ciemno, tylko daleko na pó łnocy dostrzegłem pośród rozpadają cych cych się kominów z łowieszczy odblask światła z budynku Porz ą dku dku Bagona, ko ścioła baptystów i kongregacjonalistów, na wspomnienie którego dreszcze mnie przeszywa ł. Na podwórku by ło całkiem ciemno, nadarzała się wi wię c szansa ucieczki, zanim powstanie alarm na dużą skal skalę . ą w Poświeciłem latark ą w głą b świetlika, ale nie było tam żadnych schodków. Nie wydawa ł się jednak zbyt głę boki, wskoczyłem wię c do środka na zapyloną pod podłogę pe pełna porozrzucanych pudeł i beczek. Było to miejsce upiorne, ale nie poddawa łem się ju już takim nastrojom, tylko ruszy łem z miejsca w stronę schodów, schodów, które odkry łem z pomoc ą latarki, latarki, zerkną wszy wszy jednocześnie na zegarek - wskazywał godzinę drug drugą po po pó łnocy. Schody zatrzeszczały, ale wyda ły mi się stosunkowo mocne. Pomkn ąłem na dół, minąłem pierwsze pię tro, tro, które przypomina ło raczej stodołę . Panowała tu kompletne pustka, rozlega ło się tylko tylko echo moich krokó. W jednym ą t,t, przez który prowadziło końcu korytarza na dole dostrzeg łem trochę ja jaśniejszy prostok ą wyjście na Paine Street. Skierowałem się w w drugą stron stronę i i znalazłem tam również otwarte drzwi; po pię ciu ciu kamiennych schodkach wybieg łem na wybrukowane podwórko poprzerastane trawą . Księżyc tutaj nie się ga gał, ale wyraźnie widziałem przed sobą drog drogę i i nie musia łem posługiwać ą . W niektórych oknach Gilman House pali ło się s się latark latark ą słabe światło, wydawa ło mi się , że słyszę wewn wewną trz trz jakieś bezładne głosy. Posuwaj ą c się ostro ostrożnie w stronę Washington Washington Street dostrzegłem po drodze kilka otwartych drzwi. Wybra łem najbliższe w nadziei, że zdołam przejść na drugą stron stronę . Korytarz spowity by ł ciemnością , dotar łem jednak do drugiego końca, ale okazało się , że drzwi wychodzą ce ce na ulicę s są mocna mocna zaryglowane. Postanowiłem wię c spróbować w nastę pnym budynku, ale na chwil ę przystan przystanąłem. Z otwartych drzwi Gilman House wynurzy ł się t tłum jakichś postaci - z chybocz ą cymi cymi latarkami i pokrzykują cy cy chrapliwie, ale na pewno nie w j ę zyku zyku angielskim. Poruszali si ę niepewnie, najwyraźniej nie wiedzieli, gdzie mnie szukać; mimo to skamienia łem z przerażenia. Nie widziałem ich wyraźnie, ale ich człapanie i szuranie było nad wyraz odrażają ce. ce. Zdołałem jednak zauważyć, że jedna z tych postaci miała na sobie dziwaczne ą , dobrze mi znan ą tiar ę . Rozproszyli się szaty, a na głowie, bez żadnych wą tpliwo tpliwości, wysok ą tiar ę po całym dziedzińcu, a mnie ogarn ął jeszcze wię kszy kszy strach. A jeżeli nie zdołam się wydosta wydostać z tego budynku na ulic ę ? Odór rybi spot ę gowa gował się , obawiałem się , że zemdleję . Znowu zacząłem wymacywać jakieś wyjście na ulicę i i napotkałem drzwi, które otworzy ły się do do ą stwierdzi pustego pokoju z zamknię tymi tymi okiennicami. Poświeciwszy latark ą stwierdziłem, że zdołam je otworzyć, i po chwili wyskoczy łem na zewną trz, trz, zamkną wszy wszy okiennice, by zatrze ć za sobą ślady. Znajdowałem się teraz teraz na Washington Street; nie dostrzegłem żywej duszy ani żadnego światła, zaglą da dał tu jedynie ksi ężyc. Z kilku stron, ale z pewnej odleg łości, dochodziły mnie jednak chropawe głosy, kroki i jaki ś tupot, który w niczym nie ni e przypomina ł kroków. Nie miałem czasu do stracenia. Wskazówki kompasu prowadzi ły w kierunku, który obra łem, toteż zadowolony by łem, że wyłą czono czono na ulicach światło, jak to si ę cz czę sto sto podczas księżycowych ę gach nocy w biedniejszych okr ę gach wiejskich zdarza. Dochodziły też jakieś odgłosy od po łudnia, ale mimo to nie zrezygnowa łem z ucieczki w tym kierunku. Po drodze b ę dzie dzie na pewno
niemało wejść do pustych domów, w których znajd ę schronienie, schronienie, jeśli tylko dojrz ę ścigają cych cych mnie prze śladowców. Posuwałem się szybko, szybko, bezszelestnie, wzdłuż zrujnowanych domów. Bez kapelusza, rozczochrany po uci ążliwej ucieczce, nie mogłem przycią ga gać niczyjej uwagi. Nawet gdybym przypadkowo napotkał jakiegoś przechodnia, pewnie by mnie nie zauwa żył. Na Bates Street skryłem się w w przepaścistym westybulu, gdy ż pojawiły się przede przede mną dwie dwie powłóczą ce ce nogami postacie, ale wkrótce szedłem już dalej zbliżają c się do do otwartej przestrzeni, gdzie Eliot Street przecinała ukośnie Washington Street na skrzyżowaniu. Cho ć przedtem nie widziałem tego miejsca, na mojej mapie wygl ą da dało ono gro źnie, księżyc z pewnością b bę dzie dzie ążać miał tam swobodny dost ę p. Nie było jednak sensu zbacza ć z drogi, bo musia ł bym bym okr ąż narażają c się , być może, na jeszcze wię ksz kszą widoczno widoczność, a poza tym to by tylko opó źniło ę. Postanowiłem wię c śmiało i otwarcie przekroczyć plac naśladują c moją ucieczk ucieczk ę powłóczysty krok mieszka ńców Innsmouth, w nadziei, że nikogo, a przynajmniej nikogo spośród moich prze śladowców, nie spotkam po drodze. Nie orientowałem się , jak szeroki zakres ma pościg ani też jaki mu przy świeca cel. Miasto zdawało się by być niezwykle o żywione, ale by łem przekonany, że wieść o mojej ucieczce z Gilman House jeszcze się daleko daleko nie roznios ła. Wkrótce muszę si się przedosta przedostać z Washington ąś inną ulic Street na jak ąś ulicę prowadz prowadzą cą na na południe, gdyż tajemnicza gromada z hotelu bez wą tpienia tpienia posuwa si ę za za mną . Zostawiłem na pewno ślady na zakurzonej pod łodze w ostatnim budynku, odkryj odkryj ą wi wię c, c, w jaki sposób wydosta łem się na na tę ulic ulicę . Tak jak się spodziewa spodziewałem, cały plac zalany by ł księżycem; pośrodku dostrzegłem coś w rodzaju skwerku ogrodzonego żelazną balustrad balustradą . Na szczęście nikogo w pobli żu nie było, ale od strony Town Square dochodzi ło jakieś dziwne buczenie czy te ż warkot. South Street by ła szeroka i lekko opada ła ku morzu, które by ło stą d widoczne w ca łej swej rozcią głości. Miałem nadzieję , że nikt mnie nie obserwowa ł, kiedy przechodzi łem w pełnym blasku księżyca. Posuwa łem się bez bez przeszkód, nie s łychać było, aby kto ś mnie szpiegował. Rozejrzawszy się , bezwiednie zwolniłem kroku na chwil ę i i zerknąłem w stronę morza, morza, które, rozświetlone księżycem, wyglą da dało wspaniale. W dali, za falochronem, rysowa ła się niezbyt niezbyt wyraźnie ciemna linia Diabelskiej Rafy, która mimo woli przypomina ła mi straszne opowieści, jakie tu usłyszałem - opowieści, w których ta postrz ę piona skała stanowiła prawdziwe wrota do królestwa niepoję tej tej grozy i nienormalnych zjawisk. Nagle, zupełnie niespodziewanie, dostrzegłem na rafie migotanie światła. Nie myliłem się , nie było to złudzenie. Ogarnął mnie lę k, k, niepohamowany i straszny. Wszystkie musku ły ężyły się do napr ęż do ucieczki, powstrzymała mnie tylko pod świadoma ostrożność i prawie że hipnotyczne zafascynowanie. Co gorsza, rozb łysło też światło z wynios łej kopuły Gilman House, skierowane na pó łnocny-wschód, ca ła seria analogicznych błysków, o innej czę stotliwo stotliwości, które mogły być tylko sygna łami porozumiewawczymi. Znowu zda łem sobie sprawę , jak bardzo jestem tutaj na widoku, ruszy łem wię c szybszym krokiem pozoruj ą c powłóczenie nogami, ale nie spuszczają c oka z tej diabelskiej, złowieszczej rafy, dopóki mogłem ją widzie widzieć. Nie miałem poję cia, cia, co to wszystko oznacza, chyba że miało zwią zek zek z dziwnymi obrz ę dami dami odbywają cymi cymi się na na rafie albo też z jakimś ęci statkiem, który tam przycumował i z którego wysz ła grupa ludzi. Skr ę c iłem w lewo obok zapuszczonego trawnika, wciąż jednak zerkałem w stronę oceanu oceanu lśnią cego cego w letniej poświacie księżyca i obserwowałem tajemnicze błyski niezrozumiałych dla mnie świateł ostrzegawczych.
Wtedy to właśnie zawładnęło mną chyba chyba najwi ę ksze ksze przerażenie, przestałem nad sobą panować i popę dzi dziłem jak oszalały na południe obok ziej ą cych cych czernią drzwi drzwi i okien spoglą daj dają cych cych jak rybie oczy na tej pustynnej, koszmarnej ulicy. Kiedy spojrza łem uważniej, ą i i brzegiem bynajmniej nie jest puste. Wype łniał je gę sty okazało się , że morze pomię dzy dzy raf ą sty rój jakichś postaci płyną cych cych w stron ę miasta; miasta; mimo duże odległości i bą dź co bą dź zaledwie przelotnego spojrzenia, zauważyłem, że podskakują ce ce głowy i uderzają ce ce w wodę ramiona ramiona są mi dziwnie obce, o wynaturzonych kszta łtach, których nie potrafi ł bym bym określić ani z całą świadomością do do niczego zakwalifikować. Zwolniłem szaleńczy pę d, d, nim jeszcze znalazłem się przed przed jakimś budynkiem, poniewa ż od lewej strony usłyszałem larum zorganizowanego po ścigu. Na Federal Street rozległy się kroku i jakie ś gardłowe głosy, dochodzi ł też warkot motoru. W jednej chwili mój plan uleg ł całkowitej zmianie, bo je żeli droga na po łudnie została zablokowana, to muszę znale znaleźć jakiś inny sposób ucieczki z Innsmouth. Wsun ąłem się w w jakieś otwarte drzwi, zadowolony, że minąłem oświetloną ksi księżycem otwartą przestrze przestrzeń, zanim moi prześladowcy nadcią gn gnę li li równoległą ulic ulicą . Kolejne spostrzeżenie było mniej pocieszają ce. ce. Pościg odbywa ł się nast nastę pną ulic ulicą ; co prawda nie podążali za mną bezpo bezpośrednio i jak dot ą d mnie nie dostrzegli, ale zastosowali konsekwentny plan odci ę cia cia mi drogi. Mog ło to oznacza ć, że na wszystkich drogach ą wybior ę . Wobec tego wyjściowych z miasta rozstawili patrole, nie wiedzieli bowiem, któr ą wybior ę muszę ucieka uciekać z dala od wszystkich dróg, ale jak to zrobi ć, skoro ca ły okoliczny teren to bagna poprzecinane licznymi rzekami? Zmą ci ciło mi się w w głowie, zarówno od poczucia beznadziejności, jak i nagłego, spot ę gowanego gowanego przyp ływu rybiego smrodu. Przypomniałem sobie o nieczynnej linii kolejowej do Rowley, która mia ła mocne podk łady i zarośnię ta ta była trawą , a prowadziła na pó łnocny zachód od zdewastowanej stacji nad brzegiem wą wozu, wozu, w którym p łynęła rzeka. Istniała możliwość, że nie uwzglę dni dnią jej jej w ą ró swoim planie pościgu, gdyż opustoszały, pozarastany dzik ą różą teren teren wydawał się nie nie do przebycia i było najmniej prawdopodobne, aby go wybra ł uciekinier. Wyra źnie widziałem ten teraz z okna hotelu i orientowa łem się , gdzie si ę znajduje. znajduje. Znaczna cz ęść linii kolejowej by ła niestety widoczna z drogi prowadz ą cej cej do Rowley, a tak że z wyżej położonych miejsc w samym mieście, ale mogę przecie przecież skryć się w wśród zarośli i czołgają c się wydosta wydostać z tego miasta. W każdym bą dź razie była to dla mnie jedyna szansa ucieczki i nie pozostawa ło mi nic innego, jak przyst ą pić do działania natychmiast. W głę bi korytarza, w którym znalazłem schronienie, raz jeszcze przyjrzałem się mapie mapie przy świetle latarki. Najpierw należało się przedosta przedostać do stacji kolejowej, co by ło nie lada problemem; uznałem, że najbezpieczniej bę dzie dzie pójść na Babson Street, potem na zachód do ężną , a nie przecinać placu, tak jak to zrobi łem przed chwilą . Lafayette, dalej już drogą okr okr ęż ę tą drog Potem z kolei trzeba się skierowa skierować na północ i zachód kr ę drogą przez przez ulice Lafaytette, Bates, Adams i Bank - przy czym ta ostatnia cią gn gnęła się wzd wzdłuż brzegu rzeki - i tak mo że ą widzia zdołam dotrzeć do nieczynnej, prawie ju ż w całkowitej ruinie stacji, któr ą widziałem z okna. Wybrałem prostą drog drogę do do Babson Street, poniewa ż nie miałem ochoty przemierzać otwartej ą jak jak South Street. przestrzeni ani też kierować się na na zachód ulic ą tak tak szerok ą Rozejrzawszy się jeszcze jeszcze raz uważnie, przeszedłem na prawą stron stronę , aby dostać się do do Babson Street przez nikogo nie zauwa żony. Na Federal Street wciąż było gwarno, a kiedy si ę obejrzałem, wydało mi si ę , że błysnęło światło tuż koło budynku, przez który si ę
przedostałem. Chcą c jak najszybciej wydostać się z z Washington Street ruszyłem biegiem w nadziei, że nikt mnie tu nie dostrze że. Na nastę pnym rogu Babson Street ku memu przerażeniu zobaczyłem, że jeden z domów jest zamieszkany, o czym świadczyły zasłony w ę światło, uda ło mi się wi oknach, ale w żadnym nie pali ło się ś wię c przejść obok spokojnie. Na Babson Street, krzyżują cej cej się z z Federal Street, prześladowcy mogli mnie łatwo zauważyć, posuwałem się wi wię c tuż przy samym murze pochylonych i nierówno stoj ą cych cych budynków, dwukrotnie zatrzymuj ą c się w w pustych drzwiach, gdy wyda ło mi się , że hałas się wzmaga. wzmaga. Przede mną znowu znowu otwiera ła się wolna wolna przestrzeń oświetlona księżycem, ale nie musiałem jej przemierzać. Kiedy zatrzymałem się po po raz drugi, zauwa żyłem, że odgłosy tym razem dochodzą z z innego kierunku, i ujrza łem mkną cy cy przez otwartą przestrze przestrzeń motocykl wprost ku Eliot Street krzyżują cej cej się z z Babson i Lafayette. Kiedy tak patrzyłem dławią c się nag nagłym i silnym powiewem rybiego smrodu, zobaczy łem gromadę dzikich dzikich skulonych postaci zmierzaj ą cych cych wielkimi susami i pow łóczą cym cym krokiem w tym samym kierunku; by ło to wi ę c grupa mają ca ca pełnić straż przy drodze do Ipswich. bę dą cej cej przedłużeniem Eliot Street. Dwie postacie miały na sobie lu źne szaty, a na głowach diademy lśnią ce ce w poświacie księżyca. Chód tych postaci by ł tak dziwny, że aż zimny dreszcz mnie przeszedł, miałem nawet wrażenie, że nie idą , a podskakuj ą .
ę ci Ruszyłem dalej dopiero wtedy, gdy ca ła ta gromada znikn ęła mi z pola widzenia. Skr ę ciłem w Lafayette i minąłem szybko Eliot Street bacz ą c, c, czy jacyś spóźnieni prześladowcy nie zmierzają w w tym kierunku. Od strony Town Square dochodzi ły rechoczą ce ce i gwarne głosy, ale ą ii oświetloną na nikogo si ę nie nie natknąłem. Najbardziej się obawia obawiałem przejścia przez szerok ą księżycem South Street z widokiem na morze, musia łem jednak podda ć się ci ciężkiej próbie. Tutaj mogli mnie łatwo wyśledzić, a nawet ci, którzy pilnowali Eliot Street, te ż mogli mnie tu wypatrzyć. Postanowi łem zwolnić tempo i przej ść powłóczą c nogami jak tubylcy. Kiedy znowu roztoczy ł się przede przede mną widok widok na morze - tym razem z prawej strony postanowiłem nie patrzeć w tym kierunku, ale nie mog łem się powstrzyma powstrzymać i zerknąłem w bok, nie zapominają c o powłóczeniu nogami. Niestety, nie zobaczyłem statku, a łudziłem się , że przypłynął. Zauważyłem natomiast małą ł łą łódź wiosłową p płyną cą do do opuszczonej przystani, a zapełnioną czym czymś, przykrytym brezentem. Wioślarze, choć z daleka niezbyt dok ładnie widoczni, wygl ą dali dali jednak odra żają co. co. Dostrzegłem też paru pływaków; na dalekiej, czarnej rafie świeciło teraz słabe, ale jednostajne światełko, już nie migaj ą ce ce ostrzegawczo, a dość dziwnym kolorze, którego nie potrafi ł bym bym określić. Ponad spadzistymi dachami, na prawo ode mnie jarzyła się wysoka wysoka kopu ła Gilman House, poza tym jednak panowa ła kompletna ciemność. Zapach ryb, z łagodzony na moment łaskawą bryz bryzą , znowu uderzy ł mnie w nozdrza z całą si siłą . Nim zdążyłem przejść ulicę , usłyszałem gwar na Whashington Street od strony pó łnocnej. ą d ujrzałem niepokoją cy Dotarli właśnie do otwartej przestrzeni, sk ą cy obraz morza rozjarzonego księżycem. Znajdowali si ę ju już całkiem blisko, a widok ich zwierz ę co co wynaturzonych twarzy i pochylonych postaci posuwają cych cych się jakim jakimś nieludzkim krokiem, a przypominaj ą cych cych gromadę psów, psów, zupełnie mnie przeraził. Jeden z nich porusza ł się zupe zupełnie jak mał pa, pa, ę koma ą na dotykają c długimi r ę koma ziemi; jakiś inny - w lu źnych szatach i z tiar ą na głowie - zdawał się posuwa posuwać skokami. To w łaśnie tę gromad gromadę widzia widziałem wtedy na podwórzu Gilman House, byli najbliżsi mego tropu. Poniektórzy patrzyli w moj ą stron stronę , co mnie nape łniło strasznym lę kiem, kiem, jeszcze bardziej wię c zacząłem udawać to ich pow łóczenie nogami. Do dzi ś nie wiem, czy rzeczywiście mnie wtedy dostrzegli. Je żeli tak było, to moja strategia ich zmyliła,
bo nie zmienili swojego kursu, tylko posuwali się dalej, dalej, rechotliwie bełkocą c, c, a tak obrzydliwie, że nie mogłem się w w tem rozezna ć. Znalazłszy się znów znów w mroku, zacz ąłem biec truchtem obok pochylonych domów ęci spoglą daj dają cych cych pustki oknami w ciemn ą noc. noc. Przeszedłem na drug ą stron stronę ulicy, ulicy, skr ę c iłem na najbliższym rogu w Bates Street, kryj ą c się w w cieniu budynków od po łudniowej strony. Minąłem dwa domy, w których zna ć było ślady życia, w jednym pali ło się nawet nawet światło w ęci górnych oknach, ale nie natkn ąłem się na na żadną przeszkod przeszkodę . Kiedy skr ę c iłem na Adams Street, poczułem się troch trochę bezpieczniej, bezpieczniej, ale wkrótce zamar łem, bo tuż przede mną wytoczy wytoczył się z z drzwi jaki ś człowiek. Zbyt by ł jednak pijany, aby móg ł stanowić dla mnie zagrożenie. I tak dotar łem bezpiecznie do magazynów sk ładowych na Bank Street, b ę dą cych cych w zupełnej ruinie. Na tej wymar łej ulicy cią gn gną cej cej się wzd wzdłuż rzeki wszystko wydawało się zastyg zastygłe, a szum wodospadów zagłuszał moje kroki. Do stacji musia łem przebiec jeszcze kawałek drogi, za ś mury wielkich magazynów wygl ą da dały straszniej niż mieszkalne domy. Nareszcie ujrzałem ą stacj przed sobą star star ą stację z z arkadami - a właściwie jej nę dzne dzne resztki - i ruszyłem prosta w kierunku szyn zaczynają cych cych się na na drugim jej ko ńcu. Były zardzewiałe, choć jeszcze w niezłym stanie, podk łady przegniły, ale nie wszystkie. Po takiej drodze ogromnie trudno by ło poruszać się swobodnie, swobodnie, a tym bardziej biec, ale jako ś sobie radziłem. Przez pewien czas szyny prowadzi ły przez długi, kryty most nad zawrotnej głę bokości przepaścią . Moje dalsze kroki uzależnione by ło od stanu mostu. Je żeli okaże się to to możliwe, przejdę po po nim, a je śli bę dzie dzie w bardzo z łym stanie, muszę podj podjąć ryzyko dalszej wę drówki drówki ulicą i i przedostać się przez przez najbliższy, nieuszkodzony most przy autostradzie. Ten ogromny stary most, d ługi jak stodo ła, jaśniał widmowo w blasku ksi ężyca i ę kroków stwierdziłem, że par ę kroków dalej podk łady są ca całkiem solidne. Wszedłem przyświecają c ą i i omal nie zwaliła mnie z nóg chmara nietoperzy, która zerwa ła się z sobie latark ą z głośnym trzepotem. W po łowie drogi znajdowa ła się gro groźna wyrwa mię dzy dzy podk ładami, na widok której zawahałem się , czy zdołam ją pokona pokonać, jednak że zaryzykowałem, wykona łem desperacki skok, który na szcz ęście się uda udał. Z radością powita powitałem księżyc, kiedy wreszcie wydosta łem się z z tego makabrycznego tunelu. ęca Stare szyny przecinały River Street na przejeździe kolejowym i natychmiast skr ę c ały w pole, na którym już coraz słabiej czuło się ten ten nieznośny zapach ryb. G ę ste ste poszycie chwastów i dzikiej róży kryło mnie całkowicie, ale ubranie miałem w strzę pach. Rad jednak byłem, że się tutaj znalazłem, bo w razie pogoni, mia łem tu dobre schronienie. By łem świadomy, że ą przemierza wię ksza ksza część trasy, któr ą przemierzałem, musiała być widoczna z drogi prowadz ą cej cej do Rowley. Wkrótce pojawiły się bagna, bagna, a przez nie wiod ła jedna tylko ścieżka na niskim, trawiastym nasypie, ale zarośla nie były tu już tak gę ste. ste. Natknąłem się teraz teraz na coś w rodzaju wyspy ą szyny trochę wy wyżej położonej, któr ą szyny przecinały w płytkim, otwartym wykopie, zro śnię tym tym krzakami i jeżynami. Bardzo si ę ucieszy ucieszyłem, że przynajmniej tutaj mogę si się skry skryć, bo wedle tego, co widzia łem z okna hotelu, w tym miejscu szosa do Rowley bieg ła bardzo blisko. Na ę ii zbaczały na bezpieczną odleg końcu wykopu szyny przecina ły ścieżk ę odległość. Tymczasem jednak musiałem zachować daleko id ą cą ostro ostrożność. Byłem pewien, że jak do tej pory szyny kolejowe nie zostały obję te te patrolem.
Nim zanurzyłem się w w wykop kolejowy, obejrza łem się ze ze siebie, ale nie dostrzegłem moich prześladowców. Stare wieżyce i dachy Innsmouth wspaniale i nieziemsko l śniły w magicznym żółtym świetle księżyca i mimo woli pomy ślałem, jak pię knie knie musiały wyglą da dać w dawnych dniach, nim miasto zosta ło okryte mrokiem tajemnicy. Ale kiedy spojrza łem w głą b lą du, du, uwag ę moj moją przyku przykuło coś, co mnie zaniepokoi ło, i przez chwilę zastyg zastygłem w bezruchu. Zobaczyłem - a może tylko tak mi si ę zdawa zdawało - jakby jakie ś dziwne falowanie daleko na południu; doszedłem do wniosku, że na poziomie drogi na Ipswich wy łania się z z miasta jakaś ogromna horda. Odleg łość była duża, nie mogłem wię c nic dojrzeć dok ładnie, ale nie podoba ł mi się wygl wyglą d tej poruszają cej cej się kolumny. kolumny. By ł to ruch zanadto rozfalowany, a odblask zbyt jaskrawy w promieniach zachodzą cego cego księżyca. Odnosi łem wrażenie, że słyszę te też jakieś odgłosy - mimo że wiatr wiał w przeciwnym kierunku - odg łosy zwierzę cego cego skrobania i wrzasków jeszcze gorszych niż te, które niedawno s łyszałem. Przez głowę przemkn przemknęły mi najrozmaitsze domysły, niezbyt przyjemne. Mimo woli pomyślałem o tym najprzeró żniejszych typach ludzkich w Innsmouth, ukrytych podobno w rozpadają cych cych się ju już starych kanałach przy nadbrze żu. Pomyślałem też o grupie p ływaków, których dostrzegłem na morzu. Szacuj ą c tę gromad gromadę widoczn widoczną z z daleka, jak równie ż wszystkie te, które pokrywa ły teraz okoliczne drogi, doszed łem do wniosku, że liczba ścigają cych cych mnie jest o wiele za duża jak na tak wyludnione miasto.
ą d wzięły się te Sk ą te wielkie tłumy? Czyż by stare, niezaplombowane kanały zapełnione były ętnym, pokr ę t nym, nie przynależą cym cym do żadnej kategorii i przez nikogo nie podejrzewanym życiem? A może rzeczywiście jakiś niewidzialny statek przywiózł cały legion nieznanych ę? Kim są wobec przybyszów na tę piekieln piekielną raf raf ę wobec tego? Dlaczego si ę tutaj tutaj znaleźli? Jeżeli taka kolumna obcych przybyszów grasowa ła na drodze do Ipswich, to czy patrole na innych drogach też zostały wzmocnione? Wszedłem w zarośla wykopu kolejowego i posuwa łem się powolnym powolnym krokiem, gdy nagle znowu spowi ł mnie ciężki, odrażają cy cy zapach rym. Czy ż by wiatr zmienił kierunek na wschodni, wieją c wprost od morza w stron ę miasta? miasta? Pewnie tak, bo teraz us łyszałem jakieś gardłowe pomruki z tamtej w łaśnie strony, dot ą d zupełnie cichej. Dochodzi ły mnie jeszcze inne odgłosy - coś w rodzaju zbiorowego trzepotania i tupotu, które pobudza ły wyobraźnię do do granic wytrzymałości. Nie mogłem się pozby pozbyć jakichś pozbawionych logiki my śli na temat tej nieprzyjemnie falują cej cej kolumny na drodze do Ipswich.
żą c na całym Po chwili smród i gwar nasili ły się jeszcze jeszcze bardziej, wię c zatrzymałem się dr dr żą ę w ciele, rad, że mam kryjówk ę w wykopie. Przypomnia łem sobie, że właśnie tutaj droga do Rowley podchodzi bardzo blisko do starej linii kolejowej, tu ż przed skrzyżowaniem i ętem zakr ę t em na zachód. Co ś się porusza poruszało wzdłuż tej drogi, po łożyłem się wi wię c płasko, aż przejdzie i zniknie. Wdzię czny czny byłem niebiosom, że te kreatury nie moją ze ze sobą psów psów do tropienia - pewnie zresztą by byłoby to niemo żliwe na terenie tak cuchną cym cym rybami. Przycupną wszy wszy pośród krzaków w piaszczystym dole czu łem się raczej raczej bezpieczny, choć wiedziałem, że moi prześladowcy bę dą przechodzi przechodzić naprzeciwko mnie w odleg łości nie wię kszej kszej niż pięćdziesią t metrów. Mogę ich ich zobaczyć, ale oni mnie nie zauwa żą , chyba że przez jakiś niefortunny przypadek. A jednak wzdraga łem się przed przed ich widokiem. Widzia łem przed sobą z z bliska oświetlony księżycem teren, przez który bę dą przechodzi przechodzić, i pomy ślałem, że to miejsce może ulec
bezpowrotnemu skażeniu. Są to, to, być może, najbardziej zwyrodniałe istoty miasta Innsmouth, których lepiej by łoby nie zachować w pamię ci. ci. Smród stał się nie nie do zniesienia, a ha łas był nieprzerwanym harmiderem rechotu, ujadania i poszczekiwania, co wzią wszy wszy razem bynajmniej nie przypomina ło ludzkiej mowy. Czy ż by to rzeczywiście były głosy ścigają cych cych mnie prze śladowców? A mo że jednak mają ze ze sobą psy? psy? Nie udało mi się zauwa zauważyć żadnych zwierzą t w Innsmouth. Trzepot i szuranie niemal mnie ogłuszały, uzna łem, że chyba nie zdo łam spojrzeć na te zdegenerowane stwory. Postanowi łem przez cały czas trzymać oczy zamknię te, te, dopóki wszystkie te odg łosy nie oddal ą si się na na zachód. Horda znajdowała się ju już w pobliżu - powietrze przesycone by ło ich ostrym warczeniem, a ziemia aż się trz trzę sła od kroków stawianych w niespotykanych rytmie. Dech mi prawie zapar ło i całą si siłą woli woli nie otwierałem oczu. Nawet teraz nie mogę powiedzie powiedzieć, czy to, co nast ą piło, było straszną rzeczywisto rzeczywistością , czy też koszmarną halucynacj halucynacją . Późniejsza działalność rzą du du - na skutek moich pe łnych przerażenia próś b - potwierdza straszną prawd prawdę . Ale czy halucynacja nie mo że się zdarzy zdarzyć pod wp ływem hipnotycznego czaru, jaki rzuca to stare, widmowe miasto? Miejsca takie mają dziwne dziwne właściwości, a spuścizna obłą ka kańczej legendy może działać na wyobraźnię nie nie tylko jednego człowieka, zwłaszcza pośród wymar łych, cuchną cych cych ulic, zbutwiałych dachów i krusz ą cych cych się wie wieżyc. Czyż nie jest to mo żliwe, że źródło obecnego, a tak zara źliwego szaleństwa czai się w w głę biach tego widma, jakie roztacza się nad nad Innsmouth? Któ ż może być pewien rzeczywistości po wys łuchaniu opowie ści starego Zadoka Allena? Funkcjonariusze rz ą dowi dowi nie znaleźli biednego Zadoka ani nawet żadnego po nim śladu. Gdzie kończy się szale szaleństwo, a zaczyna rzeczywistość? Czyż nie jest możliwe, że nawet ten mój ostatni strach i wizje były po prostu złudzeniem? Muszę jednak jednak opowiedzie ć, co widzia łem, jak mi si ę zdaje, zdaje, owej nocy w blasku szyderczego księżyca na drodze do Rowley, tu ż na wprost siebie, kiedy le żałem pośród krzaków dzikiej róży, w pustym wykopie kolejowym. Oczywi ście nie dotrzymałem postanowienia, że nie otworzę oczu. oczu. Z góry by ło to skazane na niepowodzenie, bo kto by ule żał z zamknię tymi tymi oczami, kiedy cały legion pochylonych, ujadaj ą cych cych stworów nieznanego pochodzenia przesuwał się z z rozgłośnym trzepotem zaledwie w odleg łości pięćdziesię ciu ciu metrów? Wydawało mi si ę , że jestem przygotowany na najgorsze, i rzeczywiście powinienem być, zważywszy na to, co ju ż przedtem widziałem. Inni moi prze śladowcy byli niesamowicie wynaturzeni, nie powinienem wię c mieć oporów, aby zobaczy ć również i te postacie, w których nie było nawet śladu normalności. Nie otworzyłem jednak oczy dopóki nie rozleg ł się ochrypły jazgot na wprost mnie. Zda łem sobie sprawę , że długi sznur tych stworów musy by ć widoczny w miejscu, gdzie zbocze wykopu łą czy czy się z z drogą przecinaj przecinają cą trakt trakt i wtedy już ą potworno nie potrafiłem się oprze oprzeć pokusie, bez wzgl ę du du na to, jak ą potworność objawi mi łypią cy cy pożą dliwym dliwym okiem ksi ężyc. Był to koniec - koniec wszystkiego, co pozosta ło mi w życiu na tej ziemi, koniec spokoju i wiary w integralność przyrody z ludzkim umys łem. Wszystko, co mogłem sobie wyobrazić nawet to, co zawdzi ę czam czam obłą ka kańcze opowieści Zadoka w sensie dos łownym - nie da łoby się ą ujrza porównać z tą demoniczn demoniczną , bluźnierczą wprost wprost rzeczywistością , jak ą ujrzałem, czy też wydawało mi si ę , że ujrzałem. Na razie tylko o tym wspominam, pó źniej muszę opisa opisać już bez osłonek. Możliwe to, aby nasza planeta spłodziła coś takiego i aby ludzkie oko naprawd ę ączkowanej oglą da dało to, co dotychczas znane by ło tylko rozgor ą c zkowanej fantazji i nie mają cej cej znaczenia legendzie?
A jednak widzia łem ich, cią gn gną cych cych niezliczonym strumieniem - wśród trzepotu, podskoków, rechotania i beczenia - przy widmowych ksi ężycu w groteskowej, z łośliwej sarabandzie niesamowitej nocnej mary. Niektórzy mieli na głowie wysokie tiary z tego nieznanego białozłotego metalu... inni jakie ś dziwne szaty... a jeden, id ą cy cy na czele, ubrany by ł w niesamowity, czarny płaszcz i spodnie w paski, miał też filcowy kapelusz zatknię ty ty na czymś, co pozbawione by ło kształtu, a co mia ło być głową . Dominował wśród nich kolor szarozielony, cho ć brzuchy mieli bia łe. Ich ciała były lśnią ce ce i oślizgłe, na grzbietach mieli łuski. Nie wydaje mi si ę , aby mogli mie ć cokolwiek wspólnego z antropologią , zaś ich głowy przypomina ły ryby, mieli te ż wielkie, wyłupiaste oczy, wiecznie otwarte. Po bokach szyi widnia ły ruchome skrzela, a ich długie szpony po łą czone czone były błoną pławną . Podskakiwali nieregularnie, czasem na dwóch ko ńczynach, czasem na czterech. Zadowolony by łem, że nie moją ich ich wię cej. cej. Ich rechot i ujadanie, mają ce ce spełniać rolę artykułowanej mowy, robi ły o wiele gorsze wrażenie, aniżeli pozbawione wyrazu twarze. Choć były to straszliwe potwory, nie wydawa ły mi się obce. obce. Zbyt dobrze wiedzia łem, czym są ... ... bo czyż pamięć o tej z łowieszczej tiarze w Newburypost nie była jeszcze świeża? Kiedy zobaczyłem te bluźniercze żaboryby, ohydnie ukszta łtowane - żywe i straszne - zrozumiałem, ą na co ten przygarbiony, z tiar ą na głowie kapłan w mroczne krypcie ko ścioła mi przypominał. Ich liczebność było nieodgadniona. Wydawa ło mi si ę , że są ich ich całe tabuny, bo przecie ż moje ą ich ę. Po chwili wszystko znikn ęło mi przelotne spojrzenie mogło obj ąć tylko niewielk ą ich czą stk stk ę z oczu, bo na szcz ęście, zemdlałem po raz pierwszy w życiu. V
Lekki deszczyk przywrócił mnie do przytomno ści w zarośnię tym tym gą szczem szczem wykopie kolejowym. Nastał już dzień i kiedy chwiejnym krokiem wydosta łem się na na drog ę , w bagnie nie znać już było żadnych śladów. Przyprawiają cy cy o mdłości zapach ryb znikn ął, rozpadają ce ce się dachy dachy Innsmouth i pochylone strzeliste wie że majaczyły szarością na na południowoę gu, wschodnim widnokr ę gu, ale na ca łym tym pustym s łonobagnistym tereniu nie wypatrzy łem żywej duszy. Mój zegarek jeszcze chodził; okazało się , że minęło już południe.
ą si Cała ta koszmarna rzeczywistość, z któr ą się zetkn zetknąłem, wydawała mi się teraz teraz niejasna, ale czułem, że u jej podłoża leży jakieś straszne zło. Postanowi łem uciekać od tego nieszcz ę snego snego ężonych siłach jestem zdolny Innsmouth, uprzednio jednak sprawdzi łem, czy przy tak nadwer ęż do dalszej wę drówki. drówki. Cho ć byłem słaby, głodny, przera żony i oszo łomiony, stwierdziłem, że mogę jednak jednak iść dalej; i tak ruszyłem błotnistą drog drogą do do Rowley. Nim zapad ł wieczór, dotar łem do wsi, w której mnie nakarmiono, a tak że godziwie odziano. Zd ążyłem na wieczorny pocią g do Arkham i nast ę pnego dnia odbyłem długą i i poważną rozmow rozmowę z z urzę dnikami dnikami państwowymi; potem powtórzyłem wszystko w Bostonie. Zasadnicze elementy rozmów znane są ogó ogółowi, ja zaś, dla odzyskania równowagi, życzył bym bym sobie, aby już nic wię cej cej nie było do powiedzenia. Jakie ś szaleństwo chyba mnie ogarnia, a jednocze śnie jeszcze wię kszy kszy lę k... k... może nawet coś jeszcze bardziej niepoję tego. tego. Nietrudno sobie wyobrazić, że zrezygnowałem z dalszej wytyczonej trasy podróży. A tak bardzo liczyłem na ciekawe doznania widokowe z dziedziny architektury i dawnej przeszłości. Nie miałem też już odwagi ogl ą da dać tego dziwnego klejnotu, jaki podobno znajdował się w w Miskatonic University Museum. Urozmaici łem sobie jednak pobyt w Arkham zebraniem genealogicznych notatek, które od dawna mnie interesowa ły; były to, co
prawda, bardzo pobieżne dane, ale mog ły mi się przyda przydać później, kiedy znajdę czas czas na ich zestawienie i skodyfikowanie. Opiekun Stowarzyszenia Historycznego - pan E. Lapman Peabody - uprzejmie s łużył mi pomoc ą i i wyraził niezwyk łe zainteresowanie, kiedy powiedziałem mu, że jestem wnukiem Elizy Orne z Arkham, która urodzi ła się w w 1867 roku i poślubiła Jamesa Williamsona z Ohio mają c lat siedemnaście. Mój wuj, a brat mojej matki, by ł prawdopodobnie w Arkham wiele lat temu w tej samej sprawie co ja; a rodzina mojej babki by ła zdaje się przedmiotem przedmiotem miejscowego zainteresowania. Pan Peabody powiedział, że wiele mówiona na temat ma łżeństwa jej ojca, Benjamina Orne, tuż po Wojnie Domowej, poniewa ż zdziwienie budzili przodkowie jego ą Marshów Marshów z Essex wybranki. Była podobno sierot ą po po Marshach z New Hampshire, a kuzynk ą Country, ale uczy ła się we we Francji i raczej nie znała swojej rodziny. Prawny opiekun ulokował jej pienią dze dze w bostońskim banku, które by ły przeznaczone na jej utrzymanie, a tak że francuskiej guwernantki. Nikt w Arkham nie zna ł nazwiska tego opiekuna, o którym z czasem ślad zaginął, i guwernantka przej ęła jego rol ę na na zasadzie polubownej umowy. Francuzka, nie żyją ca ca już od dawna, milcza ła na ten temat, a podobno wiedzia ła znacznie wię cej, cej, niż mówiła. Najbardziej jednak zdumiewał wszystkich fakt, że nie można było umiejscowić rodziców tej młodej dziewczyny - Enoch i Lydia (z domu Meserve) - w śród znanych rodzin w New ą którego Hampshire. Wielu przypuszczało, że była córk ą któregoś z tych g łośnych Marshów, miała bowiem tak charakterystyczne dla nich oczy. Jeszcze wię kszym kszym zaskoczeniem była jej wczesna śmier ć przy urodzeniu mojej babki - która by ła jej jedynym dzieckiem. Maj ą c już ustalony, niezbyt przyjemny stosunek do samego nazwiska Marsh, niech ę tnie tnie przyjąłem wiadomość, że przynależy ono do genealogicznego drzewa moich przodków. Nie sprawi ło mi też przyjemności, kiedy pan Peabody napomkn ął, że i ja mam oczy Marshów. Ale wdzi ę czny czny mu byłem za wszystkie informacje, które z pewnością oka okażą si się dla dla mnie po żyteczne. Wziąłem też ze sobą swoje swoje notatki, a tak że wykaz przepisanych z ksi ą g danych odno śnie rodziny Orne'ów. Prosto z Bostonu pojecha łem do domu, do Toledo, a potem sp ę dzi dziłem miesią c w Maumee, żeby przyjść do siebie po tej strasznej przygodzie. We wrze śniu pojechałem do Oberlin, na ą ii różnymi innymi sprawami, ostatni rok studiów, i a ż do czerwca pochłonię ty ty byłem nauk ą tylko od czasu do czasu wizyty przedstawicieli rz ą dowych dowych w zwi ą zku zku z kampani ą , rozpoczę tą na skutek mojego zeznania, przypominały mi o tym, co prze żyłem. Mniej wi ę cej cej w połowie czerwca, a w rok po pobycie w Innsmouth, sp ę dzi dziłem tydzień u rodziny matki w Cleveland; tam sprawdziłem moje genealogiczne dane z różnymi notatkami, wiadomościami przekazanymi ustnie i tym, co pozostało w spadku, chc ą c sporzą dzi dzić dok ładniejszy wykres. Nie było to zadanie przyjemne, gdy ż atmosfera w domu Williamsonów zawsze mnie przytłaczała. Panowało tam jakieś niezdrowe napię cie cie i moja matka nigdy nie zachę ca cała mnie do odwiedzania jej rodziców, kiedy jeszcze by łem dzieckiem, natomiast chę tnie tnie widziała u nas w Toledo swojego ojca. Urodzona w Arkham babka wydawa ła mi się dziwna, dziwna, prawie że mnie przerażała i wcale nie bolałem nad tym, kiedy ca łkiem zniknęła. Miałem wtedy osiem lat i mówiono, że zrozpaczona uciek ła z domu po samobójstwie mojego wuja Douglasa, a jej najstarszego syna. Zastrzelił się po po podró ży do New England, tej w łaśnie podróży, o której wspomniano mi w Stowarzyszeniu Historycznym w Arkham. Był podobny do babki i te ż go nie lubi łem. Mieli jakieś dziwne spojrzenie, nigdy nie mru żyli oczu i czułem się w w ich obecno ści nieswojo. Moja matka i wuj Walter wygl ą dali dali inaczej.
Przypominali ojca, ale już biedny kuzyn Lawrence - syn wuja Waltera - by ł niemal wiernym wizerunkiem babki; z powodu z łego stanu zdrowia umieszczono go na sta łe w zamknię tym tym sanatorium w Canton. Od czterech lat go nie widzia łem, ale wuj wspomina ł kiedyś, że stan jego zdrowia i umysłu jest bardzo niedobry. To zmartwienie sta ło się zapewne zapewne przyczyną śmierci jego matki przed dwoma laty. Tylko wię c dziadek i jego owdowia ły syn mieszkali teraz w Cleveland, ale wspomnienie przeszłości ciążyła nad ich domem. Wci ąż nie lubiłem tego miejsca i starałem się jak jak najszybciej przeprowadzić tam mój wywiad. Ró żne dokumenty i to, co zosta ło przekazane ustnie, w dużej mierze uzupełnił jeszcze opowiadaniem dziadek, ale jeśli chodzi o wie ści na temat Orne'ów, musiałem głównie polega ć na wuju Walterze, który przedstawi ł mi całe swoje zbiory w postaci notatek, listów, wycinków, fotografii i miniatur, wszystkiego, co otrzyma ł w spadku. Kiedy przeglą da dałem listy i zdję cia, cia, jakie pozostały po Orne'ach, przeraziłem się swoimi swoimi przodkami. Jak już wspomniałem, babka i wuj Douglas zawsze wywo ływali we mnie jaki ś niepokój, ale teraz, kiedy patrzyłem na ich fotografie, budzi ła się we we mnie odraza, byli jacy ś zupełnie inni. Z pocz ą tku tku nie mog łem tego zrozumieć, ale stopniowo zacz ąłem podświadomie ą cen porównywać, choć za wszelk ą cenę stara starałem się odrzuci odrzucić nawet najlżejsze przypuszczenie. Tak charakterystyczny wyraz ich twarzy mia ł teraz dla mnie zupełnie inna wymow ę ni niż dawniej, a gdybym si ę g głę biej nad tym zastanowił, na pewno nape łniłoby to mnie panicznym lę kiem. kiem. Najwię kszego kszego szoku dozna łem jednak wtedy, kiedy wuj pokaza ł mi bi żuterię Orne'ów, Orne'ów, przechowywaną w w depozycie w banku. Niektóre rzeczy by ły misternie i ciekawie wykonane, lecz w jednej szkatułce znajdowały się klejnoty klejnoty mojej tajemniczej prababki, a wuj nie mia ł ochoty jej otwierać. Powiedział, że są dziwaczne dziwaczne i brzydkie i jak się orientuje, orientuje, nikt ich nigdy nie nosił, choć babka lubiła na nie czasem popatrzeć. Wią za zała się z z nimi jaka ś legenda, że przynoszą nieszcz nieszczęście, a francuska guwernantka prababki powiada ła, że nie należy ich nosić w Nowej Anglii, bezpiecznie mo żna je tylko zak ładać w Europie. Odwijają c te klejnoty powoli i niech ę tnie tnie wuj ostrzegał mnie, że bę dę zaskoczony zaskoczony ich niespotykanym i odra żają cym cym wygl ą dem. dem. Artyści i archeologowie, którzy je widzieli ocenili ą robot wysoko ich mistrzowsk ą robotę i i niezwyk ły egzotyzm, ale nie potrafili okre ślić, z jakiego materiały zostały wykonane, ani te ż zakwalifikować do jakiejkolwiek znanej na świecie tradycyjnej sztuki. Znajdowały się tam tam dwie bransoletki, tiara i coś w rodzaju broszy, na której wyryta była płaskorzeź ba z motywami tak wymyślnymi, że trudno by ło na nie patrzeć. Przez cały czas trzymałem na wodzy uczucia, ale twarz zdradziła narastają ce ce we mnie przerażenie. Wuj zaniepokoił się moim moim wygl ą dem dem i przestał odwijać klejnoty. Na moj ą pro proś bę w końcu jednak odwinął je wszystkie, ale bardzo niechę tnie. tnie. Spodziewa ł się , że okażę zdumienie na widok tiary, nie spodziewa ł się jednak jednak mojej reakcji. Ja zresztą te też nie, bo wydawało mi si ę , że jestem przygotowany na to, co zobacz ę . Ja natomiast, nie powiedziawszy ni słowa, zemdlałem, podobnie jak rok temu w wykopie kolejowym, ukryty w g ę stwinie stwinie dzikich róż.
ą udr ęk ą ą , pełną l lę ku Od tego dnia życie moje stało się jedn jedną wielk wielk ą udr ę k ku i nieustannych rozważań. Już sam nie wiedziałem, ile w tym wszystkim jest szkaradnej prawdy, a ile szaleństwa. Moja prababka wywodziła się z z Marshów nieznanego pochodzenia, za ś pradziadek mieszkał w Arkham... a czy to Zadok nie powiedzia ł, że córka Obeda Marsha i jego żony-potwora została
wydana podst ę pnie za mąż za młodego człowieka z Arkham? I co mia ła znaczyć uwaga starego pijaka o podobieństwie moich oczu do oczu kapitana Obeda? Tak że w Arkham kustosz Stowarzyszenia Historycznego powiedział, że mam oczy Marshów. Czy ż by Obed Marsh był moim prapradziadkiem? Kim wobec tego by ło... albo czym... moja praprababka? Może to jednak jest jakieś szaleństwo? Te białozielone klejnoty mógł przecież kupi ć ojciec mojej prababki od jakiegoś marynarza z Innsmouth. A spojrzenie wytrzeszczonych oczu babki i wuja, który popełnił samobójstwo, mog ło być tylko moj ą fantazj fantazją ... ... czystą fantazj fantazją , rozbudzoną pobytem pobytem w Innsmouth, który takim mrokiem spowi ł moją wyobra wyobraźnię . Ale dlaczego wuj pope łnił samobójstwo prze śledziwszy losy naszych przodków w Nowej Anglii? Przez ponad dwa lata walczyłem z tymi myślami i nawet z pewnym powodzeniem. Ojciec załatwił mi posad ę w w zak ładzie ubezpieczeń i zatopiłem się w w pracy biurowej bez reszty. Jednak że zimą 1930-1931 1930-1931 zacz ęły mnie nawiedzać straszne sny. Z pocz ą tku tku tylko co pewien ę mijaj czas i niezbyt wyraźnie, ale w miar ę mijają cych cych tygodni zaczęły wystę pować coraz częściej i coraz wyraziściej. Otwierały się przede przede mną ogromne ogromne po łacie wody, a ja zdawa łem się wę drowa drować pośród zatopionych, tytanicznych portyków i labiryntów o pokrytych wodorostami cyklopowych murach, maj ą c za współtowarzyszy jakieś groteskowe ryby. Potem zacz ęły się pojawiać inne postacie, a ja budzi łem się zdj zdję ty ty niesamowitym lę kiem. kiem. Podczas snu zupe łnie się ich ich nie obawia łem - byłem jednym spośród nich; miałem ich nieczłowieczy wyglą d, d, poruszałem się w w wodzie na ich sposób i zanosi łem modły w ich świą tyniach tyniach na dnie morza. Działo się w w tych snach o wiele wi ę cej, cej, niż zdołałem zapamię ta tać, ale byłoby to wystarczaj ą ce, ce, aby mnie uznać za obłą kanego kanego albo geniusza, gdybym kiedykolwiek o śmielił się to to opisać. Coś naprawdę strasznego strasznego usiłowało wywrzeć na mnie swój wp ływ, czułem to, wyrwać mnie z normalnego życia i wcią gn gnąć w niepoj ę tą otch otchłań mroku i nieznanego świata. Miało to na ęcz mnie wr ę c z okropny wp ływ. Coraz bardziej podupada łem na zdrowiu, co odbija ło się te też na moim wygl ą dzie, dzie, aż w końcu zmuszony by łem zrezygnować z pracy i żyć spokojnie, w odosobnieniu, jak inwalida. Na skutek wyczerpania nerwowego chwilami, jak zauwa żyłem, nie mogłem zamknąć oczu.
ą czkowo Wtedy gor ą czkowo zacząłem się przegl przeglą da dać w lustrze. Nie jest przyjemnie obserwowa ć zmiany, jakie czyni choroba, ale w moim przypadku mia ło to pod łoże o wiele bardziej skomplikowane. Zauwa żył to tak że mój ojciec, bo zaczął mi się coraz coraz częściej przyglą da dać z wyrazem zdumienia i lę ku ku na twarzy. Co si ę ze ze mną dzieje? dzieje? Czyż bym zaczynał być podobny do babki i wuja Douglasa? ą na Którejś nocy śniło mi się , że spotkałem się z z moją babk babk ą na dnie morza. Mieszka ła w ą dem fosforyzują cym cym pałacu o wielu tarasach, otoczonym ogrodem jakby zara żonych tr ą dem koralowych krzewów i groteskowych wieloramiennych kryszta łowych kwiatów. Powita ła mnie serdecznie, choć równie dobrze móg ł to by ć uśmiech ironiczny. Zmieniła się - jak wszyscy w wodzie - i oznajmi ła mi, że nigdy nie umar ła. Wybrała się natomiast natomiast tam, gdzie syn jej wszystkiego się dowiedzia dowiedział, a potem przenios ła się do do świata, którego cudami przeznaczonymi tak że i dla niego - wzgardził, zabijają c się z z pistoletu. Ten świat ę , zawsze przeznaczony jest tak że i dla mnie - nie zdo łam przed nim uciec. Nigdy nie umr ę ę żył wśród tych, którzy żyli już wtedy, kiedy jeszcze człowieka nie było na ziemi. bę dę ż ę. Od osiemdziesię ciu Spotkałem tak że jej babk ę ciu tysię cy cy lat Pth'thya-i'yi żyje w Y'ha-nthlei i tam właśnie udała się po po śmierci Obeda Marsha. Y'ha-nthlei nie zostało zburzone przez ludzi żyją cych cych na ziemi, cho ć strzelali sieją c w morzu śmier ć. Zostało uszkodzone, ale nie uleg ło zniszczeniu. Jego mieszkańcy są niezniszczalni, niezniszczalni, choć czasem zdarza się , że paleogeniczne
czary dawno zapomnianych starych Bóstw obejmuj ą nad nad nimi w ładzę . Obecnie spoczywają , ale któregoś dnia, o ile nie zapomn ą , znowu powstan ą , aby złożyć daninę Wielkiemu Wielkiemu Cthulhu, jakiej żą da. da. Ich nowe miasto b ę dzie dzie wię ksze ksze niż Innsmouth. Zaplanowali, że się rozprzestrzenią , a na razie wybudowali sobie to miasto przej ściowo, na drugie musz ą jeszcze jeszcze ę , ale nie zaczekać. Za śmier ć ludzi na ziemi, do której si ę przyczyni przyczyniłem, muszę ponie ponieść kar ę bę dzie dzie ciężka. W tym śnie ujrzałem po raz pierwszy Shoggoth, ale w tym momencie obudziłem się z z przeraźliwym krzykiem. Kiedy spojrza łem w lustro tego ranka, nie mia łem już wą tpliwo tpliwości, że całkiem przybrałem wyglą d mieszkańca Innsmouth. Dotychczas nie odebrałem sobie życia jak wuj Douglas. Kupi łem pistolet automatyczny i nawet już się przymierza przymierzałem, ale nawiedzają ce ce mnie ostatnio sny powstrzymywa ły mnie od tego kroku. Moje napi ę cie cie nerwowe i lę k słabną powoli, powoli, czuję , jak nieznane g łę bie mórz przycią gaj gają mnie mnie do siebie, ju ż się ich ich nie boj ę . Słyszę i i wykonuj ę w w snach dziwne rzeczy, a budzę si się zachwycony, zachwycony, nie w l ę ku. ku. Nie wierz ę , abym musiał czekać na całkowitą przemian przemianę jak inni. Jeślibym czekał, ojciec zamknął by by mnie pewnie w zak ładzie, tak jak zamknię to to biednego luzyna. Oszałamiają ce, ce, niesłychane i wspaniałe rzeczy oczekują mnie mnie tam, w głę binach, i wkrótce postaram się je je odnale źć. Iä - R'lyeh! Cthulhu fhagn! Iä Iä! Nie, ja si ę nie nie zabiję , nic mnie do tego nie sk łoni!
ę mego Zorganizuję ucieczk ucieczk ę mego kuzyna z tego domu szale ńców w Cantonie i obaj wybierzemy si ę do spowitego cudown ą tajemnic tajemnicą Innsmouth. Innsmouth. Pop łyniemy do rafy i zanurzymy si ę w w czarną otchłań, dotrzemy do usianego kolumnami miasta Cyklopów Y'ha-nthlei i w tej siedzibie Morskich Istot bę dziemy dziemy mieszkać w chwale i wspania łościach na wieki.
Kolor z Przestworzy
Na zachód od Arkham wznoszą si się dzikie dzikie wzgórza, a doliny porastaj ą głę bokie lasy, których jeszcze nigdy nie tknęła siekiera. Są tam tam też mroczne, ciasne wą wozy, wozy, a w nich fantastycznie pochylone drzewa i są cz czą ce ce się w wą skie skie strumyki, gdzie nigdy nie dociera s łońce. Na łagodnie opadają cych cych zboczach przycupnęły farmy - stare, kamienne, omszałe chaty - i pod os łoną ogromnych ogromnych wyst ę pów skalnych dumają wieczyście nad prastarymi tajemnicami Nowej Anglii; wszystkie są teraz opustoszałe, szerokie kominy si ę krusz kruszą , a wyłożone gontem ściany groźnie wypaczyły się pod pod niskimi dwuspadowymi dachami. Dawni mieszkańcy wynieśli się st stą d, d, a nowi przybysze z innych stron nie mają ochoty ochoty si ę tutaj tutaj osiedlić. Próbowali ju ż Kanadyjczycy francuskiego pochodzenia, próbowali Włosi, pojawili się te też Polacy, ale odeszli. Dzieje się tak tak nie z powodu czego ś, co tu wida ć, słychać czy też czego można dotknąć, ale z powodu czego ś, co mieści się tylko tylko w sferze wyobra źni. Miejsce to właściwie nie pobudza wyobraźni, ale też nie zapewnia noc ą spokojnych spokojnych snów. Chyba to właśnie zraża przybyszów z obcych stron, bo stary Ammi Pierce nigdy jeszcze słowem nie wspomnia ł im o tym, co pami ę ta ta z tych dziwnych dni. Tylko Ammi, od lat ju ż niezbyt sprawny umys łowo, wci ąż tutaj mieszka i tylko on jeden mówi czasem o tamtych dziwnych dniach; a ma odwagę mówi mówić, bo jego dom stoi w pobli żu otwartych pól i uczę szczanych szczanych dróg wokó ł Arkham. Niegdyś droga wiod ła przez wzgórza i doliny, tam gdzie teraz rozcią ga ga się przekl przeklę te te wrzosowisko, jednak że ludzie przestali z niej ęcaj korzystać i zbudowano now ą , skr ę c ają cą daleko daleko na po łudnie. Nawet teraz można znaleźć ślady starej drogi pośród porastają cego, cego, tu na nowo gą szczu, szczu, a część z nich trwa ć jeszcze bę dzie dzie wtedy, gdy po łowę dolin pokryje zbiornik wodny. Wtedy zostan ą wyci wycię te te mroczne lasy, a przeklę te te wrzosowisko bę dzie dzie drzemać głę boko pod błę kitn kitną , rozmigotaną tafl taflą wody, wody, w której przegl ą da dać się b bę dzie dzie niebo. Tajemnice owych dziwnych dni zjednocz ą si się z z tajemnicami głę bi wodnych i z tajemn ą wiedz wiedzą starego starego oceanu oraz wszystkimi sekretami pierwotnego świata.
Kiedy wybierałem się pomi pomię dzy dzy te wzgórza i doliny, żeby zbadać teren przeznaczony na nowy zbiornik wodny, wodny, powiedziano mi, że jest to wrogie miejsce. Powiedziano mi to w Arkham, a poniewa ż jest to ążą rozliczne bardzo stare miasto, w którym kr ążą rozliczne legendy o czarownicach, uznałem, że owa złowrogość wiąże się z z tym, co w ci ą gu gu stuleci opowiadały dzieciom babki. Okre ślenie "przeklę te te wrzosowisko" wyda ło mi się bardzo bardzo dziwne i teatralne. Zastanawiałem się , w jaki sposób znalaz ło się w w puryta ńskim folklorze. A potem
łę bowisko wą wozów zobaczyłem to mroczne, biegną ce ce na zachód k łę wozów i urwisk skalnych i przestałem się nad nad tym zastanawia ć, pochłonię ty ty ą tajemnic tajemnicą . Był ranek, kiedy je ujrza łem, ale mrok jedynie jego star ą zalegał tam zawsze. Drzewa rosły gę sto, sto, a ich pnie by ły tak ogromne, że nie sposób by spotka ć im podobne w zdrowych lasach Nowej Anglii. W mrocznych prześwitach mię dzy dzy drzewami panowa ła zbyt wielka cisza, a podłoże było zbyt grzą skie skie od wilgotnego mchu i nawarstwiaj ą cego cego się w w przecią gu gu niezliczonych lat rozk ładu. Na otwartych przestrzeniach, głównie wzdłuż starej drogi, widnia ły drobne farmy na zboczach wzgórza; by ły to albo skupiska kilku budynków, albo tylko tylko jeden czy dwa, a bywa ło, że sterczał zaledwie samotny komin czy przysypana ziemi ą piwnica. piwnica. Królowały tu chwasty i krzaki róży polnej, a w zaro ślach rozlegał się szelest szelest jakichś tajemniczych stworów. Wszystko doko ła spowijały opary niepokoju i smutku; wszystko wydawa ło się nierealne nierealne i groteskowe, tak jakby jakieś istotne ogniwo perspektywy czy światłocieni zostało skierowane na opak. Nie dziwi łem się , że przybysze z obcych stron nie chcieli się tu tu zatrzymywa ć, bo sen tutaj by ł prawie wykluczony. Aż nadto przypomina ło to scenerię Salvatora Salvatora Rosi, gro źny drzeworyt z opowieści niesamowitej.
A jednak to wszystko nie by ło jeszcze tak przerażają ce ce jak przeklę te te wrzosowisko. Przekona łem się o o tym w tym momencie, kiedy znalaz łem się w w głę bi rozległej doliny: żadne inne określenie nie pasowałoby do tego miejsca, tak jak żadne inne miejsce nie pasowa łoby do tego określenia. Mogło się wydawa wydawać, że poeta stworzył ową fraz frazę ujrzawszy ujrzawszy ten właśnie region. Rozejrzawszy się doko dokoła pomyślałem, że wszystko chyba tutaj strawił ogień; ale dlaczego nic nowego nie wyros ło na owych pię ciu ciu akrach szarego pustkowia rozci ą gaj gają cego cego się pod pod go łym niebem, które pośród tych lasów i pól wygl ą da dało jak spalone jakim ś kwasem? Się ga gało ono daleko na pó łnoc wzdłuż dawnej drogi, ale wdzierało się te też i na drug ą jej jej stronę . Ogarnęła mnie dziwna niechęć na samą my myśl, że mam tam pój ść, ale przecież musiałem, bo tego wymaga ła moja misja. Na całej tej rozległej przestrzeni nie było żadnej roślinności, jedynie miałki szary pył czy popiół, którego chyba jeszcze nigdy nie tkn ął wiatr. Pobliskie drzewa były ę albo schorzałe i kar łowate, a wiele uschłych pni sterczało w gór ę albo leżało murszeją c na brzegu tego pustkowia. Kiedy przechodzi łem obok nich w poś piechu, zauważyłem po prawej stronie rumowisko cegie ł i kamieni, pozostałość po starym kominie i piwnicy, a tak że zieją cą czernią otch otchłań porzuconej studni, z której unosi ły się st stę ch chłe opary, tworz ą c w promieniach s łońca najdziwniejsze kształty. Nawet długie, mroczne lesiste urwisko wznosz ą ce ce się za za tym pustkowiem wydawało się przez przez kontrast bardzo przyjemne; przestały mnie już teraz zdumiewać bojaźliwe szepty mieszkańców Arkham. W pobli żu nie było żadnego domostwa ani nawet ruin; i dawnymi czasy to miejsce żą c chyba też musiało być bezludne i odosobnione. O zmierzchu, dr żą
przed powtórnym przemierzaniem tego złowieszczego miejsca, wróciłem ężną drog ę caj do miasta już okr ęż drogą , skr ę cają cą na na południe. Marzyłem skrycie, aby na niebie pojawi ły się chmury, chmury, gdy ż dziwny lę k wdar ł się do do mej duszy z powodu rozci ą gaj gają cej cej się nade nade mną g głę bokiej" próżni nieba. Wieczorem pytałem różnych starych ludzi w Arkham o przekl ę te te wrzosowisko, a tak że, co znaczy określenie "dziwne dni", które tak wielu spośród nich niejasno wymieniało. Nie otrzymałem jednak jasnej odpowiedzi poza tym, że tajemnica wcale nie jest tak dawna, Jak ą legend sobie wyobrażałem. Nie wią za zało się to to z Jakaś star ą legendą , ale z czymś, co mia ło miejsce jeszcze za życia tych, z którymi rozmawiałem. Zdarzyło się to to w latach osiemdziesią tych, tych, kiedy to pewna rodzina zniknęła czy też została zamordowana. Ludzie, z którymi rozmawiałem, nie byli co do tego zgodni, a poniewa ż wszyscy mi doradzali, abym nie zwracał uwagi na szalone opowie ści starego Ammiego Piercea, odnalazłem go nazajutrz rano, dowiedziawszy si ę , że mieszka samotnie w wiekowej, rozpadają cej cej się chacie, chacie, na skraju leśnej gę stwiny. stwiny. Była to bardzo stara chata, z której zaczynała się już dobywa ć woń rozk ładu, tak charakterystyczna dla zaniedbanych domów. Tylko natarczywym pukaniem mog łem wycią gn gnąć z łóżka tego starca, a kiedy doczłapał się zal zalę kniony kniony do drz wi, najwyra źniej nie był ucieszony moj ą wizyt wizytą . Nie był tak słaby, jak myślałem, ale oczy dziwnie mu się zapad zapadły, a niedbały ubiór i bia ła broda nadawa ły mu wyglą d człowieka steranego życiem i posę pnego. Nie wiedziałem, w jaki sposób najlepiej by łoby go nak łonić do rozmowy, stworzyłem wię c pozory interesu; zwierzyłem mu się z z mojej inspekcji terenu i zadałem mu kilka ma ło znaczą cych cych pytań odnośnie okolicy. Miał żywszy umysł i był o wiele bardziej Inteligentny, ni ż przypuszczałem, a nim si ę spostrzeg spostrzegłem, pojął równie dużo, jak każdy człowiek, z którym zdarzy ło mi się rozmawia rozmawiać w Arkham. Był całkiem inny ni ż ci wszyscy wieśniacy, jakich poznałem na wydzielonych obszarach, przeznaczonych pod zbiornik wodny. Nie protes towa ł z powodu zniszczenia wielu mil starych lasów i farm, choć zapewne protestował by, by, gdyby jego dom znajdowa ł się na na terenie przyszłego jeziora. Znać po nim tylko by ło, że doznał ulgi; ulgi z powodu losu, Jaki miał spotkać prastare mroczne doliny, po których w ę drowa drował przez całe życie. Wolał, żeby zalała je woda - żeby była zalała je zaraz po tych dziwnych dniach. Jego ochryp ochryp ły głos przycichł, pochylił się ę ki cały do przodu, a palcem prawej r ę ki z dr żeniem zaczął wskazywać kierunek, co robi ło na jego rozmówcy wstrz ą saj sają ce ce wrażenie.
Wtedy właśnie usłyszałem tę opowie opowieść, a kiedy snu ł ją ochryp ochrypłym, to znów ściszonym do szeptu g łosem, coraz to wstrzą sa sał mną dreszcz, dreszcz, choć był to dzień w pełni lata. Czę sto sto musiałem go przywo ływać z tej chaotycznej plą taniny, taniny, dobiera ć naukowe zwroty, które zachowa ł jeszcze w osłabionej już, papuziej pamię ci ci z zasłyszanej rozmowy
profesorów, wypełniać luki, w których przerywa ła się ci cią głość i zatracał się sens sens logiczny. Kiedy sko ńczył, przestałem się dziwi dziwić, że jego umysł uległ zachwianiu albo że ludzie z Arkham nie chc ą wiele mówić o przeklę tym tym wrzosowisku. Jeszcze przed zachodem s łońca poś pieszyłem do hotelu, żeby nie widzieć rozbłyskują cych cych nade mną gwiazd na pustym niebie: nast ę pnego dnia wróciłem do Bostonu, aby złożyć rezygnację z z mojej posady. Nie mog łem już powrócić do tego mrocznego chaosu starego lasu i wzgórz ani spojrze ć raz jeszcze na spopielałe przeklę te te wrzosowisko, gdzie czarna studnia obok rumowiska cegieł i kamieni zieje otchłanią . Wkrótce powstanie tam zbiornik wodny i wszystkie stare tajemnice zostaną ukryte ukryte na zawsze w jego głę binie. Ale nie są dz dzę , abym kiedykolwiek jeszcze mia ł ochotę odwiedzi odwiedzić to miejsce noc ą , a już na pewno nie wtedy, gdy niebo bę dzie dzie usiane złowieszczymi gwiazdami, i za nic w świecie nie napił bym bym się wody wody w Arkham. Wszystko zaczęło się , jak powiedział stary Ammi, od meteorytu. Dawniej, od czasu jak s ą dzono dzono czarownice, nie opowiadano tu żadnych niesamowitych legend, ale nawet wtedy owe lasy nie budzi ły takiego lę ku, ku, jak maleńka wysepka w Miskatonic, gdzie diabe ł miał swój dwór koło dziwnego kamiennego o łtarza pamię taj tają cego cego dni jeszcze sprzed czasów Indian. Nie by ło tu lasów, w których straszy ło, a ich fantastyczny mrok nie przerażał nikogo, a ż do owych dziwnych dni, kiedy to w po łudnie pojawiła się na na niebie bia ła chmura, rozległa łą b dymu. się seria seria grzmotów, a z doliny, w g łę bi lasu, uniósł się k k łą Jeszcze przed nastaniem nocy całe Arkham usłyszało o wielkiej skale, która spadła z nieba i wbi ła się w w ziemię przy przy studni Nahuma Gardnera. Dom jego po łożony był w miejscu, które mia ło się sta stać przeklę tym tym wrzosowiskiem - schludny, bia ły dom Nahuma Gardnera pośród urodzajnych ogrodów i sadów. Nahum wybrał się do do miasta, by opowiedzie ć ludziom o tym kamieniu, a po drodze wstą pił też do Ammiego Piercea. Ammi mia ł wtedy czterdzieści lat i wszystkie te niezwyk łe zdarzenia mocno mu si ę wyryły w pamię ci. ci. Nastę pnego dnia rano udał się z z żoną i i trzema profesorami z Uniwersytetu w Miskatonic, aby obejrzeć tego "nieziemskiego przybysza" z nieznanych gwiezdnych przestworzy, i wszyscy się zdziwili, zdziwili, dlaczego Nahum mówi ł wczoraj, że jest tak ązowy ogromny. Skurczy ł się , wyjaśnił Nahum, wskazują c na wielki br ą z owy kopiec sterczą cy cy nad rozwaloną ziemi ziemią i i spaloną traw trawą , tuż przy starej studni z żurawiem na frontowym podwórku Nahuma; m ą drzy drzy profesorowie orzekli jednak, że kamienie się nie nie kurczą . Bez przerwy wydobywał się z z niego żar, a Nahum doda ł, że w nocy bi ł z niego blask. Profesorowie stuknę li li w kamień geologicznym m łotkiem i okazało się , że jest zdumiewają co co mię kki, kki, tak jakby by ł z plastyku. ążyli raczej niż odłupali kawałek tego okazu, aby zabra ć do Wydr ąż collegeu dla celów badawczych. W łożyli go do starego wiadra pożyczonego od Nahuma, bo nawet ten ma ły kawałeczek wciąż był ący. gor ą c y. W powrotnej drodze zatrzymali si ę na na krótki odpoczynek u Ammiego i byli niepomiernie zdziwieni, gdy pani Pierce donios ła im,
że odłamek kamienia coraz bardziej się zmniejsza zmniejsza i wypala dno wiaderka. Rzeczywiście nie był duży, ale uznali, że musieli wziąć mniejszy, niż im się wydawa wydawało. Nastę pnego dnia - a działo się to to w czerwcu roku 1882 - profesorowie wybrali się ponownie ponownie do Nahuma wielce zafascynowani. Po drodze znowu wstą pili do Ammiego i opowiedzieli mu o dziwnym dziwnym zachowaniu tego okazu i o tym, że zniknął bez śladu, gdy w łożyli go do szklanej probówki. Probówka też zresztą znikn zniknęła i uczeni napomkn ę li li coś o dziwnym pokrewie ństwie tego kamienia z krzemem. Zachowywa ł się wprost niewiarygodnie w ich dobrze wyposa żonym laboratorium; podgrzewany wę glem glem drzewnym nie wykazywa ł żadnej reakcji ani nie wydzielał gazów, dawa ł reakcję ujemn ujemną z z boraksem, nie ulatniał się w w żadnej możliwej do osi ą gni gnię cia cia temperaturze, nawet w tlenkowodorowej dmuchawce. Na kowade łku okazał się wysoce wysoce elastyczny, a w ciemno ści wyraźnie świecił. Nie by ło sposobu, aby go och łodzić, co wprowadzi ło cały college w stan wielkiego zdumienia; natomiast przy podgrzewaniu ęgi gi o barwach zupe łnie pod spektroskopem roztaczał błyszczą ce ce kr ę niespotykanych w normalnym spektrum. Wywo łało to zapierają ce ce dech dyskusje o nowych elementach, dziwacznych optycznych w łaściwościach i wielu innych cechach, o których zaskoczeni ludzie nauki maj ą zwyczaj rozprawiać, kiedy się zetkn zetkną z z nieznanym.
ący, Choć wciąż był gor ą c y, postanowili go jednak wypróbowa ć w tyglu za pomocą ró różnych sk ładników. Woda nie dzia łała. Kwas solny te ż nie działał. Kwas azotowy i nawet woda królewska tylko rozpryskiwa ły się z sykiem w zetkni ę ciu ciu z tą roz rozżarzoną , odporn ą na na wszystko mas ą . Ammi miał trudności z przypomnieniem sobie kolejnych sk ładników, ale ę jak rozpoznawał wszystkie, w miar ę jak je wymienia łem w odpowiedniej kolejności. Był wię c amoniak i soda kaustyczna, alkohol i eter, przyprawiają cy cy o mdłości siarczek wę gla gla i dziesią tki tki innych ę up sk ładników; mimo że w miar ę upływu czasu odłamek kamienia coraz bardziej tracił na wadze, a jego żar zdawał się jakby jakby trochę wygasać, wciąż nie widać było, aby którykolwiek ze stosowanych sk ładników zadziałał choć by w najmniejszym stopniu. Był to bez wą tpienia tpienia metal. Miał cechy magnetyczne, to te ż nie budzi ło wą tpliwo tpliwości; a po zanurzeniu w ró żnych roztworach kwasu pojawiły się jakby ledwie widoczne ślady figury Windmanstatten, spotykane na żelazie meteorytów. Kiedy stwierdzono już znaczne ochłodzenie, ę, jaka pozostała z całego kawałka dokonano próby w szkle; t ę resztk resztk ę w toku przeprowadzanych do świadczeń, umieszczono w szklanej probówce. Rano, nastę pnego dnia, okazało się , że wszystko, wraz z ą , zniknęło bez śladu, pozostała tylko zwę glona probówk ą glona plama na drewnianej półce w miejscu, gdzie stała probówka. Opowiedzieli to Ammiemu profesorowie, kiedy zatrzymali si ę przed przed jego drzwiami, i raz jeszcze wybrali się razem, razem, żeby obejrzeć
dok ładniej tego kamiennego wys łańca z gwiazd. Tym razem żona Ammiego nie poszła z nimi. Meteoryt zmniejszył się bardzo bardzo wyra źnie, tak że nawet trzeźwo myślą cy cy profesorowie nie mogli podda ć w wą tpliwo tpliwość tej ązowej oczywistej prawdy. Wokół skurczonej br ą z owej bryły koło studni widniało teraz puste miejsce, pozostała tylko wkl ę sła ziemia; poprzedniego dnia bryła miała w przekroju dobre siedem stóp, teraz ąca, zaledwie pięć. Wciąż była gor ą c a, a uczeni obserwowali jej powierzchnię z z ogromnym zaciekawieniem, starają c się oddzieli oddzielić jednocześnie młotkiem i dłutem drugi, troch ę wi wię kszy kszy kawałek. Tym razem zatopili dłuto głę biej, a wtedy przekonali się , że ją dro dro tej bryły nie jest jednolite.
ą ścianą du Odsłonili coś, co zdawało się by być boczną ś dużej kuli osadzonej ęgi i w dziwnym spektrum wewną trz trz masy. Jej kolor, przypominaj ą cy cy kr ę g meteorytu, był prawie nie do opisania; i tylko przez analogi ę nazwali to kolorem. Zbudowana by ła z lśnią cej cej materii, a przy dotyku okazała się krucha krucha i pusta w środku. Jeden z profesorów mocniej uderzył młotkiem, a wtedy rozległo się jakby jakby nerwowe, krótkie syknię cie. cie. Nic się z z jej wnę trza trza nie wydobyło, ale po roz łupaniu ąg łe zniknęła bez śladu. Pozostało po niej jedynie puste okr ą wgłę bienie o średnicy około trzech cali i wszyscy mieli nadzieję , że odkryją teraz teraz nastę pne kule, skoro ta zniknęła. Przypuszczenie okazało się mylne; mylne; zaczę li li wiercić w bryle w poszukiwaniu nastę pnych, ale bezowocnie, wobec tego odjechali z nastę pnym kawałkiem, który w laboratorium okaza ł się równie równie zagadkowy, jak poprzedni. Mia ł tak że konsystencję plastyku, plastyku, był ący, gor ą c y, wykazywa ł cechy magnetyczne, lekko pol śniewał, w mocnych kwasach odrobinę si się och ochładzał, posiadał zupełnie nieznane widmo spektrum, pod wp ływem powietrza zmniejszał się , działał na zwią zki zki krzemu niszczą co, co, ale i one też niszczą co co nań działały, a mimo to nie sposób było zidentyfikowa ć żadnych bliżej określonych cech; po zakończeniu wszelkich badań naukowcy musieli zgodnie stwierdzi ć, że nie są w w stanie go nigdzie zaklasyfikowa ć. Nie przynależał do ziemi, był fragmentem czegoś z zewną trz; trz; miał cechy pozaziemskie i podlega ł jakimś obcym prawom. Tej nocy szala ła burza, a gdy nazajutrz profesorowie wybrali się do do Nahuma, spotka ło ich gorzkie rozczarowanie. Kamień, przy swoich w łaściwościach magnetycznych, musiał mieć jeszcze szczególne właściwości elektryczne, ponieważ, jak się wyrazi wyraził Nahum, "przyci ą ga gał pioruny" ze szczególn ą czę stotliwo stotliwością . Farmer widział, że aż sześć razy w cią gu gu godziny pioruny uderzały w rozkopaną ziemi ziemię na na frontowym podwórku, a kiedy burza minęła, pozostał tylko nierówny dó ł przy starej studni, do połowy zasypany ziemi ą . Kopanie okaza ło się bezowocne, bezowocne, naukowcy stwierdzili, że kamień zniknął bez śladu. Był to prawdziwy zawód; nie pozostało im nic innego, jak wróci ć do laboratorium i jeszcze raz poddać badaniom znikaj ą cy cy fragment zamknię ty ty starannie w ołowianej kapsułce. Istniał on jeszcze przez tydzień, ale nie zdołano dokona ć żadnego cennego odkrycia. Po jego znikni ę ciu ciu nie pozostał nawet osad, w zwi ą zku zku z czym u profesorów zbudzi ła się
wą tpliwo tpliwość, czy rzeczywiście widzieli na własne oczy ten tajemniczy fragment nieogarnionych przestworzy, tego samotnego, pozaziemskiego zesłańca z wszechświata i innych sfer materii, siły, istnienia.
Wszystkie gazety w mieście Arkham nadały oczywiście rozgłos temu. ęczeniem wydarzeniu za por ę c zeniem kolegiaty uniwersyteckiej i wysłały swoich reporterów celem przeprowadzenia wywiadu z Nahumem i jego rodzin ą . Dziennik z Bostonu tak że wysłał swojego pracownika i Nahum wkrótce stał się prawie prawie że miejscową s sławą . Był szczupłym, jowialnym mężczyzną lat lat około pięćdziesię ciu, ciu, miał żonę i i trzech synów oraz dobrze zagospodarowaną farm farmę w w dolinie. Nahum i Ammi cz ę sto sto odwiedzali się nawzajem, nawzajem, tak samo ich żony; Ammi po latach nie móg ł się nachwali nachwalić Nahuma. By ł nawet dumny, że tyle uwagi po świę cano cano farmie przyjaciela, i on również w cią gu gu kilku nast ę pnych tygodni czę sto sto mówił o meteorycie. Lipiec i sierpień tego roku by ły upalne, Nahum ciężko pracowa ł przy zbiorze siana na dziesię cioakrowej cioakrowej łą ce ce nad Chapman s Brook; jego turkoc ą cy cy wóz żłobił głę bokie koleiny na ’
cienistych dróżkach. Praca ta mę czy czyła go jakoś bardziej niż zwykle, czuł że wiek zaczyna na nim wyciska ć swoje pi ę tno. tno. Potem nadeszła pora owoców i żniw. Gruszki i jabłka dojrzewały powoli i Nahum twierdził, że jego sady rodz ą w w tym roku o wiele obficiej niż we wszystkich minionych latach. Owoce by ły wprost fenomenalnych rozmiarów i o niezwyk łym połysku, a obrodzi ły w takich ilościach, że trzeba było zamówić dodatkowe kosze, aby si ę mog mogły ę jak pomieścić. Ale w miar ę jak dojrzewały, przyszło rozczarowanie, bo choć były dorodne i wspaniale soczyste, zupe łnie nie nadawały się do do jedzenia. Wkradła się w w nie jaka ś ohydna gorycz, a po nadgryzieniu najmniejszego kawałka długo nie mo żna się by było pozbyć nieprzyjemnego smaku. To samo sta ło się z z melonami i pomidorami i Nahum ze smutkiem stwierdził, że cały zbiór jest zmarnowany. Szybko powi ą za zał wszystkie te wydarzenia i doszedł do wniosku, że meteoryt zatruł mu ziemię , toteż dzię kowa kował Niebiosom, że resztę zbiorów zbiorów miał na wzgórzu obok drogi. Zima nastała wcześnie i była bardzo mroźna. Ammi rzadziej teraz widywał Nahuma i zauwa żył, że sprawia on wra żenie bardzo zmę czonego. czonego. Tak samo wygl ą da dała cała rodzina Nahuma, wszyscy stali się dziwnie dziwnie milczą cy; cy; nie chodzili już systematycznie do ko ścioła, o wiele rzadziej uczestniczyli w towarzyskich imprezach wsi. Trudno było znaleźć przyczynę ich ich rezerwy i melancholii, zwierzali się jednak, jednak, że są os osłabieni i odczuwają jaki jakiś dziwny lę k. k. Sam Nahum dawa ł temu konkretne świadectwo mówią c, c, że zaniepokojony jest pewnymi śladami na śniegu. By ły to, jak zwykle zim ą , ślady rudych wiewiórek, bia łych królików i lisów, ale b łą dz dzą cy cy gdzieś myślami farmer twierdził, że to, co widział, nie odpowiada prawom natury i jej ustalonemu porzą dkowi. dkowi. Nie potrafi ł tego dok ładnie określić, ale odnosił wrażenie, że ani pod wzgl ę dem dem anatomicznym, ani zachowania nie
przypominaj ą wiewiórek, wiewiórek, królików czy lisów. Ammi s łuchał tego bez wię kszego kszego zainteresowania, dopóki której ś nocy, wracaj ą c z Clark s ’
Corner, nie musiał przejeżdżać saniami koło domu Nahuma. Na niebie świecił księżyc, aż nagle przez drogę przemkn przemknął królik tak d ługimi susami, że zaskoczyło to zarówno Ammiego, jak i jego konia, który rzucił się do do ucieczki i Ammi z trudem go powstrzyma ł, mocno ścią gaj gają c lejce. Od tej pory Ammi powa żniej zaczął traktować opowieści Nahuma i tylko wci ąż jeszcze zastanawiał się , dlaczego psy żą ka Nahuma są tak tak przerażone i tak dr żą każdego ranka. Okazało się , że prawie straciły umieję tno tność szczekania. W lutym chłopcy McGregora z Nteadow Hill wybrali si ę na na polowanie na świstaki i w pobli żu domu Gardnera zabili niezwyk ły okaz świstaka. Był dziwnie nieproporcjonalny, a g łowa miała kształt i wyraz zupełnie niespotykany w śród tych zwierz ą t. t. Chłopcy tak się przestraszyli, że natychmiast wyrzucili swoją zdobycz, zdobycz, tak wi ę c tylko ich nieprawdopodobne opowie ści dotar ły do ludzi we wsi. Za ś fakt, że konie stają d dę ba koło domu Nahuma, sta ł się ju już powszechnie znany i szybko zacz ę to to szeptać na ten temat różne opowieści.
Ludzie z uporem twierdzili, że śnieg wokó ł domu Nahuma topnieje szybciej niż gdzie indziej, a na pocz ą tku tku marca odby ła się pe pełna grozy rozmowa w sklepie Pottera w Clark s Corner. Stephen Rice ’
przejeżdżają c rano koło domu Gardnera zauwa żył, że w błotnistej ziemi koło lasu po drugiej stronie drogi ro śnie dzika kapusta. Jeszcze nigdy nie widziano kapusty takich rozmiarów, a jej koloru nie odda łyby żadne słowa. Kształt miała wprost niesamowity, a ko ń aż parskał od niebywa łego smrodu, jakiego jeszcze nie wydawa ła żadna ę osób kapusta. Tego popo łudnia par ę osób przyjecha ło, żeby obejrzeć nienormalnie wyrośnię tą kapust kapustę i i wszyscy zgodnie orzekli, że tego rodzaju warzywa nie mogłyby urosnąć w zdrowym świecie. Zaczę to to mówić też o nieudanych owocach z ubieg łej jesieni i przekazywano z ust do ust wieści, że ziemia Nahuma jest zatruta. Przyczyną , oczywiście, był meteoryt; a pamię taj tają c, c, jak dziwny wyda ł się uczonym uczonym z college u, kilku farmerów powiadomi ło ich o obecnym wydarzeniu. ’
Pewnego wię c dnia uczeni odwiedzili Nahuma; nie byli zwolennikami ludowych baja ń i folkloru, a w swoim orzeczeniu wykazali raczej ostrożność. Kapusta wyda ła im się rzeczywi rzeczywiście dziwna, ale dzika kapusta jest prawie zawsze dziwna, jeśli chodzi o kształt i kolor. Bardzo możliwe, ze jakieś mineralne sk ładniki z meteorytu przedostały się do do ziemi, ale wkrótce wyp łuczą je je deszcze. A jeśli chodzi o ślady na śniegu i przestraszone konie - to po prostu ą taki wiejska gadanina, któr ą taki fenomen jak aerolit musia ł rozbudzić. Trudno, aby powa żni ludzie mieli się zajmowa zajmować plotkami, bo przecie ż wieśniacy są przes przesą dni, dni, mówią i i wierzą we we wszystko, i tak przez cały okres tych dziwnych dni profesorowie trzymali si ę z z daleka, okazują c
lekceważenie. Tylko jeden spo śród nich, który otrzyma ł dwie fiolki ziemi do analizy na zlecenie funkcjonariusza policji w jakieś półtora roku pó źniej, przypomniał sobie, że dziwny kolor kapusty by ł ęgów ów widzianych pod bardzo podobny do anomalnych b łyszczą cych cych kr ę g spektroskopem w college u i do kruchej kuli znajduj ą cej cej się wewn wewną trz trz ’
meteorytu. W tym przypadku analiza próbek wykaza ła te same dziwne ęgi, i, które jednak wkrótce zanik ły. kr ę g Rosną ce ce wokół domu Nahuma drzewa wypu ściły pą ki ki przedwcześnie, a nocą ko kołysały się z złowieszczo na wietrze. Młodszy syn Nahuma, pię tnastoletni tnastoletni Thaddeus, twierdził, że tak samo się ko kołyszą , kiedy wcale nie wieje wiatr; ale nawet plotkarze nie mogli temu dać wiary. Jedno tylko nie budzi ło wą tpliwo tpliwości, że w powietrzu by ł niepokój. W całej rodzinie Gardnera rozwinął się nawyk nawyk ci ą głego nasłuchiwania, choć nie potrafiliby okre ślić, czego nasłuchują . W rzeczywistości to nasłuchiwanie było efektem chwilowego zatarcia świadomości. Niestety, takie momenty narastały z tygodnia na tydzie ń, aż zaczę to to powszechnie mówić, że coś jest nie w porz ą dku dku z rodzin ą Nahuma. Nahuma. Kiedy zakwitła wczesna skalnica, jej barwy też były dziwne; może niezupełnie takie same jak u dzikiej kapusty, ale podobne i raczej nikomu nie znane. Nahum zaniós ł kilka kwiatków redaktorowi Gazette, ale ten dostojnik napisał tylko żartobliwy artykuł, w którym tajemnicze strachy wieśniaków zostały w grzeczny sposób ośmieszone. Nahum pope łnił błą d opowiedziawszy temu pozbawionemu wyobraźni mieszczuchowi, jak zachowują si się w w stosunku do skalnicy ogromne, niespotykanych rozmiarów motyle. W kwietniu ludzi we wsi ogarn ęło jakieś szaleństwo i przestali korzystać z drogi wiod ą cej cej obok domu Nahuma, tak że groziło jej całkowite zapomnienie. Przyczyniła się do do tego ro ślinność. Wszystkie drzewa rozkwitły wcześnie w najprzeróżniejszych kolorach, a na kamienistym podwórku i przyleg łym pastwisku tak bujnie pu ściła się roślinność i w takiej rozmaitości, że tylko botanik móg ł by by rozpoznać, czy jest to flora właściwa dla danego regionu. Jedynie trawa i listowie drzew zachowały jeszcze zdrowy wygl ą d; d; poza tym wszystko przybrało szaleńczy, prazmatyczny i schorzały wygl ą d, d, i to nadawało jakiś szczególny ton barwom zupe łnie nieznanym na kuli ziemskiej. Ładniczki stały się obiektem obiektem złowieszczej grozy, a ich krwiste korzenie rosły zuchwale w swojej chromatycznej perwersji. Ammi i Gardner uwa żali, że wię kszo kszość spośród tych barw jest w jaki ś sposób podobna a ż do znudzenia i wszystkie przypominaj ą ow ową kruch kruchą kulę wewn wewną trz trz meteorytu. Nahum orał i zasiewał dziesię cioakrowe cioakrowe pole oraz ziemię na na wzgórzu, nic natomiast nie robi ł wokół domu. Zdawa ł sobie sprawę , że był by by to próżny trud, i mia ł cichą nadziej nadzieję , że tak dziwnie obfite plony z tego lata wyci ą gn gną z z ziemi truciznę . Teraz był już przygotowany na wszystko i nawet przywyk ł do cią głego nasłuchiwania, w nadziei, że wkrótce coś blisko siebie us łyszy. Są siedzi siedzi wciąż unikali jego domu, co tak że wywar ło na nim swoje pię tno, tno, ale znacznie wię ksze ksze na jego żonie. Chłopcy byli w lepszej ążą ce sytuacji, bo chodzili codziennie do szko ły, ale kr ążą ce plotki ich
tak że napełniały lę kiem. kiem. Najdotkliwiej odczuwał to Ihaddeus, chłopiec o wyj ą tkowej tkowej wrażliwości.
W maju pojawiły się jakie jakieś owady i ca ły teren wokół domu Nahuma ogarnął koszmar bzycz ą cych cych i pełzają cych cych po nocach stworów. Wię kszo kszość z nich mia ła niezwyk łe kształty i ruchy, a ich nocne obyczaje przeczyły wszystkim dotychczasowym do świadczeniom. Cała rodzina Gardnerów zaczęła czegoś po nocach wypatrywa ć, choć nikt nie potrafił określić, czego wypatruje. Wtedy w łaśnie poję li, li, ze Ihaddeus miał rację mówi mówią c o drzewach. Pani Gardner równie ż to zauważyła patrzą c przez okno na ci ężkie gałę zie zie klonu na tle księżycowego nieba. Ga łę zie zie najwyraźniej się ko kołysały, choć wcale nie było wiatru, to na pewno z powodu podziemnych soków. Wszystko, co rosło teraz, było dziwne. Nastę pnego odkrycia dokona dokona ł ktoś spoza rodziny Nanuma. Oni byli ju ż tak z tym zjawiskiem oswojeni, że przestali reagować. Bardzo to ich przygn ę biało, a czego sami nie dostrzegli, zostało dostrzeżone przez bojaźliwego komiwojażera z ążą cych Bostonu, który pewnej nocy przeje żdżał tamtę dy dy nieświadom kr ążą cych po wsi plotek. To, co opowiedzia opowiedzia ł w Arkham, zamieszczono w krótkim artykule w Gazette; wtedy w łaśnie wszyscy, wraz z samym Nahumem, ujrzeli to po raz pierwszy. Noc była ciemna, lampy u wozów świeciły słabo, ale wokoło farmy w dolinie, któr ą ą wszyscy wszyscy rozpoznali jako farmę Nahuma, Nahuma, ciemność nie by ła tak gę sta. sta. Przyćmiony, a jednak wyraźny blask zdawa ł się ogarnia ogarniać roślinność, trawę , liście i kwiaty, a w pewnym momencie jaka ś fosforyzują ca ca zjawa zaczęła się przesuwać ukradkiem po podwórku, ko ło stodoły. Trawa, jak do tej pory, wydawała się nietkni nietknię ta ta i krowy pas ły się swobodnie swobodnie na łą ce ce koło domu, ale pod koniec maja mleko sta ło się niesmaczne. niesmaczne. Nahum popę dzi dził krowy na wzgórze i wtedy mleko odzyska ło smak. Wkrótce potem trawa i liście zmieniły się w w sposób dostrzegalny dla oka. Poszarzały, zaczęły wykazywa ć przedziwną krucho kruchość. Ammi był teraz jedyną osob osobą , która odwiedza ła tę farm farmę , ale jego wizyty zdarzały się coraz coraz rzadziej. Kiedy skończyły się lekcje lekcje w szkole, Gardnerowie zostali praktycznie odcię ci ci od świata i tylko od czasu do czasu prosili Ammiego o załatwienie im czegoś w mieście. Stan ich zdrowia został dziwnie zachwiany, tak pod wzgl ę dem dem fizycznym, jak i umys łowym, tote ż nikt si ę nie nie zdziwił, kiedy roznios ła się wie wieść, że pani Gardner postradała zmysły. Stało się to to w czerwcu, w rok po spadnię ciu ciu meteorytu. Biedna kobieta zacz ęła krzyczeć, że widzi coś w powietrzu, ale nie potrafiła określić, co to jest. W jej majakach nie było ani jednego rzeczownika, same czasowniki i zaimki. Wszystko się rusza ruszało, zmieniało i dr żało, a w uszach dzwoni ło od jakichś impulsów, które nie by ły dźwię kami. kami. Coś jej odebrano - została czegoś pozbawiona - co ś ją opasywa opasywało, a nie powinno - kto ś powinien to zdjąć - noc ju ż nie była spokojna - ściany i okna gdzie ś się przesuwały. Nahum nie odda ł jej do zak ładu dla psychicznie chorych, ążyć po domu, dopóki nie zacz ęła zagrażać otoczeniu. pozwalał jej kr ąż
Nawet kiedy zmienił się wyraz wyraz jej twarzy, też na to nie zareagowa ł. Ale chłopcy zaczę li li się jej jej bać, a kiedy Thaddeus omal nie zemdla ł na widok grymasów, jakie zacz ęła do niego robi ć, Nahum zamkn ął żonę na poddaszu. W lipcu przesta ła mówić i pełzała na czworakach, a pod koniec miesią ca ca Nahum zauważył rzecz zupełnie niesamowitą , że w mroku od jego żony emanuje blask, tak jak od ca łej otaczają cej cej go roślinności, co widział teraz już wyraźnie. Tuż przed tym wydarzeniem rozległ się tupot tupot koni. Co ś je rozbudziło w nocy, wierzgały kopytami w boksach i r żały przerażają co. co. Nie było sposobu, aby je uspokoi ć, a kiedy Nahum otworzy ł wrota stajni, wyrwały się jak jak przestraszone daniele z lasu. Tydzień trwało, nim natrafiono na ich ślad, a gdy je odnaleziono, by ły zupełnie bezużyteczne i nie do okie łznania. Jakaś klapka zamknęła się w w ich mózgu i wszystkie po kolei trzeba by ło zastrzelić dla ich własnego dobra. Nahum na czas sianokosów po życzył konia od Ammiego, lecz ko ń za nic nie chciał się zbli zbliżyć do stodo ły. Rzucał się , opierał i r żał, aż w końcu Nahum musia ł wprowadzić go na podwórko, a m ężczyźni sami przycią gn gnę li li wóz w pobli że szopy, gdzie by ło najwygodniej wrzucać siano. A tymczasem wszystko, co ros ło, szarzało i kruszyło się . Nawet kwiaty o tak przedziwnych barwach teraz poszarza ły, tak samo i owoce, które jednocze śnie pomarszczyły się i i straciły smak. Kwiaty astrów i złotych rożek były tak że szare i zniekształcone, a róże, cynie i malwy rosną ce ce przed domem wygl ą da dały tak okropnie, że najstarszy syn Nahuma, Zenas, ściął wszystkie bez wahania. Owe dziwnie zuchwałe owady wygin ęły już do tej pory, a pszczo ły opuściły ule i przeniosły się do do lasu. We wrze śniu cała roślinność przemieniła się w w szary py ł. Nahum lę ka kał się , że wszystkie drzewa uschną , nim trucizna zaniknie w ziemi, żona miała teraz okresy, kiedy przerażają co co krzyczała, pozostali członkowie rodziny żyli w stanie cią głego napi ę cia. cia. Unikali ludzi, chłopcy nie chodzili do szkoły, choć nauka już się rozpocz rozpoczęła. To Amml podczas której ś ze swych coraz rzadszych wizyt u Nahuma odkry ł, że woda w studni jest niedobra. Była niesmaczna, cuchną ca ca i słona, poradził wię c przyjacielowi, aby wykopał druga studni ę gdzie gdzieś wyżej i żeby stamtą d czerpał wodę do do czasu, aż ziemia na niższym terenie bę dzie dzie się nadawało do u żytku. Nahum Jednak zlekceważył tę rad radę , zatracił już wrażliwość na wszystko, co dziwne i nieprzyjemne. Nadal czerpa ł wraz z chłopcami skażoną wod wodę , wszyscy pili ja w ciszy i machinalnie, podobnie jak spożywali skromne, byle jak przyrz ą dzone dzone posiłki i podobnie jak wykonywali wykonywali niewdzi ę czne, czne, monotonne zaj ę cia cia dzień po dniu w poczuciu ich bezsensowno ści. Wszystkich ogarnęła jakaś pełna otę pienia rezygnacja, tak jakby wę drowali drowali w innym świecie pomię dzy dzy dwoma szpalerami bezimiennej straży ku nieuchwytnemu, lecz nieuniknionemu przeznaczeniu.
U Thaddeusa wyst ą pił obłę d we wrze śniu, kiedy wraca ł od studni. ękoma, oma, wymachują c nimi i Poszedł z wiaderkiem, a wrócił z pustymi r ę k
krzyczą c, c, to znów chichocz ą c lub szepczą c o ruszają cych cych się kolorach tam w studni. Dwoje w rodzinie ogarn ął obłę d, d, ale Nahum znosił to dzielnie. Pozwoli ł chłopcu biega ć swobodnie przez tydzie ń, dopóki nie zacz ął się potyka potykać i rozbijać, a wtedy zamknął go w izbie na poddaszu naprzeciw matki. Ich krzyk spoza zamkni ę tych tych drzwi był przerażają cy, cy, zwłaszcza dla małego Merwina, któremu wydawa ło się , że rozmawiają ze ze sobą jakim jakimś straszliwym ję zykiem zykiem nie z tego świata. U Merwina rozwinęła się chorobliwa chorobliwa wyobra źnia, a jego niepokoi jeszcze się spot spotę gowa gowa ł po zamknię ciu ciu brata, który by ł jego najbliższym kompanem. Niemal w tym samym czasie zaczęły padać zwierzę ta. ta. Drób pokry ł się szarymi piórami i wyzdycha ł, a mię so so okazało się zupe zupełnie suche i cuchną ce. ce. Świnie poros ły do niespotykanych rozmiarów, po czym nagle zaczęły w nich zachodzi ć jakieś zmiany, które trudno by łoby określić. Ich mię so so tak samo okaza ło się niejadalne niejadalne i Nahum był już u kresu si ł. Wiejski weterynarz za nic by się nie nie zbliżył do tego miejsca, a weterynarz z Arkham był najwyraźniej zaskoczony. Świnie również przybrały barwę popio popiołu i zaczęły się rozpada rozpadać na kawałki jeszcze przed zakończeniem żywota, a ich oczy i ryje uleg ły przedziwnym zmianom. Było to zupe łnie niewytłumaczalne, bo przecież ę źle nigdy im nie podawano ska żonego pokarmu. Z kolei zacz ęło się ź dziać z krowami. Ich skóra w niektórych miejscach, a nawet na ca łej powierzchni, zaczęła się marszczy marszczyć i kurczyć, a nastę pnie zapadać, po czym nastę pował jej rozk ład. W ostatnim stadium - a ko ńczyło się ść krów popielała i kruszyła się podobnie to śmiercią - sier ść podobnie Jak u świń. Nie mogło być mowy o zatruciu, bo wszystkie te przypadki ę zdarzyły się w w zamknię tej tej szczelnie oborze. Nie wchodziła też w gr ę ąszeniem, choroba wirusowa spowodowana uk ą s zeniem, bo jaka ż żywa istota na tej ziemi może przeniknąć przez ścianę ? Musiała wię c to być po prostu choroba, ale Jakaż to choroba mog ła wywołać aż takie objawy, tego niepodobieństwem było odgadn ąć. Do żniw nie przetrwało ani jedno zwierzę , bydło i drób wygin ęły, a psy uciek ły. Którejś nocy wszystkie psy, a by ło ich trzy, znikn ęły i słuch o nich zagin ął. Pięć kotów wyw ę drowa drowało jeszcze wcześniej, ale ich nieobecności prawie nie dostrzeżono, bo i myszy wygin ęły, tylko pani Gardner kwiliła jak małe kocię ta. ta. Dziewię tnastego tnastego października Nahum ledwie się s słaniają c na nogach przyszedł do Ammiego ze straszna wie ścią . Thaddeus zmar ł na poddaszu, a stało się to to w sposób zupe łnie nieprawdopodobny. Nahum wykopa ł grób na ogrodzonej ziemi za farm ą i i tam pochowa ł to, co znalazł. Nic nie mogło się przedosta przedostać z zewną trz, trz, bo małe okratowane okienka i zamknię te te drzwi były nietknię te; te; a stało się z z nim to samo, co z byd łem w oborze. Ammi i jego żona starali się jak jak tylko mogli pocieszyć złamanego człowieka, ale sami byli głę boko wstrząśnię ci. ci. Całą rodzin rodziną Gardnerów Gardnerów zawładnął paniczny lę k, k, wszystko, czego dotykali, sama obecno ść choć by jednego spośród nich w domu by ła jakby tchnieniem owych bezimiennych i nie wys łowionych regionów. Ammi, mimo wewn ę trznych trznych oporów, poszed ł jednak z Nahumem
do jego domu i stara ł się uspokoi uspokoić spazmatycznie szlochają cego cego małego Merwina. Zenasa nie trzeba było uspokajać. Ostatnio nic nie robił, tylko patrzył gdzieś w dal i pos łusznie wykonywa ł polecenia ojca. Jego los wyda ł się Ammiemu Ammiemu szczególnie żałosny. Co pewien czas na krzyki Merwina rozlega ł się jakby jakby w odpowiedzi cichy j ę k z poddasza. Nahum wyznał zaskoczonemu przyjacielowi, że jego żona coraz bardziej słabnie. Pod wieczór Ammi postanowi ł wrócić do domu, bo nawet uczucie przyjaźni nie mog ło go zatrzymać w tym miejscu, gdzie cała roślinność zaczynała fosforyzować, a drzewa kołysać się mimo bezwietrznej nocy. Na szczęście Ammi nie mia ł zbyt bujnej wyobraźni. Mimo to umys ł jego trochę ucierpia ucierpiał, gdyby jednak potrafił powią za zać i zgłę bić te wszystkie niesamowitości, niewą tpliwie tpliwie postradał by by zmysły już na całe życie. O zmierzchu pospieszył do domu, a krzyki ob łą kanej kanej kobiety i znerwicowanego dziecka przeraźliwie i nieustannie brzmiały mu w uszach. W trzy dni później wczesnym rankiem Nahum wpad ł do kuchni Ammiego i znowu, z nowu, tym razem pod nieobecno ść gospodarza, j ą kaj kają c się opowiedzia opowiedział rozpaczliwą histori historię , której pani Pierce wys łuchała z lę kiem kiem ściskają cym cym jej serce. Chodziło o Merwina. Znikn ął. Wyszedł późną ą ii wiadrem do wody i ju ż nie wrócił. Przez całe dnie nocą z z latark ą snuł się osowia osowiały i prawie nie świadom tego, co si ę wokó wokół niego dzieje. Na wszystko reagował krzykiem. Tej nocy rozleg ł się przeraźliwy krzyk na podwórku, ale nim ojciec dopad ł drzwi, chłopca już nie by ło. Nahum nie dostrzeg ł nigdzie światła latarki ani też śladu chłopca. Wtedy Nahum by ł przekonany, że latarka i wiadro zniknęły, ale o świcie, powróciwszy z całonocnych poszukiwa ń po pobliskich lasach i polach, natknął się na na coś dziwnego ko ło studni. Leżała tam jakaś zgnieciona i stopiona masa żelaza, zapewne ęcane pozostałość po latarce, pod czas gdy zakrzywiony pa łą k i poskr ę c ane ęcze, metalowe obr ę c ze, lekko nadtopione, by ły zapewne pozosta łością po po wiadrze, i to wszystko. Nahum nie pojmowa ł, co się sta stało, pani ę w Pierce miała pustk ę w głowie, a Ammi, który w łaśnie wrócił do domu i usłyszał całą opowie opowieść, tak że nic z tego nie rozumia ł. Merwin zniknął i nie by ło sensu mówi ć o tym okolicznym ludziom, bo wszyscy stronili teraz od Gardnerów. Ludzi w Arkham nie nale żało o tym powiadamiać, bo wszystko wy śmiewali. Thad zniknął, a teraz znów Merwin. Coś pełzało i pełzało, i tyko czeka ło, aby ktoś je dojrzał i usłyszał. Nahum obawia ł się , że i jego to spotka, prosi ł wię c Ammiego, aby zaopiekowa ł się jego jego żoną i i Zenasem, gdyby go przetrwali. Jest to zapewne kara, ale nie wiedział, za co go spotyka, bo przecie ż wydawało mu się , że zawsze starał się postę pować zgodnie z wol ą Bo Bożą . Ponad dwa tygodnie Ammi nie widzia ł Nahuma, a ż w końcu, zaniepokojony, przemóg ł lę k i wybra ł się do do Gardnerów. Z wielkiego komina nie unosi ł się dym dym i przez moment Ammi spodziewa ł się najgorszego. Cała farma wyglą da dała szokują co co - trawa spopielała i uschła, zwię dłe liście leżały rozsypane po ziemi, kruche resztki winorośli zwisały ze starych murów i szczytów, a wielkie nagie drzewa wspinały się w w listopadowe niebo z rozmy ślną wrogo wrogością ,
która, jakby się zdawa zdawało, brała się z z pewnej drobnej zmiany w pochyleniu gałę zi. zi. Jednak że Nahum mimo wszystko żył. Był słaby, leżał na łóżku w nisko sklepionej kuchni, lecz w pe łni świadom wszystkiego, móg ł jeszcze nawet wydawać proste dyspozycje Zenasowi. W domu by ło wprost lodowato; widz ą c, c, że Ammi aż się wstrz wstrzą sn snął z zimna, gospodarz zawołał szybko na Zenasa, aby przyniós ł wię cej cej drzewa. Doprawdy, drzewo by ło tu potrzebne, bo przepastny piec świecił pustk ą ą, nikt w nim nie roznieci ł ognia i tylko k łę łę by sadzy fruwały, rozwiewane przez wiatr huczą cy cy w kominie. Nahum spyta ł ęcz cz drzewa, i wtedy przyjaciela, czy zadowoli go ta dodatkowa nar ę dopiero Ammi zauważył, co się sta stało. W końcu ten najmocniejszy pień też został złamany i nieszczęśliwy farmer był już nieczuły na ę ki. wszystkie kolejne udr ę ki. Ammi, zadają c ostrożne pytania, nie dowiedział się jednak jednak dok ładnie, kiedy zniknął Zenas. - W studni... żyje w studni... - tyle tylko by ł w stanie powiedzieć otę piały ojciec. Nagle Ammiemu przysz ła na myśl obłą kana kana żona gospodarza. - Nabby? Przecie ż jest tutaj i - padła pełna zdumienia odpowiedź i Ammi zrozumia ł, że sam musi j ą odnale odnaleźć. Pozostawiwszy bezradnego, be łkocą cego cego człowieka na łóżku, zdjął klucze wiszą ce ce na gwoździu przy drzwiach i po skrzypi ą cych cych schodach ąd nie wszedł na poddasze. Panowa ł tam cuchną cy cy zaduch, ale znik ą dochodziły żadne odgłosy. Spo śród czterech drzwi tylko jedne by ły zamknię te, te, zaczął wię c dopasowywać po kolei wszystkie klucze wsunię te te na kółko. Trzeci wydał się w właściwy i po paru nieudanych próbach wreszcie otworzył niskie białe drzwi. Wewną trz trz panował kompletny mrok, gdy ż okienko by ło małe i zabezpieczone kratą z z żerdzi; Ammi nic nie móg ł dostrzec na podłodze z szerokich desek. Zaduch by ł nie do zniesienia, a żeby móc wejść głę biej, Ammi musiał cofnąć się na na chwilę do do drugiej izby i odetchnąć świeżym powietrzem. Kiedy wszedł po raz drugi, zauwa żył ącie, coś ciemnego w k ą c ie, a przyjrzawszy się dok dok ładniej, krzyknął. W tym momencie chmura przesłoniła okno, a po chwili poczu ł, że owionęły go jakieś lepkie opary. Przed oczami wirowa ły mu najdziwniejsze kolory; gdyby nie porazi ł go paniczny l ę k, k, skojarzył by by to z kulą w w ą rozbi meteorycie, któr ą rozbił geologiczny młotek, i ze schorzałymi roślinami wybujałymi wiosną . W obecnym jednak stanie potrafi ł tylko ą si myśleć o tej bluźnierczej potworności, z jak ą się zetkn zetknął i która bez wą tpienia tpienia stała się udzia udziałem nieznanego losu Thaddeusa i ca łego dobytku. W tym okropie ństwie najstraszniejsze było to, że owa rzecz, choć się stopniowo stopniowo rozpada ła, była jednak przez cały czas w powolnym i nieustannym ruchu. Ammi nie poda ł mi żadnych innych szczegółów tej sceny, ale kształt ącie leżą cy cy w k ą c ie izby już się nie nie pojawił w jego opowie ści jako poruszają cy cy się przedmiot. przedmiot. Są sprawy, sprawy, których nie mo żna wspomina ć, a to, co si ę czasem czasem dokonuje w śród prostych ludzi, bywa nieraz surowo osą dzane dzane przez prawo. Zrozumiałem, że nic, co by si ę porusza poruszało, nie zostało w izbie ną poddaszu poddaszu i że pozostawienie czegokolwiek,
zdolnego do poruszania, byłoby czynem równie okrutnym, jak skazanie jakiejkolwiek istoty na wieczne tortury. Tylko twardy farmer mógł temu stawić czoło, ktoś inny albo by zemdla ł, albo postrada ł zmysły, Ammi jednak całkiem przytomnie wyszedł przez niskie drzwi i zamknął za sobą przekl przeklę tą tajemnic tajemnicę . Postanowi ł się teraz teraz zająć Nahumem; trzeba go od żywić, zaopiekować się nim nim i przenie ść w takie miejsce, żeby go można było doglą da dać. Ammi zaczął właśnie schodzić po stopniach, gdy dobieg ł go z do łu jakiś głuchy łoskot. Wyda ło mu się , że usłyszał krzyk nagle stłumiony, i nerwowo przypomnia ł sobie lepkie opary, które jakby go omiotły w tej strasznej izbie na górze. Co znowu si ę tu tu dostało i ąd ten krzyk? Przystanął dziwnie przerażony i us łyszał na dole sk ą jakiś hałas. Jakby coś ciężkiego wleczono po ziemi; dochodzi ł też najobrzydliwszy, jaki tylko mo żna sobie wyobrazi ć, lepki odgłos szatańskiego i plugawego ssania. W ogromnym napi ę ciu ciu skojarzył to w sposób niewyt łumaczalny z tym, co widzia ł na górze. Dobry Bo że! Cóż to za okropny światmara? Gdzież się zab zabłą ka kał? Nie miał odwagi zrobić żą c na spowitym kroku ani do przodu, ani do ty łu, tylko stał dr żą mrokiem podeście schodów. Najmniejszy szczegół tej sceny płonął mu w mózgu. Odg łosy, świadomość koszmarnego oczekiwania, ciemność, strome, wą skie skie schody i... o Łaskawe Nieba! - słaby, ale niezaprzeczalny blask emanują cy cy z wszystkiego, co by ło drzewem w tym domu: schody, ściany, sterczą ce ce listwy i belki. Wtem rozległo się przera przeraźliwe r żenie konia Ammiego, potem tupot kopyt i turkot kó ł, co świadczyło o ucieczce w panicznym l ę ku. ku. Po chwili ani konia, ani wozu nie by ło już słychać, a przerażony Ammi stał na ciemnych schodach próbuj ą c odgadnąć, co się dzieje. dzieje. Nie mia ł jednak poję cia. cia. Dały się s słyszeć jakieś inne odgłosy z zewną trz. trz. Jakiś plusk wody... zapewne w studni. Pozostawi ł tam swojego konia, Hero, nie uwi ą zanego, zanego, a koło od wozu musia ło zapewne otrzeć się o o przykrycie studni i uderzyć w ocembrowanie. A to obmierz łe stare drewno wciąż fosforyzowało w ca łym domu. Bo że! Jak że wiekowy by ł ten dom! Zbudowano go jeszcze przed 1670 rokiem, a dwuspadowy dach nie później niż w 1730. Ciche szuranie po pod łodze na dole rozbrzmiewało teraz wyraźnie i ęk ę ę na Ammi mocniej zacisnął r ę k na grubym kiju, który wzi ął z poddasza nie wiedzą c właściwie, w jakim celu. Zebrawszy powoli odwag ę zszed zszedł po schodach i ruszył śmiało do kuchni. Nie musia ł wchodzić do środka, bo tego, czego szuka ł, już tam nie było. Wyszło mu na spotkanie, wciąż jeszcze żywe. Czy się przyczo przyczołgało, czy zostało wywleczone przez jakieś nieziemskie siły, na to Ammi nie potrafi ł by by odpowiedzieć; ale była w tym śmier ć. Wszystko sta ło się w w przecią gu gu pół godziny, ale rozpad, szaro ść i zanik wykazywa ły już zaawansowane stadium. Było to tak straszliwie kruche, że suche kawałki odpadały jeden po drugim. Ammi nie mógł się przemóc, przemóc, aby tego dotkn ąć, tylko wpatrywał się przera przerażony w zniekształconą parodi parodię czego czegoś, co było niegdyś twarzą . - Co si ę sta stało... Nahum... co si ę sta stało? - szepnął, a rozpadłe, bełkoczą ce ce wargi zdołały jeszcze wydobyć skrzeczą cym cym
głosem ostatnie słowa: Nic... nic... kolor... pali... zimny i mokry, mokry, pali... by ł w studni... Widzia łem... coś jakby dym... jak kwiaty tej wiosny... studnia świeciła nocą ... ...
Thad i Merwin, i Zenas... wszystko, co żywe... wysysa życie z wszystkiego... w tym kamieniu... to musia ło przybyć z tym kamieniem... zatruło całe miejsce... nie wiem, czego chce... ta
ąg ła rzecz, któr ą ą ludzie okr ą ludzie z college u wydobyli z kamienia... ’
rozbili... to by ł ten sam kolor... taki sam jak kwiaty i ro śliny... musiało ich być wię cej... cej... nasiona... nasiona... rosły... zobaczyłem pierwszy raz w tym tygodniu... musiało mocno podzia łać ną Zenasa... Zenasa... był to duży chłopak, pełen życia... mą ci ci umysł, a potem chwyta wszystko... spala... w studni... mia łeś rację , że to zła woda... Zenas już nigdy nie wróci od studni... nie mo że uciec... wcią ga... ga... ę wiadomo, że coś nadchodzi, ale nie ma rady... widzia łem to par ę razy, jak zabrało Zenasa... gdzie Nabby, Ammi?... z moj ą g głową jest jest źle... nie wiem, kiedy da łem jej jeść... dopadnie i j ą , jak nie zadbamy... tylko kolor... jej twarz dostaje tego koloru pod ąd ś, gdzie wszystko jest wieczór... to pali i wysysa... pochodzi sk ą inne niż tutaj... jeden z profesorów tak mówi ł... miał rację ... ... uważaj, Ammi, to jeszcze nie koniec... wysysa życie... Ale to już było wszystko. To co ś nie mogło już wię cej cej mówić, ponieważ się rozpad rozpadło. Ammi położył obrus w czerwon ą krat kratę na na tym, co pozostało, i wycofał się tylnymi tylnymi drzwiami. Po stoku wzgórza wszedł na dziesię cioakrowe cioakrowe pastwisko i potykaj ą c się dotar dotar ł do domu drogą przez przez lasy. Nie potrafił przejść koło studni, od której uciek ł jego koń. Popatrzył na nią przez przez okno i przekona ł się , że nie brakuje ani jednego kamienia w ocembrowaniu. A wi ę c pozostawiony bezpańsko wóz nie naruszy ł studni - plusk by ł spowodowany czym ś innym - czymś, co najpierw zrobi ło to z Nahumem, a potem wpad ło do studni... Koń i wóz znalazły się w w domu jeszcze przed powrotem Ammiego, a żona prawie umierała z niepokoju. Uspokoi ł ją bez bez żadnych wyjaśnień, po czym wyruszył raz jeszcze do Arkham, by zawiadomi ć władze, że rodzina Gardnerów przestała istnieć. Nie wdawał się w w żadne szczegóły, ale po prostu powiadomił o śmierci Nahuma i Nabby, bo o Thaddeusie już wszyscy wiedzieli, i wspomniał tylko, że przyczyną wydaje się by być ta sama choroba, jaka dotkn ęła cały dobytek Nahuma. Powiadomił też, że Merwin i Zenas zniknę li. li. Posypały się pytania pytania ze strony policji i w rezultacie Ammi musiał pojechać do Gardnerów z trzema funkcjonariuszami, a tak że z koronerem, lekarzem i weterynarzem, który leczył u Nahuma zwierz ę ta. ta. Pojechał niechę tnie, tnie, bo zbliżało się ju już popołudnie, i l ę ka kał się , że zastanie ich wieczór ą liczn w tym przeklę tym tym miejscu, ale z tak ą liczną grup grupą ludzi ludzi by ło mu trochę ra raźniej.
Sześciu mężczyzn wyruszyło dwukonnym wozem za wozem Ammiego i o czwartej przybyli do farmy dotkni ę tej tej zarazą . Choć funkcjonariusze przywykli do najokropniejszych widoków, widoków, wszystkich g łę boko poruszyło to, co znale źli na poddaszu i pod obrusem w czerwon ą krat kratę na na podłodze w kuchni... Ca ła farma i spopielałe pustkowie doko ła przedstawiały opłakany widok, ale te dwa cia ła w rozpadzie ą wyobra przekraczały wszelk ą wyobraźnię . Nikt nie móg ł długo na nie patrze ć, nawet lekarz orzek ł, że niewiele tu jest do zbadania. Uzna ł, że można, oczywiście, przeprowadzić analizę próbek, próbek, zajął się wi wię c ich pobraniem. W laboratorium w college u, gdzie zawieziono próbki, ’
dokonano nieprawdopodobnego odkrycia. Pod spektroskopem obie próbki ę gów wykazały nieznane widmo, w którym wi ę kszo kszość zdumiewają cych cych kr ę gów była dok ładnie taka sama, jakie objawił dziwny meteoryt w ubieg łym roku. Właściwość emitowania takiego widma zanikn ęła w cią gu gu miesią ca, ca, a pozostały pyłek sk ładał się g głównie z alkalicznych fosforanów i wę glanów. glanów.
Ammi nie wspomniał by by nawet o studni, gdyby gdyby przewidzia ł, że zechcą jeszcze coś zrobić. Słońce już zachodziło, nie mógł się doczeka doczekać powrotu do domu. domu. Ale jednocze śnie nie mógł się te też powstrzymać, aby raz jeszcze nie zerknąć nerwowo na kamienne obramowanie studni przy wielkim żurawiu, a gdy detektyw zapyta ł go, dlaczego si ę ogl oglą da, da, wyznał, że Nahum obawia ł się czego czegoś w głę bi studni - tak bardzo, że nawet nie chciał myśleć o poszukiwaniu Merwina i Zenasa. Po tym wyznaniu policjanci postanowili wypompowa ć wodę ze ze studni i żą c musiał jednak sprawdzić, co się w w niej kryje. Tak wi ę c Ammi dr żą czekać i patrzeć, jak wycią gaj gają wiadro wiadro po wiadrze, a woda wsi ą ka ka w ziemię . Rozchodził się taki taki fetor, że musieli zatykać nosy. Nie trwało to aż tak długo, jak si ę obawia obawiał, bo okazało się , że wody jest niezwykle mało. Nie ma sensu rozwodzi ć się dok dok ładnie nad tym, co znaleźli, i Merwin, i Zenas tam się znajdowali, znajdowali, ale by ły to tylko szczą tki tki szkieletów. Był tam również młody jeleń i duży pies, te ż w stanie szczą tkowym, tkowym, a tak że sporo kości różnych małych zwierzą t. t. Muł i szlam na dnie by ły niesamowicie grzą skie skie i bulgoc ą ce, ce, a człowiek, ęce który spuścił się do do studni z d ługim kijem, podtrzymywany pod r ę c e przez innych, stwierdził, że kij grzęźnie w mule g łę boko i w ogóle nie ma twardego gruntu. Zapadł zmierzch, wyniesiono z domu latarki. Wkrótce jednak przekonano się , że już nic wię cej cej nie dobę dą ze ze studni, wobec czego wszyscy weszli do domu i w bawialni zatopili si ę w w rozmowie, podczas gdy blask widmowego pó łksiężyca igrał co pewien czas na szarym dookolnym pustkowiu. Ka żdy był do głę bi poruszony tym wydarzeniem, wydarzeniem, nikt nie potrafi ł odnaleźć jakiegoś wspólnego, a przekonuj ą cego cego ogniwa, które po łą czy czyłoby dziwny stan ro ślinności, nieznaną chorob chorobę
ą śmier ć Merwina i Zenasa w ska żonej zwierzą t i ludzi, niepoj ę tą ś studni. Słyszeli pogaduszki we wsi, to prawda; ale nie mogli uwierzyć, że zaistniało coś niezgodnego z prawami natury. Meteoryt bez żadnej wą tpliwo tpliwości zatruł ziemię , ale choroba ludzi i zwierzą t, t, którzy nie jedli niczego, co ros ło na tej ziemi, stanowi ła sprawą ę bn ą . Czyż by to była woda ze studni? Bardzo mo żliwe. Należałoby odr ę ją zbada zbadać. Ala jakież to szaleństwo spowodowa ło, że dwaj chłopcy rzucili się do do studni? Oba przypadki by ły tak podobne, a szcz ą tki tki wskazywały, że obaj zmarli z powodu spopielanego rozk ładu. Dlaczego wszystko tutaj było spopielałe i kruche? To właśnie koroner, siedz ą cy cy przy oknie, pierwszy zauwa żył poświatę wokół studni. Zapad ł już wieczór, a cały odrażają cy cy teren woko ło zdawał się by być rozświetlony czymś wię cej cej aniżeli blaskiem księżyca; ta nowa poświata była wyraźna i łatwa do sprecyzowania, dobywa ła się z czarnej otchłani studni, niczym słabe światło pochodni, i odbija ła się te też we wszystkich ma łych kałużach, jakie się potworzy potworzyły po wylaniu wody. Dziwny mia ła kolor, a kiedy wszyscy skupili si ę przy przy oknie, Ammi nagle drgn ął. Odblask odra żają cej cej miazmy był mu dobrze znany. Już widział ten kolor i dr żał na samą my myśl, co może oznaczać. Widział go w tej ohydnej kruchej kuli w aerolicie dwa lata temu, widział go wiosn ą w w szaleńczo wybujałej roślinności i wydało mu się , że widział go też przez mgnienie oka owego ranka przy ma łym okratowanym okienku w tej strasznej izbie na poddaszu, gdzie zdarzyły się rzeczy rzeczy zupełnie nieoczekiwane. Rozbłysnął na sekundę , a potem owionęła Ammiego jakaś lepka, ohydna mg ła - i wtedy właśnie coś tego koloru zniszczyło biednego Nahuma. Powiedzia ł to na koniec - powiedział, że było to takie same jak kula i ro śliny. Potem ę konia słychać było ucieczk ę konia i plusk wody w studni - a teraz ze studni buchał w noc jasny zdradziecki p łomień o tym samym demonicznym kolorze.
Można podziwiać przytomność Ammiego, który nawet w tak krytycznym momencie potrafił zastanawiać się nad nad sprawą tak tak ściśle naukową . Zastanawiał się nad nad tym, dlaczego opary, jakie widzia ł za dnia na tle okna wychodz ą cego cego na poranne niebo, i nocny wyziew w postaci fosforyzują cej cej mgły na tle czarnego, przeklę tego tego krajobrazu budzi ły w nim te same skojarzenia. To nie w porz ą dku... dku... to wbrew naturze... i przypomniały mu się straszne straszne słowa przerażonego przyjaciela: ąd ś, gdzie wszystko jest inne ni ż tutaj... jeden z "Pochodzi sk ą profesorów tak mówił..." Wszystkie trzy konie, uwi ą zane zane do dwóch uschnię tych tych młodych drzewek przy drodze, zacz ęły teraz r żeć przeraźliwie i wierzgać. Woźnica rzucił się do do drzwi, żeby coś żą cą r ęk ę ę na zaradzić, lecz Ammi położył mu dr żą r ę k na ramieniu. Nie wychodź - szepnął. - Nasza wiedza tego nie obejmuje. Nahum mówił, że w studni co ś żyje, co wysysa życie z wszystkiego. Mówi ł, że musi to by ć coś, co wyrosło z kuli, takiej samej, jak ą ą
widzieliśmy w meteorycie, który spad ł w zeszłym roku w czerwcu. Wysysa i spala, mówi ł, jest to ob łok tego samego koloru, jak ten, co teraz tam błyszczy, a który ledwie dostrzegamy i nie potrafimy powiedzieć, co to jest. Nahum uwa żał, że to karmi się wszystkim, wszystkim, co żyje, i cią gle gle rośnie w siłę . Mówił, że widział to w zesz łym ąd ś z nieba, to tygodniu. To musi by ć coś, co pochodzi z daleka, sk ą samo mówili ludzie z college u w zeszłym roku o meteorycie. Tak jest ’
zbudowany i takie ma dzia łanie, że nie może pochodzić z Boskiego świata. Musi być ze sfer pozaziemskich. Wszyscy wię c stali w miejscu, zastanawiają c się , co robi ć, a światło dobywaj ą ce ce się ze ze studni coraz bardziej się nasila nasilało, zaś konie wierzgały i r żały jak oszalałe. Były to naprawdę straszne straszne chwile; sam dom, stary i nawiedzony, by ł przerażają cy, cy, a do tego jeszcze cztery kupki szczą tków tków ludzkich - dwie z domu i dwie ze studni - w drewnianej szopie, no i ten snop niepoj ę tego tego i opalizują cego cego światła nie z tej ziemi dobywają cy cy się z z mulistego dna studni przed domem. Ammi zatrzymał woźnicę pod pod wpływem impulsu, nie pamię ta tał w tym momencie, że jemu samemu przecież nic się nie nie stało wtedy na poddaszu, kiedy to owionęła go lepka kolorowa mg ła, ale może właśnie dobrze, że tak się zachowa zachował. Nikt się nigdy nigdy nie dowie, co dzia ło się woko wokoło domu tej nocy; bo chocia ż to blu źnierstwo z innego świata jak dotą d nie wyrzą dzi dziło szkody nikomu o niezachwianym umy śle, trudno przewidzie ć, co jeszcze mogło zrobić w tej ostatniej chwili, zwłaszcza przy pomnożonej sile i wyraźnych oznakach jakiegoś zamierzonego celu, jaki miało wkrótce objawi ć pod lekko zachmurzonym, ale rozja śnionym poświatą ksi księżyca niebem. Nagle jeden z detektywów, stoją cych cych przy oknie, st łumił okrzyk. Wszyscy spojrzeli na niego, a nastę pnie w stronę miejsca, miejsca, które tak nagle przykuło jego uwagę . Nie trzeba było słów. To, co rozpowiadano we wsi, nie budzi ło już teraz wą tpliwo tpliwości, a że potem każdy z uczestników tej wyprawy potwierdzał to cichym szeptem, przestano w ogóle wspomina ć w Arkham owe dziwne dni. Trzeba zaznaczy ć, że o tej godzinie wieczornej w ogóle nie by ło wiatru. Potem dopiero zerwa ł się lekki lekki wietrzyk, ale nie wtedy. Nawet nie drgn ęły suche wierzchołki pozostałego jeszcze żywopłotu gorczycy, szare i wyblak łe, a tak że obramowanie daszku stoją cego cego wozu dwukonnego. A jednak pośród pełnego napię cia, cia, bezbożnego spokoju ko łysały się wysokie, nagie gałę zie zie wszystkich drzew rosną cych cych na podwórku. Wyginały się chorobliwie chorobliwie i spazmatycznie, wpinaj ą c się konwulsyjnie konwulsyjnie i epileptycznie w rozświetlone księżycowym blaskiem chmury. Bezsilnie drapały schorzałe powietrze, jakby szarpane jedną wspóln wspólną i niewidzialną nici nicią , a jakieś podziemne makabryczne stwory wi ły się i walczyły pod czarnymi korzeniami. Przez chwilę wszyscy wszyscy wstrzymali oddech. A wtedy chmura ciemna i głę boka przesłoniła księżyc i natychmiast zatar ły się zarysy zarysy szponiastych gałę zi. zi. Wszyscy krzyknę li; li; wszyscy wydali z siebie stłumiony groz ą , ochrypły i prawie identyczny okrzyk. L ę k nie opuścił nikogo, cho ć szponiaste, wspinają ce ce się w w niebo ga łę zie zie
przestały być widoczne, a w g ę stej, stej, pełnej grozy ciemności ujrzeli na wysoko ści wierzchołków drzew tysi ą ce ce wiją cych cych się male maleńkich punkcików bladej i bezbożnej poświaty, która obejmowała wszystkie gałę zie zie niczym ognie św. Elma albo blask sp ływają cy cy na głowy apostołów podczas Zielonych Świą tek. tek. Była to monstrualna konstelacja nieziemskiego światła, przypominają ca ca wielki rój robaczków świę toja tojańskich, tańczą cych cych piekielną saraband sarabandę ponad ponad przeklę tym tym bagniskiem; ich kolor przypominał tego niepoj ę tego tego intruza, na którego Ammi ju ż się natkn natknął i przed którym dr żał. A tymczasem snop fosforescencji dobywają cy cy się ze ze studni coraz bardziej jaśniał i ę m napełniał skupionych w gromadk ę mężczyzn poczuciem zagłady i potworności, przerastają cych cych wszelkie wyobrażenie, do jakiego zdolne były ich umysły. Już nie tylko świecił, ale wytryskał światłem; a kiedy ten bezkszta łtny strumień nieprawdopodobnego koloru wydosta ł się ze ze studni, wszyscy odnie śli wrażenie, że uniósł się prosto prosto w niebo.
Weterynarz zadr żał i podszed ł do frontowych drzwi, aby je podeprze ć ą giem. ciężkim dr ą giem. Ammi dr żał wcale nie mniej i chcą c zwrócić uwagę wszystkich na coraz wię ksz kszą iluminacj iluminację drzew, drzew, musiał się pos posługiwać gestami, gdyż nie mógł zapanować nad g łosem. Konie wierzgały i r żały przeraźliwie, ale nikt, za żadną cen cenę , nie wysunął by by głowy z tego starego domostwa. Chwilami drzewa świeciły jeszcze mocniej, a ich niespokojne gałę zie zie zdawały się wyci wycią ga gać coraz wyżej i wyżej. Żuraw przy studni też świecił, a jeden z policjantów wskaza ł na drewniane szopy i ule znajduj ą ce ce się od od zachodniej strony studni, i one zaczynały już świecić, ale przywią zane zane wozy przyby łych tu mężczyzn były jeszcze nie tknię te. te. Wtem rozległ się szale szaleńczy tumult i stukot ęci na drodze; Ammi przykr ę c ił lampę , żeby lepiej było widać, co si ę dzieje na zewną trz, trz, i wtedy okaza ło się , że rozszalałe siwki złamały drzewko, do którego by ły uwią zane, zane, i uciek ły wraz z wozem. Szok rozwią za zał ję zyki, zyki, dały się s słyszeć pełne zak łopotania szepty. Rozcią ga ga się to to na wszystko, co żyje wokoło - doby ł z siebie głos lekarz. Nikt na to nie zareagował, ale człowiek, który spuszczał się do studni, zauwa żył, że jego długi kij musia ł chyba poruszy ć coś zupełnie niepoję tego. tego. - To by ło okropne - doda ł. - Zupełnie nie wyczuwało się dna. dna. Tylko szlam i b ą belki, a głę biej jakby coś tkwiło przyczajone. - Koń Ammiego wciąż jeszcze wierzgał i r żał żą cy niesamowicie na drodze, prawie zagłuszają c cichy, dr żą cy głos swego pana, który bełkotał bezładnie wspomnienia: - To si ę bierze bierze z kamienia... urosło tam głę boko... pochłania wszystko, co żyje... żywiło się nimi, nimi, umys łem i ciałem... Thad i Merwin, Zenas Nabby... Nahum był ostatni... oni wszyscy pili wod ę ... ... to ich zmog ło... pochodzi spoza tego świata, gdzie wszystko jest inne ni ż tutaj... a teraz wraca do siebie...
W tym momencie, kiedy kolumna nieznanego na tym świecie koloru rozbłysła nagle z całą si siłą i i zaczęła przybierać najbardziej ą wyobra fantastyczne kształty, przekraczają ce ce wszelk ą wyobraźnię , a które później każdy opisywa ł inaczej, uwią zany zany Hero wyda ł taki odgłos, jakiego nikt spośród obecnych jeszcze w życiu nie słyszał u konia, ani przedtem, ani potem. Wszyscy siedz ą cy cy w tej izbie o niskim pułapie zakryli uszy, zaś Ammi odwróci ł się od od okna, panicznie przerażony. Słowa nie byłyby zdolne przekaza ć tego widowiska - bo kiedy Ammi wyjrza ł znowu przez okno, biedne zwierz ę le leżało bezwładnie na oświetlonej księżycem ziemi pomi ę dzy dzy rozłożonymi dyszlami, i tak Hero pozosta ł, póki nie pogrzebali go nast ę pnego dnia. Teraz jednak nie by ło czasu na żale, bo detektyw zwróci ł nagle uwagę , że coś potwornego zaczyna się dzia dziać w tym domu. Z chwil ą przygaszenia lampy fosforescencja zaczęła ogarniać całą izb izbę . Świeciły się szerokie szerokie deski w pod łodze i leżą cy cy na niej chodnik, a tak że futryny okien z ma łymi szybkami. Ten dziwny blask pe łzał w ę ii w dó ł po wystają cych gór ę cych belkach w rogach izby, skrzy ł się na na półce i kominku, ogarnia ł wszystkie drzwi i meble. Z ka żdą minut minutą się wzmaga wzmagał, aż wreszcie stało się oczywiste, oczywiste, że zdrowe i żywe istoty muszą opu opuścić ten dom.
ę prowadz Ammi wskazał tylne drzwi i ścieżk ę prowadzą cą przez przez pole w kierunku dziesię cioakrowego cioakrowego pastwiska. Szli potykają c się jak jak we śnie, nikt nie miał odwagi się obejrze obejrzeć, dopóki nie znale źli się daleko daleko na wzniesieniu. Ucieszyli się z z tej ścieżki, bo nikt nie odwa żył by by się wyjść frontowymi drzwiami i przej ść koło tej studni. Wystarczają co co okropne by ło przejście obok stodoły i szop, obok świecą cych cych drzew owocowych, powykrzywianych w szata ńskie kształty; Bogu dzi ę ki, ki, że najgorzej się wykrzywia wykrzywiały te rosną ce ce wysoko ga łę zie. zie. Kiedy przechodzili przez drewniany mostek z nieociosanych belek nad Chapman s Brook, ksi ężyc skrył się za za czarnymi chmurami i zapanowa ła ’
taka ciemność, że po omacku musieli sobie torowa ć drogę na na rozległą łą k ę . kę
Tam dopiero odwrócili si ę , żeby spojrzeć na dolin ę i i posiadłość Gardnera, a wtedy oczom ich ukaza ł się przera przerażają cy cy widok. Ca ła farma lśniła jakimś zupełnie nieprawdopodobnym kolorem; drzewa, zabudowania, nawet trawa i polne kwiaty, które jeszcze nie ca łkiem spopielały i uschły. Wszystkie gałę zie zie wycią ga gały się ku ku niebu, a na ich czubkach migota ły ję zyki zyki ohydnych p łomieni; taki sam monstrualny ogień przesą cza czał się , lizał i pełzał po deskach kalenicy domu, stodoły i wszystkich przybudówek. Była to scena z widzenia Fuseliego, a wszystkim, co jeszcze tam istniało, zawładnęła orgia świetlnego amorfizmu, obca, bezwymiarowa tę cza cza tajemnej trucizny są cz czą cej cej się ze ze studni - kipi ą ca, ca, wyczuwalna, lepka, si ę gaj gają ca ca wszystkiego, iskrzą ca ca się , pełzną ca ca w ę i i jadowicie bulgoc ą ca gór ę ca w swym kosmicznym, zupełnie nieznanym
chromatyzmie.
ę, prosto w Wtem, niespodziewanie, ta ohydna rzecz wystrzeliła w gór ę niebo, niczym rakieta albo meteor, nie pozostawiaj ą c po sobie żadnego śladu, i znikn ęła w okr ą ąg łym i zadziwiają co co kształtnym otworze w chmurach, nim ktokolwiek zd ążył złapać dech albo wykrzyknąć. Kto to widzia ł, nigdy nie zdo ła tego zapomnieć. Ammi wpatrywał się pustym pustym wzrokiem w gwiazdy Cygnus i Deneb skrz ą ce ce się powyżej innych gwiazd, gdzie nieznany kolor rozp łynął się po pośród Drogi Mlecznej. Jednak że jego wzrok musia ł wkrótce powrócić znowu ku ziemi, gdyż w dolinie rozleg ł się trzask. trzask. Tak w łaśnie było. Tylko łomot i trzask drzewa, żadnej eksplozji, jak twierdzili członkowie tej wyprawy. W ka żdym razie rezultat był taki sam, bo w jednej przerażają cej cej kalejdoskopowej chwili buchnął z tej skazanej na zagładę i i przeklę tej tej farmy roziskrzony erupcyjny kataklizm nienaturalnych iskier i jakiejś substancji; oślepił tych, którzy ę, aż do zenitu, buchn ęła taka chmara akurat patrzyli, a w gór ę kolorowych, o niespotykanych kszta łtach szczą tków, tków, do jakich nasz wszechświat nie mógł by by się przyzna przyznać. Pośród szybko zanikaj ą cych cych oparów pomkn ęły za schorzałą zjaw zjawą , która uniosła się w w przestworza, po czym i one zniknęły bez śladu, i na wzgórzu, i w dolinie rozlewała się tylko tylko ciemność, do której nie mieli odwagi powróci ć, wzmagał się wiatr, wiatr, który zdawa ł się sp spływać czarnym, zimnym podmuchem z mię dzygwiezdnych dzygwiezdnych przestworzy. Gwizdał i wył, i smagał pola i lasy z oszalałą , kosmiczną zaciek zaciek łością , a rozdygotani uczestnicy tej wyprawy zrozumieli, że nie ma sensu czekać na księżyc, by zobaczyć, co pozosta ło z domostwa Nahuma. Zbyt przerażonych, aby snu ć jakiekolwiek przypuszczenia, siedmiu rozdygotanych mężczyzn powlok ło się w w stronę Arkham Arkham pó łnocną drog drogą . Ammi był w gorszym stanie ni ż jego współtowarzysze, poprosił wię c, c, aby wszyscy udali si ę do do niego do domu, żeby nie szli prosto do miasta. Nie miał ochoty przemierzać samotnie nieszczę snych, snych, miotanych wichrem lasów przy g łównej drodze prowadz ą cej cej do jego domu. Dozna ł szoku, który wszystkim pozosta łym został oszczę dzony dzony i z którego nigdy nie zdo łał się otrz otrzą sn snąć. Przez wszystkie nastę pne lata opanowany l ę kiem kiem nie miał odwagi nawet wspomnie ć o tym wydarzeniu. Wszyscy stoją cy cy na owym kot łują cym cym się wzgórzu wzgórzu wpatrywali się otę piałym wzrokiem w rozci ą gaj gają cą si się przed przed nimi drog ę , natomiast Ammi obejrzał się raz raz jeszcze n mroczną dolin dolinę zag zagłady, która tak niedawno była schronieniem jego nieszczę snego snego przyjaciela. Tam, w tym nawiedzonym, odleg łym miejscu, dostrzegł, że coś się lekko lekko uniosło, po czym opad ło znowu w to samo miejsce, z którego wielka, bezkształtna smuga blasku wystrzeliła wprost w niebo. By ł to tylko kolor - ale kolor niespotykany ani na tej ziemi, ani n niebie. A ponieważ Ammi rozpoznaj go i wiedzia ł, że ta ostatnia, ledwie widoczna resztka wciąż jeszcze czai się w w studni, ju ż nigdy nie odzyskał pełni władz umysłowych.
I nigdy wię cej cej nie zbliżył się do do tego miejsca. Czterdzieści cztery lata minęły od czasu, gdy nast ą piło to przerażają ce ce zdarzenie, ale przez cały czas ani razu tam nawet nie zajrzał, i bę dzie dzie rad, jeżeli nowy zbiornik wody zaleje to miejsce. Ja te ż bę dę rad, rad, bo nie podobało mi si ę s słońce, które tak zmieniło kolor nad t ą opuszczon opuszczoną studnią , gdy j ą mija mijałem. Mam nadzieję , że woda bę dzie dzie tam zawsze głę boka, ale mimo to, nie wezmę jej jej nigdy do ust. Nie s ą dz dzę , abym jeszcze kiedykolwiek chciał odwiedzić okolice Arkham. Trzech mężczyzn z grupy, w której uczestniczył Ammi, wróciło tam nazajutrz rano, aby obejrzeć ruiny za dnia, ale w gruncie rzeczy nie by ło tam żadnych ruin. Pozosta ło tylko par ę ę cegie cegieł z komina, kamienie, z których zbudowana by ła piwnica, jakiś minerał i kawałki metalu rozrzucone gdzieniegdzie oraz ocembrowanie studni. Poza martwym koniem Ammiego, którego odci ą gn gnę li li dalej i zakopali, i wozem, który wkrótce mu zwrócili, wszystko, co żyło tu niegdyś, zniknęło bez śladu. Pozostało tylko pi ęć akrów przerażają cej cej spopielałej pustyni, na której już nigdy nic nie wyros ło. Po dzi ś dzień leży pusta, jakby przeżarta kwasem pośród lasów i pól, a ci nieliczni, którzy ążą cych ośmielili się spojrze spojrzeć na to miejsce, mimo kr ążą cych we wsi opowieści nazwał ją przekl przeklę tym tym wrzosowiskiem. Dziwne są to to opowie ści. Byłyby jeszcze dziwniejsze, gdyby ludzie z miasta i chemicy z college u przejawili należyte zainteresowanie i ’
przeprowadzili analizę wody wody i nieu żywanej przez nikogo studni albo szarego pyłu, którego wiatr nawet nie rozwiewa. Botanicy równie ż powinni zbadać skarlałą ro roślinność otaczają cą to to miejsce, bo wtedy może rzuciliby jakieś światło na domniemanie ludzi we wsi, że pustynia zagłady się rozprzestrzenia rozprzestrzenia - powoli, może o cal w roku. Ludzie mówi ą , że okoliczna roślinność wiosną jest jest jakaś inna, że zwierzyna zostawia na śniegu dziwne ślady. Śnieg w tym miejscu nigdy nie zalega tak obficie jak na innych terenach. Konie - te nieliczne, jakie jeszcze pozostały w zmotoryzowanej epoce - p łoszą si się w w cichej dolinie; a my śliwi nie mogą polega polegać na swoich psach zbli żywszy się do obszaru pokrytego szarym py łem. Powiadają te też, że to miejsce źle wpływa na umys ł; wielu jakoś zdziwaczało w cią gu gu paru lat po śmierci Nahuma i wszystkim brakowa ło sił, żeby się st stą d wynieść. Ci, co mieli mocniejsz ą g głowę , opuścili te tereny i tylko obcy przybysze próbowali zamieszka ć w rozpadają cych cych się starych starych domostwach. A jednak nie mogli tu d ługo pozostać; nieraz ten i ów zastanawia się , jaki wp ływ, poza tym nieznanym, wywar ły na nich przekazywane szeptem niesamowite, tajemne opowieści. Nocą ich ich sny, jak twierdz ą , są koszmarne koszmarne w owej groteskowej krainie; nie ulega wą tpliwo tpliwości, że sam wyglą d tej mrocznej krainy wystarcza do pobudzenia chorobliwej wyobra źni. Żaden podróżnik nie zdołał uciec od dziwnego uczucia w tych g łę bokich żą maluj wą wozach, wozach, zaś artyści dr żą malują c gę ste ste lasy, których tajemniczość jest zarówno odczuciem wzrokowym, jak i duchowym. duchowym. Ja sam jestem ą , ciekaw, dlaczego by łem tak poruszony t ą jedyn jedyną samotn samotną przechadzk przechadzk ą jeszcze nim usłyszałem opowie ść Ammiego. Gdy zapad ł zmierzch,
pragnąłem skrycie, aby chmury zgromadzi ły się na na niebie, ba jaki ś dziwny lę k zakradł się do do mej duszy na widok g łę bokiej próżni na niebie.
Nie należy mnie pyta ć o opinię . Nie wiem - to wszystko. Nie mia łem kogo spyta ć, tylko Ammiego, bo mieszka ńcy Arkham nie mówi ą o o tych dziwnych dniach, a trzej profesorowie, którzy widzieli aerolit i jego kolorową kul kulę , już nie żyją . Były inne kule - to nie ulega wą tpliwo tpliwości. Jedna zapewne się wystarczaj wystarczają co co pożywiła i znik ła, a druga chyba nie zd ążyła. Z pewno ścią jest jest jeszcze w studni widziałem, że coś dziwnego dzia ło się z z blaskiem słońca ponad kruszą cym cym się ocembrowaniem ocembrowaniem studni. Wie śniacy twierdzą , że zniszczenie rozprzestrzenia się co co roku o cal, jest wi ę c możliwe, że wciąż jeszcze kula rośnie albo syci się swoim swoim pokarmem. Jakikolwiek demon się tam tam czai, niewą tpliwe tpliwe jest jedno, że musi by ć osaczony, bo inaczej szybko by si ę rozprzestrzeni rozprzestrzenił. A może jest przymocowany do korzeni tych drzew, które szarpi ą powietrze? powietrze? Jedna z aktualnie obiegają cych cych Arkham opowie ści mówi o pot ężnych dę bach, które, świecą i kołyszą si się noc nocą w w sposób niespotykany w śród drzew. Dlaczego tak się dzieje, dzieje, tylko Bóg jeden wie. W terminologii materii to, co przedstawił Ammi, można by nazwać zapewne gazem, jednak że ten gaz podlegał prawom nie istniej ą cym cym w naszym kosmosie. Nie by ł wytworem światów i słońc, które świecą w w teleskopach i na fotograficznych płytach naszych obserwatoriów. Nie by ł to powiew niebios, których ruchy i wymiary nasi astronomowie obliczaj ą albo albo też uważają , że są zbyt zbyt nieogarnione, aby je mo żna było obliczyć. Był to po prostu kolor z przestworzy - niesamowity zes łaniec z nieogarnionych sfer nieskończoności, spoza zasię gu gu naszej Natury, ze sfer, których samo istnienie oszałamia umysł i pora ża nas czarną ponad kosmiczną otch otchłanią , jaka otwiera się przed przed naszymi przerażonymi oczami. Wą tpi tpię , ażeby Ammi świadomie mnie ok łamywał, nie są dz dzę te też, aby jego opowieść była tylko fantazją szale szaleństwa, jak mnie uprzedzali ludzie z miasta. Coś strasznego objawi ło się w w górach i dolinach wraz z tym meteorem, coś strasznego - choć nie wiem, w jakich proporcjach wciąż jeszcze tam istnieje. Ucieszę si się , kiedy woda zakryje te tereny. Mam nadzieję , że do tego czasu nic z łego nie przydarzy si ę Ammiemu. Tyle widział z tej rzeczy - a jej wpływ był tak zdradliwy. Dlaczego Ammi nie mógł się st stą d ruszyć? Jak że jasno pamię ta ta ostatnie słowa umierają cego cego Nahuma: nie mo żesz się uwolni uwolnić... wcią ga ga cię ... ... wiesz, że coś przybywa, ale to nie ma znaczenia... Ammi to poczciwy starzec... Kiedy ekipa rozpocznie prace przy tym zbiorniku wodnym, muszę napisa napisać do głównego in żyniera, aby strzegł go czujnie. Nie ęcanym zniósł bym myśli, że staje się spopiela spopielałym, powykr ę c anym i kruszą cym cym się monstrum, monstrum, które trapi mnie ci ą gle gle we snach.
Szepczący w ciemności I
Proszę pami pamię ta tać, że w ko ńcu nie widziałem nic strasznego. Jednakrze stwierdzenie, że wstrzą s umysłowy stał się przyczyn przyczyną tego, tego, co sugeruj ę - że był ostatnią kropl kroplą , , która przechyliła szalę i i dlatego w łaśnie wypadłem z osamotnionej farmy Akeleya i zabranym samochodem pomkn ąłem przez dzikie kopulaste wzgórza w Vermont - to zignorowanie najbardziej oczywistych faktów mego ostatniego doznania. Cho ć widziałem i słyszałem te tajemnicze rzeczy, choć wciąż żywo odczówam to wra żenie, jakie na mnie wywar ły, nawet teraz nie mogę udowodni udowodni ć, czy moje wnioski s ą s słuszne, czy nie. Bo przecie ż samo zniknię cie cie Akeleya jeszcze nic nie znaczy. Nie znaleziono w jego domu nic podejrzanego poza śladami ę w kul wewną trz trz i na zewną trz trz domu. Wygl ą da dało to tak, jakby wyszed ł sobie na przechadzk ę w góry i po prostu nie wróci ł. Nie było nawet śladu, że jakiś gość mógł się tam tam pojawić albo że te straszne cylindry i aparaty znajdowały się kiedykolwiek kiedykolwiek w jego gabinecie. Że się ba bał śmiertelnie skupionych gę sto sto zielonych wzgórz i s ą cz czą cych cych się bez bez kresu potoków, po śród których się urodzi urodził i wychował, to też nic nie znaczy; taki lę k może być spowodowany tysią cem cem przyczyn. Ekscentryczność jest chyba najbardziej wiarygodnym wyja śnieniem dla jego dziwnego zachowania i lę ków. ków. A wszystko zaczeło się je jeśli chodzi o mnie wraz z historyczną niespotykan niespotykaną dotychczas dotychczas powodzią w w Vermont 3 listopada 1927 roku by łem wtedy, podobnie jak i teraz, wyk ładowcą literatury na Miscatonic University w Arkham, Massachusetts, i z amatorstwa pełnym entuzjazmu badaczem folkloru Nowej Anglii. Wkrótce po powodzi, po śród licznych artykółów w prasie na temat biedy, cierpienia i organizowanej pomocy, pojawi ły się dziwne dziwne wzmianki o jakichś przedmiotach unoszą cych cych się na na wezbranych rzekach. Rozmaici moi przyjaciele, ogromnie zaciekawieni, prowadzili dyskusję na na ten temat i w ko ńcu zwrócili się do mnie z pro ś bą o o wyjaśnienie tej sprawy. Pochlebi ło mi, że tak poważnie traktują moje moje badania nad tutejszym folklorem i zrobiłem co mogłem aby zbagatelizować te szalone, tajemnicze opowieści, które zdawały się przerasta przerastać najstarsze wiejskie przesą dy. dy. Ubawiło mnie że nawet kilka wykształconych osób twierdzi ło, iż u źródeł tych wieści muszą si się kry kryć jakieś tajemnicze zniekształcone fakty. Opowieści, które zwracały moją uwag uwagę , dotar ły do mnie g łównie przez prasę cho choć jedna historia została mi przekazana ustnie, a opowiedział mi ją przyjaciel, przyjaciel, któremu matka mieszkają ca ca w Hardwick, Vermont, opisa ła ją w w liście. Dotyczyła właściwe tego samego ę bni ć jakby trzy etapy wydarzenia, jakie opisywano w prasie, tylko że można w niej wyodr ę ęgu u Windham za jeden łą czy czył się z z Winooski River ko ło Montpelier, drugi z West River z okr ę g ę g Koledonia nad Londonville. By ło Newtane, a trzeci miał miejsce w Passumpsic, okr ę jeszcze wiele ubocznych wą tków tków i etapów, ale po przeanalizowaniu wszystkie sprowadza ły się do do tych trzech etapów. W ka żdym z tych przypadków wiejscy ludzie donosili, że widzieli jakieś dziwne i niepokoj ą ce ce przedmioty na wezbranych rzekach zp łyną cych cych z niedostę pnych gór i zaczę to to je łą czy czyć, z prostymi i prawie ju ż zapomnianymi legendami, które teraz o żyły w opowiadaniach starych ludzi. Wszyscy byli przekonani, ze widzieli jakieś żywe istoty, któych jeszcze nigdy nie spotkali. Oczywiście w tym strasznym okresie płynęło po rzekach wiele cia ł ludzkich, ale te, które opisywali, nie nale żały do rodzaju ludzkiego, cho ć wielkością i i ogólnym kszta łtem trochę nawet jakby przypomina ły ludzi. Nie mog ły to by ć tak że, jak twierdzili naoczni świadkowie,
zwierzę ta ta znane w Vermont. Owe kszta łty miały kolor ró żowawy, a długość jakieś pięć stóp; całe ich ciało pokryte by ło skorupą , na grzbiecie znajdowały się dwie dwie ogromne p łetwy albo błoniaste skrzydła i cały szereg zginają cych cych się w w stawach ko ńczyn, atakrze coś w rodzju zwinię tej tej elipsoidy, pokrytych niezliczon ą ilo ilością krótkich krótkich macek, w miejscu, gdzie powinna być głowa. Najbardziej jednak zdumiewają ce ce było to, że doniesienia z różnych źródeł pokrywały się ze ze sobą . Zdumienie byłoby wi ę ksze, ksze, gdyby nie by ło osłabione przez fakt, że ęcz wszystkie stare legendy, dotyczą ce ce właśnie gór, by ły żywo i wr ę c z chorobliwie obrazowe, mogły wię c wywrzeć wpływ na wyobra źnię wszystkich wszystkich świadków. Byłem sk łonny przypuszczać, że owi świadkowie - a byli to wy łą cznie cznie prości, naiwni ludzie mieszkają cy cy w ą dem lasach - zobaczyli zmasakrowane gospodarskie zwierzę ta ta płyną ce ce z wirują cym cym pr ą dem wody, a pod wpływem prawie już zapomnianych legend przydali tym biednym cia łom jakieś niezwyk łe atrybuty. Ten stary folklor, do ść mglisty i nieuchwytny, w du żej mierze zapomniany już w obecnym pokoleniu, miał charakter bardzo szczególny i znać w nim by ło znaczne wpływy jeszcze starszych indiańskich opowieści. Choć nigdy nie by łem w Vermont, zna łem go dzię ki ki monografi Eli Davenport, pracy raczej niezwyk łej, a obejmują cej cej materiał zebrany na podstawie ustnej relacji przed 1839 rokiempośród starszych mieszkańców tego stanu. Co wię cej, cej, materiał ten zgadzał się z z opowie ściami, jakie sam słyszałem od starych wie śniaków w górach New Hampshire. Krótko mówi ą c dotyczył nieznanej rasy potworów kryj ą cych cych się gdzieś w górach i mrocznych dolinach, w których s ą cz czą si się potoki potoki wyp ływają ce ce z nieznanych źródeł. Stworyte rzadko si ę pokazywa pokazywały, ale świadectwo o ich istnieniu sk ładali ci, którym zdarzyło się zapu zapuścić trochę dalej dalej w góry albo w g łę bokie strome wą wozy, wozy, gdzie nawet wilki nie zaglą da dały. Widziano dziwne ślady stóp albo szponów z pazurami na b łotnistych brzegach potoków i nagich przestrzeniach, a tak że kamienie pouk ładane wkoło i powyrywan ą przy przy nich trawę , co nie mogło być dziełem natury. Na stokach gór znajdowa ły się groty groty niezbadanej g łę bokości, do których wej ście zasłaniały głazy, co nie mog ło być dziełem przypadku, za ś w pobliżu rozliczne ślady prowadzą ce ce do wnę trza trza grot i na zewną trz trz - choć ocena ich kierunku wydaje się dosy dosyć wą tpliwa. tpliwa. A co gorsza, żą dni dni przygód podró żnicy widywali tam rzeczy niezwyk łe i zupełnie niespotykane, kiedy zapuszczali się o o brzasku w najodleglejsze doliny i g ę ste, ste, rosną cepionowo cepionowo lasy na szczytach gór, niedost ę pne dla człowieka. Byłoby to mniej niepokoj ą ce, ce, gdyby wszystkie opowie ści nie były tak do siebie podobne. Miały one kilka punktów wspólnych: twierdzono, że owe stwory s ą czym czymś w rodzaju wielkich, jasnoczerwonych krabów, że mają wiele wiele par nóg i dwa ogromne jak u nietoperza skrzydła na grzbiecie. Poruszały się albo albo na wszystkich łapach albo tylko na ostatniej parze, używają c pozostałych do przenoszenia wielkich, nieokre ślonych przedmiotów. Pewnego razu zdołano je wytropić w wię kszym kszym zgrupowaniu, ca ły ich oddział poruszał się p płytkim strumieniem pośród lasu, w formacji zdyscyplinowanej, trójka w szeregu. Kiedy ś znów widziano, jak jeden taki stwór pofrun ął. Odbił się noc nocą od od nagiego szczytu samotnej góry, uniósł się w w niebo - widziano nawet jego wielkie, trzepocz ą ce ce skrzydła na tle pełni księżyca i zniknął. Stwory te jednak że nie zak łócały ludziom spokoju, cho ć czasami obwiniano je za znikni ę cie cie ryzykanckich osobników, zw łaszcza tych, co pobudowali si ę za za blisko niektórych dolin albo zbyt wysoko na zboczach gór. Pewne tereny znane by ły z tego, że nie należy się tam tam osiedlać, i przestrzegano tego jeszcze długo potem, kiedy wszystkie te opowieści prawie poszły w zapomnienie. Spogl ą dano dano z lę kiem kiem na okoliczne przepaściste góry, choć nie pamię tano tano już,
ilu z osiadłych tam ludzi przepad ło, ile farm spłonęło i zamieniło się w w popiół na zboczach tych srogich, zielonych stra żników. Zgodnie z wcze śniejszymi legendami stwory te wyrz ą dza dzały krzywdę tylko tylko wtedy, gdy kto ś wkroczył na ich prywatny teren. Pó źniejsze legendy mówi ły, że są one one ciekawe ludzi i że ążyły opowie ści o dziwnych potajemnie wystawiają swoje swoje posterunki w ludzkim świecie. Kr ąż śladach szponów znajdywanych rano pod oknami domów i o znikaniu poszczególnych ludzi z terenów przyległych do nawiedzonych obszarów. A tak że o jakichś szeptach naśladują cych cych ą, kiedy czyniono pon ę tne mowę ludzk ludzk ą tne propozycje samotnym podró żnikom na drogach i jadą cych cych powozami przez las, o dzieciach, które odchodzi ły od zmys łów ze strachu, bo nagle coś zobaczyły lub us łyszały, tam gdzie pierwotny las si ę ga gał ich domostwa. W pó źniejszych legendach - kiedy ju ż zaczęły zanikać przesą dy, dy, a ludzie zapuszczali się coraz coraz bliżej tych przerażają cych cych obszarów - pojawiaj ą si się szokuj szokują ce ce wieści o pustelnikach i samotnych farmerach, którzy w pewnym okresie życia ulegli jakimś odrażają cym cym zmianom umys łowym, których wszyscy unikali mówi ą c, c, że są to to śmiertelnicy zaprzedani tym dziwnym istotom. ęgów, ów, stało się niemal Około 1800 roku, w jednym z pó łnocnowschodnich okr ę g niemal modne oskar żenie ludzi ekscentrycznych i wiod ą cych cych żywot pustelniczy - co by ło niezbyt mile widziane - o powi ą zaniach zaniach z tymi okropnymi stworami. Twierdzono nawet, że są to to ich przedstawiciele.
ążyły różne opinie. Powszechnie nazywano ich "oni" albo "ci dawni", cho ć O stworach tych kr ąż były też inne jeszcze, lokalne i przemijają ce ce kreślenia. Najprawdopodobniej grupa purytańskich osadników zaliczyła ich bez żadnych ogródek do diab łów, które stały się podstawą do do pe łnych grozy teologicznych spekulacjii. Natomiast celtyckie legendy pochodzenia szkocko-irlandzkiego z New Hampshire, a tak że pokrewnych ludzi osiad łych w Vermont na kolonialnych terenach nadanych przez gubernatora Wentwortha - zalicza ły ich do czarownic i "małych ludzików" żyją cych cych na moczarach i w prehistorycznych twiedzach; chroniono się przed przed nimi za pomoc ą zakl zaklęć przekazywanych z pokolenia na pokolenie. Najbardziej jednak fantastyczne teorie snuli Indianie. Choć były różne w poszczególnych plemionach, wszystkie miały jedną wspóln wspólną cech cechę - uwa żano zgodnie, że owe stwory nie pochodzą z z tej ziemi. Mity Pennacooków, najbardziej trwa łe i obrazowe, głosiły, że Skrzydlate Stwory przybyły z ąd pobierały kamienie, jakich nie Wielkiej Niedźwiedzicy i miały swoje kopalnie w górach, sk ą było w ich świecie. Nie żyły tutaj na ziemi, tylko mia ły swoje posterunki i odlatywa ły z ogromnym ładunkiem kamieni do swoich gwiazd w kierunku pó łnocnym. Czyni ły krzywdę tylko tym ludziom, którzy si ę zanadto zanadto do nich zbli żali albo usiłowali ich śledzić. Zwierzę ta ta wystrzegały się ich ich czują c instynktown ą niech niechęć, choć nie były przez nich napastowane. Nie zjadały zwierzą t ani niczego pochodz ą cego cego z tego świata, sprowadzały sobie jedzenie ze swoich gwiazd. Nie nale żało się do do nich zbli żać i dlatego młodzi myśliwi, którzy zapuszczali się w w góry, nigdy ju ż nie powracali. Nie wolno te ż było ich pods łuchiwać, kiedy noc ą rozlegały się ich ich szepty w lasach podobne do brz ę cz czą cych cych pszczół, co miało przypomina ć ą mow ludzk ą mowę . Znali mowę wszystkich wszystkich ludzi - Pennacooków, Huronów, plemion Pi ę ciu ciu Narodów - nie posiadali jednak i nie odczuwalipotrzeby własnej mowy. Rozmawiali za pomocą swoich swoich g łów, które zmieniały barwę zale zależnie od tego, co chcieli sobie przekaza ć. Wszystkie te legendy, zarówno bia łych, jak i indian, zanik ły w dziewię tnastym tnastym wieku, tylko czsami gdzieś wystę powały jako przejaw atawizmu. Życie mieszkańców Vermont ustabilizowało się ; z chwilą gdy gdy powsta ły osiedla i drogi wedle ustalonego planu, prawie ju ż zapomniano, jakie obrazy le żały u jego pod łoża i że kiedyś się czego czegoś obawiano i starano si ę
unikać. Wię kszo kszość ludzi wiedziała, że pewne tereny górskie s ą niezdrowe, niezdrowe, bezużyteczne, że są nieprzyjazne nieprzyjazne człowiekowi i lepiej si ę trzyma trzymać od nich jak najdalej. Z czasem ca łe życie gospodarcze skupi ło się w w pewnych ustalonych miejscach i nie by ło potrzeby wykracza ć poza ich granice; nie zapuszczano się wi wię c w niedostę pne góry, może bardziej przez przypadek aniżeli dla jakiejś konkretnej przyczyny. W ró żnych miejscach wierzono w ró żne strach, ale tylko babcie lubuj ą ce ce się w w opowie ściach o niezwyk łych zdarzeniach i chę tnie tnie nawracają cych cych do wspomnie ń dziewięćdziesioletni staruszkowie szeptali o jakiś istotach mieszkają cych cych w górach; ale i nawet oni przyznawali, że nie trzeba się ich ich obawiać, bo przywyk ły już do obecności domów i osiedli, a wybrane przez nich obszary pozostawione s ą w w spokoju, ludzie tam nie zaglą daj dają . Wszystko to znałe od dawna z ksi ążek i opowieści zasłyszanych w New Hampshir, tote ż ążyć różne pogłoski, domyśliłem się , co jest ich tłem i co kiedy w okresie powodzi zacz ę ly ly kr ąż pobudza wyobraźnię tych tych ludzi. Stara łem się usilnie usilnie to wyt łumaczyć to moim przyjaciołom, ale kilku co bardziej sworliwych twierdziło, że jednak może się zawiera zawierać w tym jaki ś element prawdy, co mnie wielce ubawiło. Osoby te usi łowały wykazać, że stare legendy szczególnie długo się osta ostały i wszystkie wykazywały pewną jednorodno jednorodność, a poza tym przyroda gór w Vermont jest tak nieskalana, że nie sposób stwierdzi ć dogmatycznie, co tam jest naprawd ę , lub czego nie ma; na nic si ę zda zdało moje zapewnienie, że wszystkie mity opierają si się na na dobrze znanym szablonie, typowym dla niemal wszystkich ludów, a wytyczonym przez dawne, zabarwione wyobra źnią doznania, doznania, które rodz ą podobne podobne z łudzenia. Bezcelowe byłoby przekonywanie takich oponentów, ze mity powszechne w Vermont nie ę, w których odbiegały specjalnie od znanych na świecie legend personifikują cych cych natur ę starożytny strach wype łniony by ł faunami, driadami i satyrami; przywodziły na myśl kallikanuzarai współczesnej Grecji; wywar ły tak że wpływ na walijskie i irlandzkie mity o dziwnych i strasznych troglodytach oraz o stworach kryj ą cych cych się w w głę bokich jamach. Nie było też sensu wykazywa ć Im zdumiewają cego cego podobie ństwa do wiezeń górskich plemion w Nepalu, które lę kaj kają si się Mi-Go Mi-Go czyli strasznych yeti, żyją cych cych na pokrytych lodem skalistych szczytach Himalajów. Wszystkie argumenty jakie wysunąłem, moi oponenci obrócili przeciwko mnie twierdzą c, c, że musi istnieć jakaś rzeczywista podstawa historyczna dla tych starych opowieści; że to tylko potwierdza prawdziwo ść istnienia jakiejś starszej rasy na ziemi, która musiała się ukry ukryć z chwilą nastania nastania ludzko ści i obję cia cia przez nią dominuj dominują cej cej roli na ziemi, ale najprawdopodobniej przetrwała w niewielkiej ilości jeszcze do niedawnych czasów - a może nawet trwa do dzisiaj. Im bardziej śmiałem się z z tych teorii, tym mocniej moi uparci przujaciele obstawali przy swoim, dodają c, c, że nawet bez całego dziedzictwa legend ostatnie artykuły były aż nazbyt jasne, zwarte, szczegółowe i rozsadne w swej wymowie, aby mozna je by ło całkowicie zignorować. Kilku fanatycznych ekstremistów posunęło się a aż tak daleko, że zaczę li li traktować poważnie stare indiańskie opowieści, w których owe kryj ą ce ce się przed przed ludźmi istoty miały pochodzenie pozaziemskie i cytowali bardzo dziwaczne ksi ą zki zki Charlesa Forta, w których twierdzi on, że istoty z innych światów i przestrzeni czę sto sto odwiedzają ziemi ziemię . Moi przeciwnicy w wię kszo kszości byli romantykami i d ążyli do przeniesienia w życie rzeczywiste "małych ludzików", na temat których istnia ła cała fantastyczna dziedzina wiedzy spopularyzowana przezz wspaniałą , a pełną koszmarów koszmarów proz ę Arthura Arthura Machena.
II
Trudno si ę dziwi dziwić że w takich okoliczno ściach te ostre debaty dostały się w w końcu w formie listów do "Arkham Advertiser"; niektóre z nich zosta ły przedrukowane w miejscowej prasie w Vermont na terenach obj ę tych tych powodzi ą . " Rutland Herald " umie ścił długie fragmenty słów na dwóch szpaltach natomiast " Brattleboro Reformer " wydrukowa ł w całości jedną z z moich rozpraw historyczno-mitologicznych wraz z komentarzem w kolumnie rozwa żań naukowych Pendriftera, wspierają cym cym i potwierdzaj ą cym cym moje sceptyczne wnioski. Nim jeszcze nastała wiosna 1928 sta łem się postaci postacią znan znaną w w Vermont, cho ć osobiście jeszcze nigdy nie by łem w tym stanie. Wtedy te ż zacząłem otrzymywać pełne sprzeciwu listy od Henry Akeleya, które wywar ły na mnie ogromne wra żenie i z powodu których po raz pierwszy i ostatni w życiu wybrałem się do do wspaniałej krainy porosłych zielenią g gę stwiny stwiny przepaści i szemżą cych cych leśnych strumieni. Wię kszo kszość informacji o Henrym Wentworthie Akeleyu zdoby łem od są siadów, siadów, a tak że od jedynego jego syna mieszkają cego cego w Kalifornii, po ma łej bytności w opustosza łym domu Akeleya. Pochodzi ł ze starej rodziny znanych prawników, urz ę dników dników pa ństwowych i posiadaczy ziemskich, a był już ich ostatnim potomkiem na ziemi rodzinnej. Odszed ł jednak ą zajmowa od praktycznej działalności, jak ą zajmowały się poprzednie poprzednie pokolenia, a skupi ł się na na działalności czysto naukowej; by ł wybitnym studentem matematyki, astronomii, biologii, antropologii i folkloru na uniwersytecie w Vermont. Nigdy o nim nie s łyszałem, a w swoich pracach naukowych niewiele pokazywał danych autobiograficznych. Z miejsca si ę jednak jednak zorientowałem, że jest to człowiek z charakterem, o du żej wiedzy naukowej i inteligencjii,mimo iż wiedzie życie samotnika i ma niewielki kontakt ze światem. Choć wszystko, przy czym obstawa ł, wydawa ło się niewiarygodne, niewiarygodne, nie mogłem tego zbagatelizować, tak jak bagatelizowa łem poglą dy dy moich oponentów. Po pierwsze, by ł blisko aktualnych zjawisk - świadkiem naocznym i namacalnym - na temat których tak absurdalnie rozprawiał, po drugie, co by ło zdumiewają ce, ce, pozostawiał swoje wnioski do roztrzygni ę cia cia prawdziwym naukowcom. Osobiście, powiadał, nie ma mo żliwości dalszych badań, a kieruje się tylko tylko tym, co jest oparte na niezaprzeczalnych dowodach. Zainteresowa łem się tym, tym, w głę bi duszy przekonany że jednak Akley b łą dzi, dzi, ale nie mog łem mu odmówi ć nawet i w tym wzglę dzie dzie inteligencjii; a już w żadnym razie nie próbowałem naśladować niektórych z jego przyjaciół, którzy sk łonni byli p[rzypisywa ć jegopomysły i lę k przed niedostę pnymi, porosłymi zielenią górami, górami, ob łę dowi. dowi. Byłem przekonany, że sprawa ta ma ogromne znaczenie dla tego człowieka i że wszystko, co opisuje, wywodzi si ę z z jakiś dziwnych okoliczno ści wymagają cych cych zbadania, choć by to miało niewielki zwią zek zek z fantastycznymi wydarzeniami, jakie przytacza. Wkrótce otrzymałem od niego jeszcze dok ładniejszy materiał dowodowy, który nadał całej sprawie zupełnie inny aspekt, zadziwiają cy cy i oszołamiają cy. cy.
ę mo Najlepiej bę dzie, dzie, jeśli przytoczę dok dok ładnie, w miar ę możliwości, długi list Akeleya, w którym mi się przedstawi przedstawił, a który sta ł się punktem punktem zwrotnym mojej intelektualnej dzia łalności. Nie mam już tego listu, ale zachowałem dok ładnie w pamię ci ci niemal każde słowo z tych złowieszczych wiadomości. W dalszym cią gu gu potwierdzam moje głę bokie przekonanie, że człowiek, który go napisa ł, był najzupełniej zdrowy na umy śle. A oto tekst list, jaki otrzymałem, napisany zwartym, niemal archaicznym pismem przez człowieka, który podczas spokojnego żywota wype łnionego dociekaniami naukowymi, niewiele mia ł z otaczają cym cym go światem.
R.F.D. 2, Townshen, Windham Co., Vermont 5 maja, 1928 Albert N. Wilmarth, Esq. Saltonstall St. Arkham, Mass. Szanowny Panie, Z prawdziwym zainteresowanie przeczytał em em w "Brattleboro Reformer" (23 kwietnia, 1928) przedruk Pań skiej pracy na temat kr ążą ążących ostatnio opowie ści o dziwnych ciał ach ach unosz ących się na wezbranych rzekach podczas jesiennej powodzi i na temat ich podobień stwa do dawnych ludowych ludowych opowie ści. Nietrudno zrozumie ć , dlaczego cz ł łowiek o wiek z zewnątrz zajmuje takie stanowisko i dlaczego nawet Pandrifter si ę z panem zgadza. Taki stosunek przejawiają zarówno wykształ ceni ceni ludzie w Vermont, jak i poza tym stanem, taki stosunek miał em em i ja w m ł odo odo ści (mam teraz 57 lat), dopuki moje badania tak w sensie ogólnym jak i po przeczytaniu ksi ążki Devenporta nie sk ł łoni o nił y mnie do wyprawy w okoliczne góry, rzadko przez cz ł łowieka owieka odwiedzane. A sk ł onił y mnie do tych badań dziwne dawne opowie ści, które cz ę sto sł yszał em em od starych ł oni farmerów, ludzi raczej prostych, ale teraz żał uj uję , że się wogóle do tego nie zabra ł em. em. Nie chwal ąc się , mog ę powiedzieć , że dziedzina antropologii i folkloru nie jest mi bynajmniej obca. Zajmowa ł em em się tymi zagadnieniami do ść wnikliwie w collge'u i znane mi s ą takie autorytety jak Taylor, Lubbock, Frazer, Quatrefages, Murray, Osbom, Keith, Boule, G. Elliott Smith i im podobni. Nie jest dla mnie nowo ścią , że opowie ści o kryjących się przed lud źmi istotach są tak stare jak ludzko ść. Czytał em em wydrukowane Pa ń skie listy i Pań skich oponentów w "Rutland Herald" i wydaje mi si ę , że wiem, sk ąd się bierze Pań ska kontrowersja. Pragnę jednak poinformowa ć , że Pań scy oponenci są bli ż ż si prawdy, choć sł uszno uszno ść zdaje się być po Pa ń skiej stronie. S ą o wiele bli żej prawdy ni ż zdają sobie z tego spraw ę - bo ich rozwa żania oparte s ą na rozwa żaniach teoretycznych, nie mog ą więc wiedzieć tego, co ja wiem. Gdybym posiada ł równie równie skromną wiedz ę , miał bym bym prawo wie ż yć jak i oni. Wtedy był bym bym cał kowicie kowicie po Pań skiej stronie. Jak pan widzi, nieł atwo atwo mi przej ść do sedna sprawy, mo że dlatego, że brak mi odwagi; sedno sprawy jednak na tym polega, że mam pewne dowody, na to, i ż te monstrualne stwory naprawd ę ż yją w lasach w śród wysokich gór, gdzie nikt nie dociera. Nie widzia ł em em tych istot unosz ących się na powierzchni rzek, jak donosi prasa, ale widzia ł em em je w okoliczno ściach których nie mam odwagi opisa ć. Widział em em ślady ich stóp, a ostatnio widzia ł em em je cał kiem kiem blisko mego domu (mieszkam w starym rodzinnym domu Akeleyów, na po ł udniu udniu Townshend Village tu ż przy Dark Mountain). S ł ł ysza ł em em te ż ich g ł ł osy osy w g łę łębokim lesie, których nawet nie chcę próbowa ć opisywać. W pewnym miejscu by ł o sł ychać je tak wyra źnie, że wziął em em ze sobą fonograf - z tub ą i woskowym papierem - i postaram si ę , aby móg ł pan pos ł ucha uchać tego zapisu, jaki jest w moim ł pan posiadaniu. Nastawiał em em fonograf ró żnym starym ludziom w mojej okolicy i jeden z tych g ł łosów o sów wprowadzi ł ich ich w os ł upienie, upienie, tak okazał si się podobny do pewnego g ł ł osu osu (tego bzyczenia w lasach, o którym wspomina Devenport), o jakim opowiada ł y jeszcze ich babki i usił owa ował y go na śladować. Wiem co się mówi o cz ł łowieku, o wieku, który "sł yszał g g ł łosy", o sy", nim jednak wycią gnie Pan wnioski, prosz ę najpierw pos ł ucha uchać tego zapisu i spyta ć starych ludzi, mieszkających przy lesie, co o tym sądz ą. Je śli uzna Pan to za co ś normalnego, prosz ę
bardzo. Ja jednak twierdz ę , że co ś w tym jest. Jak Pan wie, Ex nihilo nihil fit. Pisz ę ten list nie po to, żeby toczyć z Panem spór, ale po to, żeby przekazać Panu informacje, które dla cz ł łowieka o wieka Pań skiego pokroju powinny się okazać wielce interesujące. To oczywi ście prywatnie. Oficjalnie jestem po Pana stroni, gdy ż na podstawie pewnych przes ł anek, anek, które są mi znane, uwa żam że lepiej żeby ludzie jak najmniej o tym wiedzieli. Badania, jakie ja przeprowadził em, em, są wyłącznie do mojego prywatnego u ż ytku i nie mam zamiaru swoim wyst ą pieniem wzbudzać czyjego ś zainteresowania ani te ż spowodowa ć , aby ludzie zacz ęli odwiedzać tereny, które ja poznał em. em. Prawd ą jest - straszną prawd ą - że istnieją istoty nieludzkie, które przez cał y czas nas obserwują i mają swoich szpiegów zbierających o nas wszystkie informacje. To wł a śnie od pewnego przera żającego cz ł łowieka o wieka zdobył em em klucz do tej wiedzy; je żeli był normalny normalny (a s ądz ę że był ), musiał by być jednym z owych szpiegów. Potem odebrał sobie sobie ż ycie, ale mam powody uwa żać , że na jego miejsce jest wielu nast ę pnych. Te istoty pochodz ą z innej planety, potrafi ą ż yć w przestrzeni międzygwiezdnej, w której poruszają się za pomoc ą ohydnych, mocnych skrzydeł , posiadają zdolno ść pokonywania pró żni; natomiast trudno im lata ć nad ziemi ą. Opowiem panu o tym pó źniej, o ile nie potraktuje mnie Pan z miejsca jak obłąkanego. Przybywają tutaj aby wydosta ć metal z kopalni, które znajduj ą się g łę łęboko pod górami. I chyba wiem sk ąd przybywają. Nie wy żądz ą nam krzywdy, je żeli zostawimy je w spokoju, ale lepiej nie my śleć co się stanie, gdyby śmy zacz ęli wykazywać zbytnią ciekawo ść. Du ż a armia ludzi mog ł łaby a by zniszczyć ich kopalniane kolonie. Tego si ę wł a śnie boją. Je śliby się tak stał o, o, przyleciał o by ich znacznie wi ęcej, niezliczona ilo ść. Bez trudu podbi ł y by ziemię; dotychczas tego nie zrobi ł y, bo nie miał y takiej potrzeby. Wol ą , aby tak był o, o, jak jest to dla nich mniej k ł opotliwe. ł opotliwe. Wydaje mi się , że zamie żają się mnie pozbyć , bo za du żo wykrył em. em. W lasach na Round Hill, na wschód od mojej farmy znajdowa ł si się wielki czarny kamień z wyrytymi na nim, ale ju ż mocno zatartymi hieroglifami; zabrał em em go do domu a zt ą chwil ą wszystko przybrał o inny obrót. Je śli podej ż żewaja że wiem za du żo będ ą próbował y albo mnie zabić , albo zabrać tam sk ąd pochodz ą. Od czasu do czasu lubi ą zabierać uczonych ludzi, żeby na bie żąco mieć informacje o ludzkim świecie. Prowadzi mnie to do drugiego celu, który przy świeca temu listowi - prosił bym bym o wyciszenie tocz ącej się dyskusji, nienadawanie jej wi ększego rozg ł o łosu. su. Nale ż y trzymać ludzi z dala od tych gór, dlatego te ż nie powinno si ę podsycać ich ciekawo ści. Ju ż i tak istnieje niemał e zagro żenie z powodu w ł a ścicieli ró żnych firm, sprowadzaj ą tu cał e t ł łumy u my letników, zachęcając ich do penetrowania dzikich dzik ich terenów i budowania tanich bungalowów na zboczach gór. Chętnie będ ę kontynuowa ł wymian wymianę listów z Panem i postaram si ę przesł ać mój zapis fonograficzny, a tak że czarny komień , (który jest tak zniszczony, że na fotografiach niczego nie widać ), poczt ą ekspresową , o ile Pan sobie tego ż yczy. Mówię "postaram si ę", bo te stwory potrafią tutaj we wszystko ingerowa ć. Na farmie, w pobli żu wsi, mieszka pewien ponury, tajemniczy cz ł o łowiek, wiek, nazwiskiem Brown, który, jak s ądz ę , jest ich szpiegiem. Stopniowo staraj ą się mnie odciąć od ludzi, poniewa ż zbyt wiele posiadam wiadomo ści o ich świoecie. W zdumiewający sposób potrafi ą wykryć wszystko, co robi ę. Mo żliwe, że wogóle Pan nie otrzyma tego listu. Wydaje mi się , że powinienem opó ścić to miejsce i przenie ść się do mojego syna w San Diego w Kalifornii, Kalifornii, je żeli sytuacja się pogorszy; nieł atwo atwo się jednak zdobyć na
opuszczenie stron, w których się cz ł łowiek o wiek urodził , a jego rodzina ż ył a tu od sze ściu pokoleń. Nie śmiał bym bym te ż sprzedać tej farmy nikomu, wiedz ąc, że te istoty mają na ni ą oko. Wydaje mi się , że chcą za wszelk ą cenę zdobyć z powrotem czarny kamie ń i znisczyć zapis fonograficzy, ale nie dopószcz ę do tego, póki mi si ł starczy. starczy. Odstraszają ich moje wielkie psy policyjne, zreszt ą jak narazie niewiele jest tu jeszcze tych stworów i raczej niezr ęcznie się poruszają. Jak wspomniał em em niezbyt dobrze mog ą frówać nad ziemi ą. Bliski ju ż jestem rozszyfrowania hieroglifów na tym kamieniu, a przy Pa ń skiej znajomo ści folkoru sądze że móg ł łby b y mi Pan bardzo pomocny w uzupe ł nieniu nieniu brakujących powią zań. Wydaje mi si ę że zna pan wszystkie najstraszniejsz mity dotycz ące tego okresu na ziemi, kiedy jeszcze nie był o cz ł ł owieka owieka - z cyklu Yog-Sothoth i Cthulhu - a które wymienione s ą w "Necronomicon". Mam u siebie jeden egzemplarz, a s ł yszał em, em, że jest jeden w bibliotece college'u, g łę łęboko schowany. Podsumowując, my śl ę , że mogliby śmy być sobie nawzajem pomocni i że nasza współ praca okazał aby aby się po ż yteczna. Nie chciał bym bym Pana narazi ć na niebezpiecze ń stwo, dlatego uwa żam, że powinienem Pana ostrzec, i ż posiadanie tego kamienia i zamisu mo że się wią zać z pewnym zagro żeniem. My śl ę jednak, że gotów Pan b ędzie ponie ść ka żde ryzyko dla dobra post ę pu wiedzy. Wybior ę się do Newfant albo brottleboro, aby z tamt ąd wysł ać to do czego Pan mnie upowa żni, bo tamtejszym urz ędom mo żna lepiej zaufa ć. Musz ę dodać , że mieszkam sam, nie mog ę zatrudniać nikogo do pomocy. Nikt by nie chcia ł u u mnie pracowa ć , wł a śnie z powodu tych stworów, które nocą zakradają się w pobli że mego domu i z powodu bezustannego ujadania moich psów. Ciesz ę się , że nie włączył em em się w t ę historię za ż ycia mojej żony, bo pewnie nie wytrzyma ł aby aby tego nerwowo. Wyra żając nadzieję , że nie sprawiam Panu zbyt wielkiego k ł o askawie łopotu potu i że zechce Pan ł askawie nawią zać ze mną kontakt, a nie wy żuci tego listu do kosza na śieci traktując go jako brednie obłąkanego cz ł ł owieka. owieka. Pozostaję z powa żaniem Henry W. Akeley PS. Robię wł a śnie kilka dodatkowych odbitek zdj ęć przezemnie wykonanych, które b ęd ą jak sądz ę potwierdzeniem kilku zagadnień , jakie poruszył em em w tym li ście. Starzy ludzie uwa żają że są one straszliwym świadectwem prawdy. Przy śl ę je wkrótce o ile będzie pan zainteresowany. Trudno by łoby mi przekazać uczucia, jakie wzbudził we mnie ten list. Wedle wszelkich reguł powinien był mnie jeszcze bardziej rozśmieszyć niż wszystkie, o wiele spokojniejsze teorie, z jakimi się dotychczas dotychczas spotkałem; jednak że ton tego listu wywo łał we mnie paradoksalnie poważne uczucia. Nawet nie dlatego, abym uwierzy ł choć by na moment w istnienie ukrywają cej cej się rasy rasy stworów z gwiazd, o jakich wspomina autor tego listu, ale poprostu dlatego, że po wielu rozlicznych, a powa żnych wą tpliwo tpliwościach nabrałem głę bokiego przekonania, że jest to człowiek jak najbardziej zdrowy na umy śle i szczery i że musiał się zetknąć jakimś rzeczywistym, choć niezwyk łym i odbiegaj ą cym cym od normy zjawiskiem, którego nie potrafi wyjaśnić inaczej jak za pomoc ą swojej swojej wyobra źni. Nie może być tak, jak myśli, ale też napewno należy to podda ć badaniom. Cz łowiek ten wyda ł mi się nadmiernie nadmiernie podniecony i czymś przerażony, trudno jednak nie uzna ć , że musi istnieć jak ś tego przyczyna. Jego tok myślenia był niezwykle logiczny, a pozatym ca ła opowieść niesłychanie współgrała z wieloma starymi mitami, nawet z najbardziej niesamowitymi legendami indian. Było najzupełniej możliwe, że rzeczywiście słyszał jakieś niepokoją ce ce głosy w górach i że
znalazł czarny kamień, o którym wspomina, w ą tpliwe tpliwe wydały mi się jednak jednak wnioski, jakie wycią ga... ga... wnioski, wysuni ę te te najprawdopodobniej pod wp ływem człowieka, który podawa ł się za za szpiega tych stworów i który potem si ę zabi zabił. Nietrudno wydedukowa ć, że człowiek ten musiał być obłą kany, kany, ale była to z jego strony perwersja, pozbawiona wszelkiej logiki, natomiast naiwny Akeley - pod wp ływem przeprowadzanych folklorystycznych bada ń - we wszystko uwierzył. Jeśli zaś chodzi o dalszy rozwój wydarze ń... o to że nie mógł nikogo u siebie zatrudnić... to okazało się , że są siedzi siedzi Akeleya we wsi byli tak samo jak on przekonani, że dom jego nawiedza ły nocą jakie jakieś tajemnicze istoty, i psy rzeczywiście szczekały. A nastę pnie sprawa zapisu fonograficznego - nie mogłem wą tpi tpić że, uzyskał go w sposób, jak ą mow podawał. Coś to musi znaczyć; albo to g łosy zwierzą t złudnie przypominaj ą ce ce ludzk ą mowę , albo mowa pewnych ukrywaj ą cych cych się , a straszą cych cych nocą ludzi, ludzi, tak wynaturzona że przypomina odgłosy zwierzą t niższego gatunku, My śl moja z kolei przenios ła się do do czarnego, pokrytego hieroglifami kamienia i zacz ąłem rozważać co to mo że oznaczać. I wreszcie do fotografii, które Ackeley obiecał mi przys łać, a które starym ludziom wyda ły się prawdziwe i straszne. Kiedy przeczytałem ponownie ten list,wyda ło mi się , jak jeszcze nigdy dot ą d, d, że moi łatwowierni oponenci mają racj rację . Mimo wszystko mog ą przecie przecież istnieć w tych niedostę pnych górach, jacyś dziwni, obciążeni dziedzicznie odszczepieńcy, z których legendy stworzyły rasę potworów potworów przyby łych z gwiazd. A je żeli tak jes, wtedy obecno ść dziwnych ciał na wezbranych powodzi ą rzekach rzekach mogłaby się okaza okazać wiarygodna. Czyż należy wię c przypuszczać, że zarówno stare legendy, jak i ostatnie doniesienia zawierają w w sobie elementy rzeczywistości ? Kiedy tak g łowiłem się nad nad tymi wą tpliwo tpliwościami, ogarnął mnie wstyd, że zlepek dziwactw w zwariowanym li ście Akeleya wywar ł na mnie taki wp ływ. Odpisałem jednak Akeleyowi, przyj ą wszy wszy w li ście ton przyjaznego zainteresowani, i poprosiłem o dalsze szczegóły. Jego odpowied ź przyszła odwrotną poczt pocztą ; zgodnie z obietnicą przys przysłał kilka wykonanych Kodakiem zdj ęć różnych scen i przedmiotów ilustrują cych cych to, co opisywa ł. Kiedy po wyj ę ciu ciu z koperty spoj żałem na nie, ogarn ął mnie dziwny lę k, k, jakby by ły mi od dawna znajome; mimo pewnych niejasno ści, wię kszo kszość z nich odznacza się sugestywn sugestywną , siłą zw zwłaszcza, że były to zdję cia cia autentyczne - okrutna wi ęź optyczna z tym, co przedstawia ły, a jednocześnie produkt bezstronny pozbawiony przes ą dów, dów, omyłek czy też zak łamania. Im bardziej się przygl przyglą da dałem tym bardziej utwierdzałem się w w przekonaniu, że mój powa żny stosunek do Akeleya i jego opowie ści jest uzasadniony. Zdj ę cia cia te bez wą tpienia tpienia stanowiły świadectwo istnienia w górach Vermont, czego ś, co wykraczało poza zasię g naszej wiedzy i wiary. Najgorsze ze wszystkiego były ślady stóp - zdj ę cia cia wykonane gdzie ś na bezludnej wyżynie, na terenie b łotnistym, kiedy świeciło słońce. Jedno spojrzenie wystarczyło, abym się przekona przekonał, że nie są to to sfałszowane zdję cia; cia; wyraźnie zaznaczone kamienie i źdź bła trawy w polu widzenia dawa ły jasny wyk ładnik skali i wyklucza ły możliwość zastosowania tricku podwujnej ekspozycji. Używałem określenia "śladyn stóp", ale " ślady szponów" by łyby właściwszym określeniem. Nawet teraz niezbyt potrafię to to opisać, może po prostu powiem, że były ohydne i przypomina ły kraby, a pozatym ich kierunek wydawa ł się zagadkowy. zagadkowy. Nie by ły to ślady głę bokie i wyraźne, zdawały się by być wielkości przecię tnej tnej ludzkiej stopy. Od jej centralnej części rozchodziło się kilka kilka par ostrych szponów wysuni ę tych tych w przeciwnych kierunkach, których funkcja by ła zagadkowa, o ile wogóle by ł to narzą d poruszania. Nastę pna fotografia - wykonana bez wą tpienia tpienia w głę bokim mroku - ukazywała wejście do
ąg łym głazem. Przed nią na pieczary w lesie, zablokowane okr ą na nagim terenie mo żna było zauważyć gę st stą sie sieć dziwnych śladów, a przyjrzawszy si ę im im przez szk ło powi ę kszaj kszają ce ce upewniłem się , że są podobne podobne do śladów na poprzednim zdj ę ciu. ciu. Trzecie ukazywało na wierzchołku góry kamienie ustawione w pozycji stoj ą cej cej w kształcie koła, na sposób druidów. Wokuł tego tajemniczego koła trawa była mocno zdeptana i powyrywana, ale nie mog łem dostrzec tam żadnych śladów, nawet przez szk ło powi ę kszaj kszają ce. ce. Było to miejsce bardzo odległe, świadczyło o tym istne morze niedost ę pnych gór znajdują cych cych się w w tle i ci ą gn gną cych cych się w w dal mglistego horyzontu. Im bardziej się przygl przyglą da dałem, tym bardziej utwierdzałem się w w przekonaniu, że mój poważny stosunek do Akeleya i jego opowie ści jest uzasadniony. Zdj ę cia cia te bez wą tpienia tpienia stanowiły świadectwo istnienia w górach Vermont, czego ś co wykraczało poza zasię g naszej wiedzy i wiary. Najgorsze ze wszystkiego były ślady stóp - zdj ę cia cia wykonane gdzie ś na bezludnej wyżynie, na terenie b łotnistym, kiedy świeciło słońce. Jedno spojrzenie wystarczyło abym si ę przekonał, że nie są to to sfałszowane zdję cia; cia; wyraźnie zaznaczone kamienie i źdź bła trawy w polu widzenia dawały jasny wyk ładnik skali i wyklucza ły możliwość zastosowania tricku podwójnej ekspozycji. Użyłem określenia "ślady stóp", ale "ślady szponów" by łyby właściwszym określeniem. Nawet teraz niezbyt to potrafię opisa opisać, może po prostu powiem, że były ohydne i przypomina ły kraby, a poza tym ich kierunek wydawa ł się zagadkowy. zagadkowy. Nie były to ślady głę bokie i wyraźne, zdawały się by być wielkości przecię tnej tnej ludzkiej stopy. Od jej centralnej części rozchodziło się kilka kilka par ostrych szponów wysuni ę tych tych w przeciwnych kierunkach, których funkcja by ła zagadkowa o ile to wogóle by ł narzą d poruszania. Nastę pna fotografia - wykonana bez wą tpienia tpienia w głę bokim mroku - ukazywała wejście do ąg łym głazem. Przed nią na pieczary w lesie, zablokowane okr ą na nagim terenie mo żna było zauważyć gę st stą sie sieć dziwnych śladów, a przyjrzawszy si ę im im przez szk ło powi ę kszaj kszają ce ce upewniłem się , że są podobne podobne do śladów na poprzednim zdj ę ciu. ciu. Trzecie ukazywało na wieżchołku góry kamienie ustawione w pozycji stoj ą cej cej w kształcie koła, na sposób druidów. Wokół tego tajemniczego koła trawa była mocno zdeptana i powyrywana, ale nie mog łem tam dostrzec żadnych śladów nawet przez szk ło powię kszaj kszają ce. ce. Było to miejsce bardzo odległe, świadczyło o tym istne morze niedost ę pnych gór znajdują cych cych się w w tle i ci ą gn gną ce ce się w dal mglistego horyzontu.
ę ślady stóp, ale najciekawszy był Najbardziej niepokoją ce ce z tego wszystkiego wydawa ły się ś ogromny kamie ń znaleziony w lasach Round Hill. Akeley sfotografowa ł go na swoim biurku, widać bowiem było na nim stos ksi ążek i w tle zbiorowe dzie ła Miltona. Jak mo żna się by było zorientować, kamień był ustawiony frontem do kamery, w pozycji pionowej, powierzchni ę miał nieregularną , a wymiary - jedn ą na na dwie stopy. Nie sposób jednak dok ładnieokreślić jego powierzchni ani też ogólnych zarysów, wzdryga si ę przed przed tym ję zyk. zyk. Nie potrafiłem odgadnąć jakie geometryczne reguły przyświecały nacię ciom ciom na jego powierzchi - by ły to bowiem nacię cia cia wykonane przez kogoś; a jeszcze chyba nigdy nie widziałem czegoś takiego, co by mi si ę wydawa wydawało az tak dziwne i obce naszemu śwaitu. Hieroglify na jego powierzchnie nie bardzo były dla mnie czytelne, ale jeden albo dwa, które dojrza łem przyprawiły mnie niemal o wstrzą s. s. Naturalnie że mogły być sfałszowane, bo przecierz jeszcze wielu oprócz mnie czytało to koszmarne i odra żają ce ce "Necronomicon" szalonego Araba Abdula Alhazreda; nigdy jednak nie dr żałem rozpoznają c pewne ideogramy, których studiowanie nauczy ło mnie rozpoznawać mrożą ce ce krew w żyłach i bluźniercze szepty istot, żyją cych cych jeszcze przed powstaniem ziemi i innych światów systemu słonecznego. Z pię ciu ciu pozostałych zdjęć, na trzech znajdowa ły się b błota i góry, nosz ą ce ce ślady kryją cych cych się
tam tajemniczych mieszkańców. Na czwartym były dziwne znaki na ziemi w pobli żu domu Akeleya, a jak pisał, wykona ł je rano, po nocy, podczas której psy ujada ły zażarciej niż zwykle. Znaki by ły niewyraźne, trudno by ło z tego wyci ą gn gnąć jakieś wnioski; wydawa ły się jednak szatańskie, podobnie jak ślady szponów na opustosza łej wyżynie. Na ostatnim zdj ę ciu ciu znajdował się dom dom Akeleya - bia ły, schludny, jednopi ę trowy trowy z poddaszem, mia ł około studwudziestupię ciu ciu lat, przed nim starannie utrzymany trawnik i ścieżka wyłożona kamykami a prowadzą ca ca do ładnie rzeź bionych dżwi w stylu gregoria ńskim. Na trawniku znajdowało się kilka kilka wielkich psów policyjnych w pobli żu mężczyzny o przyjemnej twarzy i siwej, krótko przyci ę tej tej brodzie, którego uzna łem za Akeleya we własnej osobie i fotografa, ę ku. co można było wywnioskowa ć po lampie b łyskowej trzymanej w prawym r ę ku. Obejrzawszy zdję cia cia zabrałem się do do czytania listu, napisanego du żym, zwartym pismem i na dobre trzy godziny popad łem w otchłań niewypowiedzianego przerażenia. Przedtem Akeley tylko napomkn ął o pewnych sprawach, teraz relacjonowa ł wszystko szczegółowo, poda łdługi wykaz słów pods łuchanych noc ą w w lasach, długi opis wielki ró żowych kształtów wyśledzonych o zmierzchu w g ą szczu szczu pokrywają cym cym góry oraz straszną kosmiczn kosmiczną opowie opowieść wywodzą cą si się z z zastosowania powa żnej i wszechstronnej wiedzy, oraz nie kończą cą si się , a należą cą do do przeszłości dysputę z z szalonym, samozwa ńczym szpiegiem, który odebra ł sobie życie. Napotkałem tu nazwy i okre ślenia z którymi zetknąłem się ju już gdzie indziej, a powią zane zane z najstraszliwszymi okolicznościami - Yuggoth, Wielki Cthulhu, Tsathoggua, Tsat hoggua, Yog-Sothoth, R'lyeh, Nyarlathotep, Azathoth, Hastur, Yian, Lena, Jezioro Hali, Bathmoora, Żółty Znak, L'mur-Kathulos, Bran i Magnum Innominadum - z powodu których przenios łem się poprzez poprzez nieznane eony i niepoj ę te te wymiary do świata istnień starszych i bardzie odległych, o jakich autor "Necronomiconu" zaledwie napomyka w niejasny sposób. Zosta łem poinformowany o losach pierwotnego życia, o rzeczach, które się z z tamtą d są czy czyły i wreszcie o maleńkich strumykach wyp ływają cych cych z jednej z tych rzek, a wpl ą tanych tanych w losy naszej własnej ziemi. W głowie mi wirowa ło; dotychczas usiłowałem wszystko wyja śnić, teraz zacząłem wierzyć w najbardziej odchylone od normy i nieprawdopodobne nie prawdopodobne dziwy. Zespó ł ewidentnych dowodów był ewidentnie rozległy i przytłaczają cy; cy; a chłodne, naukowe podej ście Akeleya - podej ście ą balansują ce ce pomię dzy dzy fantazją a a szaloną fanatyczn fanatyczną , histeryczną a a nawet ekstrawaganck ą spekulacją - wywar ło przemożny wpływ na moje my śli i są dy. dy. Kiedy od łożyłem na bok ten straszny list, miałem pełne zrozumienie dla lę ków, ków, jakich do świadczał i byłem gotów zrobi ć wszystko, aby powstrzyma ć ludzi przed zbliżaniem się do do tych dzikich, nawiedzonych gór. Nawet jeszcze teraz, kiedy czas przytę pił wrażenia i prawie że poddawa ł w wą tpliwo tpliwość moje własne doznania, pozostawiają c mi rozliczne niepewności, są sprawy sprawy w li ście Akeleya, których za nic bym nie przytoczy ł ani też nie przelał słowami na papier. Prawie że cieszę si się , iż nie ma już nagrań, listów, fotografii i wolał bym, bym, z przyczyn, które wkrótce wyjawię , aby nie odkryto nowej planety znajduj ą cej cej się poza poza Neptunem. Po przeczytaniu tego listu zaniechałem całkowicie mojej publicznej debaty na temat przerażają cych cych wydarzeń w Vermont. Argumenty moich oponentów pozosta ły nie wyjaśnione i z czasem kwestie kontrowersyjne poszły w niepamięć. Pod koniec maja i przez cały czerwiec korespondowałem z Akeleyem; co jakiś czas listy ginęły musieliśmy wię c odtważać je i pracowicie przepisywać. Chcieliśmy po prostu porówna ć nasze dane odno śnie tajemniczej, mitologicznej wiedzy i wyjaśnić korelacje pomię dzy dzy strasznymi zjawiskami w Vermont i pierwotnymi legendami rozpowszechnionymi na świecie. Doszliśmy do wniosku, że wszystkie te okropieństwa i diaboliczny Mi-Go w Himalajach
przynależą do do tej samej grupy wcielonego koszmaru. Istnia ło też ciekawe zoologiczne domniemanie na którego temat ch ę tnie tnie porozmawiał bym bym profesorem Dexterem z mojego college'u, ale powstrzymywało mnie kategoryczne życzenie Akeleya, any nikomu nie wspominać o tej sprawie. Teraz już tego nie przestrzegam, ponieważ uważam, że na obecnym etapie ostrzeżenie przed odległymi górami w Vermont - a tak że szczytami Himalajów, na które odważni zdobywcy coraz cz ęściej chcą si się wspina wspinać - jest bardziej pożyteczne dla ogólnego bezpieczeństwa aniżeli milczenie. Obaj dążyliśmy przedewszystkim do tego, aby odczytać hieroglify na tym nies ławnym czarnym kamieniu, dzi ę ki ki czemu mogliby śmy prawdopodobnie posiąść tajemnice owiele głę bsze i bardzie bulwersują ce, ce, niż wszystkie znane dotychczas człowiekowi. III
Pod koniec czerwca otrzymałem zapis fonograficzny nadany w Brattleboro, poniewa ż Akeley nie ufał środkom przekazu rozga łę zionej zionej linii północnej. Poza tym narastało w nim przekonanie o nasileniu szpiegowskiej akcji, potwierdzone zaginię ciem ciem kilku naszych listów; czę sto sto wspominał o podstę pnych poczynaniach pewnych ludzi, których podejrzewa ł o działalność na rzecz owych tajemniczych istot. Najbardziej podejrzewał o to farmera Waltera Browna, który mieszkał samotnie na zboczu wzgórza przy samym lesie, a którego cz ę sto sto widziano jak snuł się po po zakamarkach Brattleboro, Bellows Falls, New Fane i South Londonderry bez uzasadnionego powodu. G łos Browna - Akeley by ł o tym przekonany - to jeden z tych głosów, które bra ły udział w podsłuchanej, a strasznej rozmowie; Akeley zauważył też ślady stóp czy te ż szponów ko ło domu Browna, a mia ło to złowieszczą wymowę . Co dziwniejsze owe ślady znajdowa ły się tu tuż przy śladach stóp samego Browna, skierowanych w ich stron ę .
ąd Akeley pojechał swoim fordem Nagranie wię c zostało wysłane z Brattleboro, dok ą bocznymi, pustymi drogami Vermont. W za łą czonym czonym liście zwieżył się , że tych dróg te ż się obawia i że wybiera się po po zakupy do Twnshend tylko w ci ą gu gu dnia. Wci ąż powtarzał, że lepiej wiedzieć o tym wszystkim jak najmniej, chyba że ktoś mieszka daleko od owych cichych i jak że pełnych tajemnic gór. Postanowił w krótce wybra ć się do do Kalifornii i zamieszkać z synem, ale niełatwo mu bę dzie dzie opuścić miejsce, z którym wi ąże się tyle tyle wspomnień i rodzinnych uczu ć. Nim zabrałem się do do przesłuchania zapisu na fonogrfie wypo życzonym z budynku administracyjnego w college'u, starannie przeczytałem wszystkie informacje zawarte w lista Akeleya. Zapis ten został wykonany, wyja śniał, o pierwszej w nocy 1 maja 1915 roku, tu ż koło wejścia do groty, w miejscu gdzie wznosi si ę lesisty lesisty zachodni stok Dark Mountain przy bagiennym obszarze lea. Miejsce to zawsze wypełniały jakieś dziwne głosy, dlatego właśnie wziął ze sobą fonograf, fonograf, dyktafon i oczekiwa ł na rezultaty. Na podstawie dotychczasowych doświadczeń spodziewał się , że ta noc na przełomie kwietnia i maja - koszmarna noc sabatu wedle tajemniczych europejskich legend - mo ż e być o wiele bardziej przerażają ca ca niż wszystkie inne noce, i nie spotka ło go rozczarowanie. Warto jednak zauwa żyć, że już nigdy potem, nie słyszał żadnych głosów w tym miejscu. Ten zapis nie przypomina ł dotychczas pods łuchanych głosów w lesie; mia ł raczej charakter rytualny i zaznaczał się w w nim wyra źnie ludzki głos, którego Akeley nie potrafi ł rozpoznać. Nie był to głos Browna, zdawa ł się przynale przynależeć do cz łowieka o wi ę kszej kszej kulturze. Drugi g łos ę, gdyż było to właściwie ohydne bzyczenie, nie stanowił natomiast prawdziwą zagadk zagadk ę
przypominają ce ce ludzkiego g łosu, choć jednocześnie rozbrzmiewały słowa wypowiedziane w ję zyku zyku angielskim, gramatycznie i z akcentem człowieka uczonego. Fonograf i dyktafon stosowane razem, dzia łały niezbyt sprawnie, a poza tym pods łuchiwane obrzę dy dy odbywa ły się do dość daleko i nie by ło ich słychać wyraźnie; toteż utrwalone zostały poszczególne fragmenty. Akeley załą czy czył na piśmie nagrane słowa, wię c przed włą czeniem czeniem fonografu przeczytałem je dok ładnie. Załą czony czony tekst był bardziej tajemniczy niż straszny, choć świadomość jego pochodzenia i okoliczno ści, w jakich zosta ł zdobyty, przydawa ły mu koszmarnej aury, której żadnymi słowami nie da si ę wyrazi wyrazić. Przedstawię tu tu teraz, tak jak zapamię ta tałem, a jestem przekonany, że pamię ta tałem dok ładnie, nie tylko z za łą czonej czonej kartki, ale i z zapisu, który parokrotnie przesłuchałem. Tego zresztą nie nie da si ę zapomnie zapomnieć! (Niewyra źne g ł ł osy) osy) (M ę ski g ł os o kulturalnym brzmieniu) ł os ...jest Bóg lasu, nawet do... i dary ludzi z Leng... tak z otch ł ani ani nocy a ż po przepastne przestworza i z przepastnych przestworzy po otchł anie anie nocy, wsz ędzie chwał a wielkiego Cthulhu, Tsathoggua, i Tego, którego imienia si ę nie wymawia. Wsz ędzie ich chwał a, a, a tak że obfito ść dla Czarnej Kozy z lasów !a! Shub-Niggurath! Koza z Tysi ącem M ł łodych! o dych! (Bzycz ące na śladownictwo ludzkiej mowy) !a! Shub-Niggurath! Czarna Koza z Lasów z Tysi ącem M ł łodych!. o dych!. (Ludzki g ł ł os) os) I zdarzył o się , że Bóg Lasów b ęd ący... siedem i dziewięć w dół onyksowych onyksowych schodów... (sk ł ła)da a )da Mu danin ę w Zatoce, Azathoth, On, dzi ęki któremu Ty naucza ł e ś nas cudów... na skrzyd ł a odszym dzieckiem, łach ch nocy poza przestworzami, poza... Tam, gdzie Yuggoth jest najm ł odszym unosz ącym się samotnie po sklepieniu niebieskim... (Bzycz ący g ł łos) o s) < ...wyj ść ść między ludzi i znale źć tam sposoby, które On w Zatoce mo że znać. Nyarlathotepowi, Wielkiemu Posł ańcowi, wszystko musi być opowiedziane. A on upodobni si ę do ludzi, na ł o ż y woskową mask ę i szat ę , która go osł oni oni i spł ynie ze Ś wiata wiata Siedmiu S ł o łonc, nc, aby oszukać... (Ludzki g ł ł os) os) ...(Nyarl)athotep, Wielki Posł aniec, aniec, przynosz ący dziwną rado ść Yuggothowi, Ojcu Milionów Umił owanych owanych Bóstw, My śliwemu po śród... (Rozmowa przerwana, koniec zapisu) Oto słowa, których miałem wysłuchać nastawiwszy fonograf. Z dr żeniem i oporem przestawiłem membranę i i usłyszałem skrzypienie głowicy z szafiru. Rad by łem, że pierwsze, słabe, urywkowe s łowa były wypowiedziane ludzkim g łosem... łagodnym kulturalnym głosem, najwyraźniej z bostońskim akcentem, który z pewno ścią nie nie przynależał do żadnego z mieszkańców gór w Vermont. Kiedy tak ws łuchiwałem się w w to ledwie s łyszalne nagranie, okazało się , że wszystkie słowa brzmią identycznie, identycznie, jak w starannie przygotowanym przez Akeleya tek ście. Nucone były łagodnym, bost ńskim głosem... !a! Shub-Niggurath! Koza z Tysią cem cem Młodych!... Potem usłyszałem inny g łos. Jeszcze teraz przeszywa mnie dreszcz, kiedy to sobie przypomnę , jakie to na mnie zrobi ło wrażenie, choć byłem przygotowany uprzednim sprawozdaniem Akeleya. Osoby, którym to potem eszystko opisywa łem, dostrzegły w tym łą szarlataneri tylko zwyk łą szarlatanerię albo albo też szaleństwo; gdyby jednak osobi ście się zetkn zetknę li li z ta piekielną rzecz rzeczą , albo gdyby sami przeczytali wszystkie list Akeleya (zwłaszcza ów drugi list, prawie encyklopedyczny), jestem przekonany, że myśleli by zupełnie inaczej. A jednak
bardzo żałuję , że posłuchałem Akeleya i nie nastawiłem fonografu innym do pos łuchania... wielka też szkoda, że wszystkie jego list zginęły. Dla mnie, który odebra łem bezpośrednie dźwię ki ki i znałem ich tło, oraz toważyszą ce ce im okoliczności, była to wielka sprawa. Dźwię ki ki te nastą piły tuż po ludzkim g łosem w odpowiedzi na rytualne obrz ę dy, dy, w mojej wyobra źni było to schorzałe echo torują ce ce sobie drogę poprzez poprzez niewyobrażalne otchłanie piekieł z niepoję tego tego świata. Już dwa lata minęły od czasu gdy nastawi łem ten bluźnierczy zapis fonograficzny, ale jeszcze w tej chwili, zresztą jak jak w każdym innym momencie, słyszę to to słabe, niespotykane bzyczenie, tak samo jak wtedy, gdy us łyszałem je po raz pierwszy. "!a! Shub-Niggurath! Czarna Koza z Lasów z Tysi ą cem cem Młodych!" Choć głos ten wciąż rozbrzmiewa mi w uszach, do tej pory jednak nie zanalizowa łem go na tyle, by sporz ą dzi dzić zapis graficzny. Przypominał bzyczenie jakiegoś ohydnego, wielkiego owada jakiego ś nieznanego gatunku, przy czym jestem g łę boko przekonany, że jego narzą dy dy głosowe w niczym nie były podobne do narz ą dów dów mowy cz łowieka ani też żadnego ssaka. Pewne ą szczegóły w brzmieniu, uk ładzie i wysokości tonów, umiejscawiały ten fenomen poza sfer ą ludzkości i ziemskiego życia. Nagłe zetknię cie cie się z z tym g łosem wprawiło mnie w os łupienie i pozostałą cz część zapisu wysłuchałem w jakimś abstrakcyjnym oszołomieniu. Kiedy nast ą pił dłuższy fragment bzyczą cej cej mowy, jeszcze bardziej nasiliło się we we mnie poczucie bluźnierczej nieskończoności, którego już doświadczyłem podczas słuchania krótszych i wcześniejszych ustę pów. Zapis skończył się nagle, nagle, w momencie, kiedy wyra źnie słychać było ą mow ludzk ą mowę o o bostońskim akcencie; fonograf wyłą czy czył się automatycznie, automatycznie, a ja długo jeszcze siedziałem zupełnie ogłupiały. Nie potrzebuyję chyba chyba zapewniać, że nastawiałem ten wstrzą saj sają cy cy zapis kilkakrotnie i że usilnie starałem się go go przeanalizować i skomentować porównuj ą c z notatkami Akeleya. Byłoby to jednak bezu żyteczne i zbyt k łopotliwe, aby powtarzać teraz wnioski jakie wycią gn gnę li liśmy; mogę tylko tylko zaznaczyć, że zgodnie ustaliliśmy, iż posiedliśmy klucz do źródła najbardziej odrażają cych cych odwiecznych zwyczajów, w tajemniczych prastarych regionach ludzkości. Stało się te też dla mnie jasne, że istnieją dawne dawne i bardzo przemy ślne zwią zki zki pomię dzy dzy tajemniczymi istotami z innego świata i pewnymi przedstawicielami rasy ludzkiej. Ale jak rozległe były te zwią zki zki i jak one się przedstawia przedstawiały w stosunku do dawnych wieków, tego nie byli śmy w stanie ustalić; w najlepszym razie mieliśmy szerokie pole do nieograniczonych i strasznych spekulacji my ślowych. Wydawa ło nam się , że musi istnieć od niepamię tnych tnych czasów przerażają ca ca więź, w kilku okre ślonych etapach, pomi ę dzy dzy człowiekiem i nieznaną nam nam nieskończonością . Te bluźniercze istoty, jak napomykano, przybywały na ziemię z z ciemnej planety Yuggoth, znajduj ą cej cej się na na krawę dzi dzi systemu słonecznego, ale był to tylko przystanek dla tej strasznej mi ę dzygwiezdnej dzygwiezdnej rasy, zaś główne ą ci jej źródło musiało się znajdowa znajdować daleko poza einsteinowsk ą cią głością czsu czsu i przestrzeni, a nawet poza całym znanym ogromem kosmosu. Tymczasem prowadziliśmy naradę na na temat czarnego kamienia i sposobu jego przewiezienia do Arkham. Akeley odradza ł, abym złożył wizytę w w miejscu, w którym prowadzi ł swoje koszmarne badania. Z nie znanych mi przyczyn obawia ł się te też zawierzyć go zwyk łym albo umówionym środkom lokomocji. W ko ńcu wpadł na pomys ł aby zawi ść go do Bellows Falls i nadać na lini Boston i Maine poprzez Keene i Winchendon oraz Fitchburg, mimo że musiał w tym celu jechać z nim rzadziej uczę szczanymi szczanymi drogami i przez wzgórza poros łe lasem, nie zaś autostradą Brattleboro. Brattleboro. Kiedy wysyłał zapis fonograficzny, zauwa żył jakiegoś człowieka, którego zachowanie i wygl ą d wzbudzi ły w nim nieufno ść. Zbyt gorliwie rozmawia ł z urzę dnikami dnikami i wsiadał do poci ą gu, gu, którym zosta ł wysłany zapis fonograficzny. Akeley wyznał, że dopuki nie potwierdziłem odbioru, by ł niespokojny o los zapisu.
Mniej wię cej cej w tym samym czasie - w drugim tygodniu lipca - jeszcze jeden mój list zagin ął, jak wynikał z pełnej niepokoju korespondencji Akeleya. Potem ju ż życzył sobie, abym nie wysyłał wię cej cej listów na adres w Townshend, tylko na poczt ę g główną w w Brattleboro do jego ąk własnych; postanowi ł tam jeździć albo własnym samochodem, albo autobusem, który r ą ostatnio wypar ł wolniejszy środek lokomocji, jakim by ła boczna linia kolejowa. Dostrzegłem u Akeleya coraz wię kszy kszy niepokój, opisywa ł bowiem szczegółowo zajadłe szczekanie psów w bezksiężycowe noce, a take świeże ślady szponiastych łap, jakie co pewien czas odkrywa ł rano na drodze ko ło domu i na b łotnistym terenie za farmą . W jednym z listów wspomina ł o całej armii tych śladów skierowanych wprost ku g ę sto sto rozsianym i wyra źnym śladom psów, a ęt zdję cie na dowód przys łamł mi budzą ce ce wstr ę cie wykonane Kodakiem. Odkry ł je po nocy, podczas której wycie i szczekanie psów przeszło wszelkie wyobra żenie. W środę rano, rano, 18 lipca, otrzyma łem telegram nadany w Bellows Falls, w którym Akeley powiadamiał mnie o wys łaniu czarnego kamienia poci ą giem giem pocią giem giem Nr 5508, odjeżdzają cym cym planowo z Bellows Falls o 12:15 i że powinien by ć na Północnym Dworcu w Bostonie o 16:12. Do Arkham powinien wi ę c dotrzeć nazajutrz około południa, a wi ę c cały czwartkowy ranek sp ę dzi dziłem na oczekiwaniu w domu. Kiedy min ęło południe i paczka nie nadeszła, zadzwoniłem do agencji wysy łkowej i dowiedzia łem się , że nic do mnie nie przysłano. Ogromnie zaniepokojony zadzwoni łem do biura przesy łek na Północnym Dworcu w Bostonie; ku mojemu zdziwieniu dowiedzia łem się , że tam również nie nadeszła do mnie żadna paczka. Pocią g Nr. 5508 przyby ł wczoraj z trzydziestopię ciominutowym ciominutowym opó źnieniem, ale nie było w nim zaadresowanej do mnie skrzynki. Urz ę dnik dnik jednak obieca ł mi, że rozpocznie poszukiwania; pod koniec dnia wys łałem list do Akeleya opisuj ą c mu całą sytuację . Nazajutrz po południu urzę dnik dnik z Bostonu, natychmiast po zbadaniu faktów, z łożył mi telefoniczne sprawozdanie. Okazuje się , że kolejarz ekspresu Nr 5508 przypomnia ł sobie zdarzenie, które może wyjaśnić okoliczności mojej zguby - a mianowicie rozmow ę z mężczyzną o o dziwnym g łosie, szcupłym, jasnowłosym, wygl ą daj dają cym cym na wie śniaka, kiedy pocią g stał w Keene, New Hampshire, tu ż po pierwszej.
ą skrzynk ą , zdawał się na Człowiek ten był podobno bardzo zainteresowany ci ężk ą skrzynk ą na ni ą oczekiwać, ale nie było jej ani w poci ą gu, gu, ani w ksi ę gach gach przesyłkowych. Poda ł, że się nazywa Stanley Adams, a mia ł tak dziwnie gruby i monotonny g łos że urzę dnik dnik kolejowy poczuł się jako jakoś nienormalnie senny i oszo łomiony. Nie pami ę ta, ta, jak zakończyła się rozmowa, ale przypomina sobie, że się ockn ocknął dopiero wtedy, gdy poci ą g ruszał. Urzę dnik dnik z Bostonu doda ł, że młody pracownik kolejowy cieszy si ę nienagann nienaganną reputacj reputacją , jest prawdomówny i od dawna dawna pracuje na tym stanowisku. Tego samego wieczora, po zdobyciu nazwiska i adresu owego urz ę dnika dnika pojecha łem do Bostonu, aby zobaczy ć się z z nim osobi ście. Był to człowiek szczery o ujmuj ą cym cym sposobie bycia, ale okazało się , ze nie potrafi już nic wię cej cej dodać. Dziwne, ale by ł pewien, że mógł by by rozpoznać człowieka, który go wypytywa ł o skrzyni ę . Przekonawszy się , że już niczego wię cej cej się nie nie dowiem, wróci łem do Arkham i do samego rana pisa łem listy: do Akeleya, do towarzystwa przesyłkowego, na posterunek policji i do zawiadowcy stacji w Keene. Czu łem, że człowiek o dziwnym g łosie, który wywar ł taki wpływ na urzę dnika dnika kolejowego, pe łni zasadniczą rol rolę w w tej złowieszczej historii, i miałem nadzieję , że pracownicy na stacji w Keene oraz zapisy telegraficzne na poczcie mogą naprowadzi naprowadzić na jego ślad, a tak że wyjaśnić, w jaki sposób, kiedy i gdzie przeprowadzi ł swój wywiad.
Muszę przyzna przyznać, że moje śledstwo nie da ło żadnego rezultatu. Rzeczywiście zauważono mężczyznę o o dziwnym g łosie na dworcu w Keene wczesnym popo łudniem 18 lipca, a jeden z ą skrzyni przechodniów nawet jakby sobie przypominał, że widział kogoś z ciężk ą skrzynią ; nikomu jednak nie był znany, nie widziano go nigdy przedtem ani nigdy potem. Nie by ł na poczcie, ani też nie został przysłany dla niego żaden przekaz, jak zdołano sprawdzić, nie miał również dokumentu, który by świadczył o obecno ści czarnego kamienia w poci ą gu gu Nr 5508, żadne biuro nikomu takiego dokumentu dokumentu nie wyda ło. Akeley oczywi ście włą czy czył się do do poszukiwa ń, nawet wybrał się osobi osobiście do Keene, żeby przepytać ludzi mieszkają cych cych w pobli żu dworca; jego stosunek do tej sprawy był o wiele bardziej fatalistyczny niż mój. Uzna ł, że strata skrzynki była złowieszczym i groźnym spełnieniem nieuniknionego losu, i straci ł nadzieję aby można ją by było kiedykolwiek odzyska ć. Twierdził, że te górskie stwory i ich agenci s ą obdarzeni telepatyczną i i hipnotyczn ą si siłą , a w jednym z listów napisa ł nawet, że nie wierzy, aby kamień znajdował się jeszcze jeszcze na ziemi. Mnie ogarniała wściek łość, bo czułem, że zapszepaszczona została szansa poznania donios łych i ciekawych zjawisk, jakie mogły ę czy dostarczyć stare, pozacierane hieroglify. Dr ę czył bym bym się tym tym mocno, gdyby nie nast ę pne listy ąś nową faz Akeleya, w których sprawa górskich okropnych stworów wkroczy ła w jak ąś fazę , co pochłonęło całą moj moją uwag uwagę . IV
żą cym Nieznane istoty, Akeley powiadamiał dr żą cym pismem, zaczęły napierać na niego z ca łą determinacją . Nocą , ilekroć chmury przesłaniały księżyc, psy szczekały coraz zajadlej, a i w dzień, kiedy musia ł przemierzać nieuczę szczane szczane drogi, tak że usiłowano go w ró żny sposób ęczy dr ę c zyć. Drugiego sierpnia, kiedy jecha ł swoim samochodem do wsi na g łównej drodze, na odcinku otoczonym niewielkim lasem, znalaz ł gruby pie ń drzewa położony w poprzek drogi; zaciek łe szczekanie dwóch wielkich psów, które wzi ął do samochodu, dobitnie śwaidczyło tym, że śledzą go go zaczajeni gdzieś w pobliżu. Co by si ę sta stało, gdyby nie psy, nawet nie chcia ł sobie wyobra żać, ale nie wybiera ł się ju już teraz nigdzie bez swoich wiernych i silnych obrońców. Pią tego tego i szóstego sierpnia zdarzyły się nast nastę pne incydenty na drodze - za pierwszym razem kula drasnęła samochód, za drugim psy uprzedzi ły szczekaniem obecność tych ohydnych istot z gór. Pię tnastego tnastego sierpnia otrzymałem list pisany w pe łnym grozy nastroju, który wielce mnie zaniepokoił. Pragnąłem aby Akeley zrezygnowa ł już ze swego samotnego dzia łania i odosobnienia, żeby odwołał się do do pomocy prawa. W nocy z dwunastego na trzynastego sierpnia nastą piło straszne wydarzenie - wokó ł farmy świastały kule a trzy z dwunastu wielkich psów Akeleya le żały martwe. Na drodze widnia ło mnóstwo śladów szponiastych łap, a wśród nich ślady stóp człowieka - Waltera Browna. Akeley natychmiast chwyci ł za ę chc słuchawk ę chcą c zatelefonować do Brattleboro, aby przys łano mu wi ę cej cej psów, ale nim zdążył coś powiedzieć, telefon umilk ł. Pojechał wię c samochodem do Brattleboro i tam dowiedział się , że konserwatorzy stwierdzili przecię cie cie głównego kabla w górach na pó łnoc od Newfane. Wyruszy ł do domu z kilkoma skrzynkami amunicji do automatycznej strzekby przeznaczonej na dużą zwierzyn zwierzynę i i wzbogacony o cztery nowe, pi ę kne kne psy. List zosta ł napisany w Brattleboro i dotar ł do mnie bez żadnej zwłoki. Przestałem przejawiać do tej sprawy stosunek naukowy, zacz ąłem wykazywać alarmują co co osobiste zaangażowanie. Obawiałem się o o Akeleya żyją cego cego samotnie w odosobnionej farmie, ale też zacząłem obawiać się o o siebie, jako że bezpośrednio zwią za załem się z z
wszystkim co dotyczy tych istot w górach. Sprawa przybiera ła coraz wię kszy kszy zasię g. g. Czy i mnie tak że wcią gnie gnie i pochłonie ? W odpowiedzi na list Akeleya nak łoniłem go do szukania pomocy i wspomniałem, że jeżeli on tego nie zrobi, to ja si ę tym tym zajmę . Napisałem też, że przyjadę do do Vermont wbrew jego życzeniom i pomog ę mu mu wyt łumaczyć wszystko odpowiednim w ładzom. Otrzymałem na to telegram z Bellows Falls nastę pują cej cej treści: Doceniam Pań skie stanowisko ale nic zrobić nie mog ę prosz ę nie podejmowa ć żadnych kroków bo to zaszkodzi nam obu i czeka ć na wyja śnienie. Henry Akeley Sprawa jednak przybierała coraz gorszy obrót. W odpowiedzi na mój telegram otrzyma łem wstrzą saj sają cy cy list od Akeleya ze zdumiewają cą wiadomo wiadomością , że nie tylko nie wysy łał do mnie żadnego telegramu, ale nie otrzymał też listu ode mnie, na który odpowiedzi ą mia miał być telegram. Przeprowadził pospiesznie śledztwo w Bellows Falls i dowiedzia ł się , że telegram został nadany przez jasnow łosego mężczyznę o o grubym, monotonnym g łosie, ale niczego wię cej cej nie zdołał się dowiedzie dowiedzieć. Urzę dnik dnik pokaza ł mu oryginalny tekst wype łniony ołówkiem, lecz pismo było Akeleyowi nieznane. Zauwa żył tylko, że w podpisie by ł błą d Akely, bez drugiego "e". Nasuwa ły się nieuniknione nieuniknione przypuszczenia: świadczyło to o zbliżaniu się kryzysu, kryzysu, ale mimo to nie zaprzestał dociekliwych badań. Poinformował mnie, że znowu zosta ły zabite psy, i że kupił nastę pne a strzały stały się nieodłą cznym cznym elementem bezksiężycowych nocy. Ślady Browna a tak że ślady innych stóp ludzkich w butach widnia ły teraz pośród śladów szponiastych łap na drodze i na ty łach farmy. Akeley przyznał, że źle sprawy stoją ; planował wię c, c, że wkrótce przeniesie się do do Kalifornii, ą farm farmę , czy nie. Trudno gdzie zamieszka z synem, bez wzglę du du na to czy zdo ła sprzedać star ą jednak opuszczać to jedyne miejsce, które zawsze by ło domem. Sprubuje jeszcze troch ę ętów, przecią gn gnąć swój pobyt, mo że odstraszy natr ę t ów, zwłaszcza jeżeli zrezygnuje z dalszych poczynań w celu zgłę bienia ich tajemnic. Odpisałem natychmiast, raz jeszcze ponawiają c chęć pomocy i przyjazdu do niego, aby śmy wspólnie powiadomili włą dze dze o zagrażają cym cym mu niebezpieczeństwie. W kolejnym li ście zdawał się ju już mniej sprzeciwiać wyjazdowi niż dotychczas, napisał jednak, że chciał by by odłożyć te kroki na po źniej, dopóki nie upo żą dkuje dkuje wszystkiego i nie pogodzi si ę z z myślą , że opuszcza umiłowany dom rodzinny. Ludzie patrz ą niech niechę tnie tnie na przeprowadzane przez niego badania i dociekliwe spekulacje, wolał by by wię c wyjechać spokojnie i nie wywo ływać ążyć pogłoski o jego niepoczytalności. zamieszania we wsi, w której mogłyby potem kr ąż Przyznawał, że ma już tego do ść, ale chce opu ścić to miejsce w sposób godny. List otrzymałem 28 sierpnia i natychmiast wys łałem odpowied ź starają c się mu mu doda ć otuchy. Poskutkowało, bo w nast ę pnym liście nie opisywał już tych okropno ści. Nie był jednak optymistycznie nastawiony i wyra żał przekonanie, że jest stosunkowo spokojnie tylko dzi ę ki ki pełni księżyca, która powstrzymuje te stwory od dalszej dzia łalności. Miał nadzieję , że podczas najbliższych nocy niebo b ę dzie dzie bezchmurne i wspominał coś mgliście o tym, że kiedy księżyca zacznie ubywać wsią dzie dzie na statek w Brattleboro. Znowu wi ę c napisałem żeby, go podnie ść na duchu, ale pi ą tego tego września otrzymałem list od Akeleya; nasze listy najwyraźniej się min minęły. Tym razem nie sta ć mnie już było na słowa otuchy. Ze wzgl ę du du na wagę zawartych zawartych w tym li ście wiadomości, podam go w pe łnym brzmieniu - odtwarzam z żą cą r ęk ą ą. A oto co nast ę puje: pamię ci ci tekst napisany dr żą r ę k
Poniedział ek ek Drogi Wilmarthie, Do ść ponure PS do mojego ostatniego listu. Ubieg ł łej ej nocy niebo zakry ł y g ę ste chmury - choć nie padał deszcz deszcz - przez które nie przebijał nawet nawet skrawek księż yca. Stwory przyst ą pił y do ostrego ataku i s ądz ę , że wbrew naszym nadziej ą zbli ż ża się koniec. Po pó ł nocy nocy co ś wyl ądowa ł o na dachu mego domu a psy natychmiast rzuci ł y się ku temu czemu ś. S ł ł ysza ł em em jak szczekał y i miotał y się zapami ętale, po czym jednemu uda ł o się skoczyć na dach z niskiej przybudówki. Rozpętał a się zaciek ł ła walka podczas której dobieg ł ło mnie straszne i niezapomniane bzyczenie. Po chwili rozniós ł si się oszał amiaj amiający fetor. Jednocze śnie posypał y się przez okno kule, które omal mnie nie dosi ę g ł ł y. My śl ę , że kiedy psy zajęte był y tocz ącą się na dachu walk ą , cał e stado tych stworów zbli ż ył o się do samego domu. Co si ę tam dzia ł o na dachu, nie mam poj ęcia, ale obawiam si ę , że te istoty nauczył y się lepszego pos ł ugiwania ugiwania si ę skrzyd ł a em świat ł em strzelnice. Kierując strzelbę wysoko, łami mi na ziemi. Zgasi ł em ło i z okien zrobi ł em żeby nie trafić w psy, sypał em em kulami wokół domu. domu. W ten sposób przetrwa ł em em najazd ale rano znalaz ł łem e m na podwórku wielkie ka ł u że krwi, tu ż obok kał u ż y ochydnej zielonej cieczy, która zionęł a smrodem, jakiego jeszcze w ż yciu nie wąchał em. em. Wspiął em em się na dach, gdzie równie ż znalaz ł łem e m ślady tej cuchnącej materii. Pięć psów zosta ł o zabitych - jednego chyba ja sam trafił em em wycelowawszy zbyt nisko, bo trafiony by ł w w grzbiet. Teraz wstawiam szyby, które został y pot ł łuczone uczone i wybieram si ę do Brattleboro po wi ęcej psów. Wydaje mi si ę , że ludzie w zak ł ładzie adzie dla psów uwa żają mnie za szaleńca. Wkrótce znowu napisz ę. S ądz ę , że za jaki ś ś tydzień albo dwa b ęd ę gotów wyrószy ć do Kalifornii, cho ć sama my śl o tym dobija mnie. Pisane w po ś piechu Akeley Nie był to jedyny list Akeleya, który min ął się z z moim. Nazajutrz rano - szóstego wrze śnia otrzymałem nastę pny; pisany był w tak strasznym po ś piechu, że po przeczytaniu straciłem całą odwag odwagę i i nie wiedziałem co powiedzieć ani też co zrobi ć. I znowu b ę dzie dzie chyba najlepiej, jeśli zacytuję go go w ca łości, odtwarzają c wszystko jak najwierniej z pamię ci. ci. Wtorek Chmury nie ust ę pują , księż yc wciąż nie świeci - i niechybnie pe ł ni ni ubywa. Za ł o ż ył bym bym elektryczno ść i zainstalował reflektor, reflektor, ale wiem, że natychmiast przecięliby kabel, nie nad ąż ąż ył bym bym z naprawą. Wydaj mi się , że popadam w ob łęd. Bardzo mo żliwe, że wszystko, co dotychczas napisa ł em, em, to po prostu sen albo objaw szaleń stwa. To, co się dot ąd zdarzył o, o, był o straszne, ale to co dzieje się teraz, jest nie do zniesienia. Ubieg ł łej e j nocy rozmawiali ze mn ą... tym wstr ętnym bzycz ącym g ł łosem... o sem... nie śmiem powtórzyć tego co mi mówili. S ł ł ysza ł em em wyra źnie mimo szczekania psów, a nawet w pewnej chwili pomóg ł ł im im ludzki g ł ł os. os. Trzymaj si ę od tego jak najdalej, Wilmarthie... to jest tak okropne, że przekracza Pań sk ą i miją wyobra źnię. Nie pozwol ą mi przenie ść się do kaliforni... chc ą mnie zabra ć ż ywego... albo w stanie, który teoretycznie i umysł owo owo oznacza " ż ywego"... nie tylko do Yuggoth, ale ale jeszcze dalej... poza galaktyk ę i prawdopodobnie poza ostatni zakrzywiony kr ą g przestrzeni kosmicznej. Oznajmił em em im, że nie wybior ę się tam, gdzie sobie ż ycz ą czy te ż proponuj ą , że mnie w tak okropny sposób zabior ą , ale obawiam się , że mój opór jes bez znaczenia. Mój dom znajduje si ę w takim odosobnieniu, że równie dobrze mog ą się zjawić za dnia, jak i noc ą. Znowu sze ść psów zabitych, a kiedy jechał em em dzi ś ś do Brattleboro, czu ł em em ich obecno ść po obu stronach
zalesionej drogi. Popeł ni nił em em błąd wysył aj ając zapis fonograficzny i czarny kamie ń. Prosz ę zniszczyć ten zaois nim będzie za pó źno. Napisz ę pare s ł ów ów jutro, o ile tutaj jeszcze będ ę. Chciał bym bym przewie ść książki i inne rzeczy do Brattleboro. Gdybym móg ł b ł , uciek ł łbym ym bez niczego, ale co ś mnie zatrzymuje. Móg ł łbym b ym wymknąć się do Brattleboro, tam by ł bym bym bezpieczny, ale czuję , że i tam będ ę takim samym wi ęźniem, jak we w ł asnym asnym domu. I wydaje mi si ę , że nawet gdybym wszystko porzucił , nie zdoł ał bym bym uciec daleko. Jest to okropne... niech si ę Pan nie w łącza w t ą historię. Pozdrawiam Akeley Po otrzymaniu tych strasznych wiadomo ści całą noc noc nie mogłem zasnąć, ogarnęło mnie też zwą tpienie tpienie w zdrowy umys ł Akeleya. Treść tego listu świadczyła raczej o jego niepoczytalności, ale sposób wyra żania - na tle wszystkiego, co się dotychczas dotychczas wydarzyło miał wymowę powa poważną i i przekonują cą . Nie odpowiedziałem na ten list, uzna łem, że lepiej zaczekać, aż Akeley odpisze na mój, niedawno wys łany. I rzeczywiście już nastę pnego dnia otrzymałem list, ale zawarty w nim całkiem nowy materiał przesłonił całkowicie odpowiedź ą równie na poruszone przezemnie zagadnienia. Oto treść, któr ą również odtważam z pamię ci; ci; list był tak zabazgrany i pozamazywany, jakby autor pisa ł go w panicznym po ś piechu.
Ś roda roda W... List otrzymał em, em, ale ju ż nie ma sensu omawia ć niczego. Ogarnęł a mnie rezygnacja. Zastanawiam się , czy starczy mi sił , do walki z nimi. Nie mog ę uciec, nawet gdybym chcia ł wszystko zostwić. Wsz ędzie mnie dosię gną. Wczoraj dostał em em od nich list, wr ęczył mi mi go jaki ś cz ł ł owiek owiek z Brattleboro. Został napisany napisany i wysł any any w Bellows Falls. Informuj ą co zamierzają ze mną zrobić... Nie mog ę tego powtórzy ć. Prosz ę na siebie uwarza ć ! Niech Pan zniszczy to nagranie. W nocy niebo jest wci ąż przesł oni onięte chmurami, a ksi ęż yca ubywa. Chciał bym bym otrzymać pomoc - mo że odzyskał bym bym wtedy siłę woli - ale ka żdy, kto by si ę odwa ż ył tu tu przyby ć , uznał by by mnie za ob łąkanego, chyba, że znalaz ł ł y by się jakie ś dowody. Nie mog ę tak bez przyczyny zwracać się z pro śbą o przybycie do mego domu... nie utrzymuję z nikim kontaktu od wielu lat. Nie napisał em em jeszcze tego, co najgorsze. Niech się Pan mocno trzyma, bo to b ędzie szokujące. A jest to prawda. Otórz... widzia ł em em i dotknął em em jednego z tych stworów albo te ż jakiej ś ś jego cz ęś ęści. Bo że, jakie to okropne ! By ł oczywi oczywi ś ście nie ż ywy. Który ś z psów go przechwycił , a znalaz ł łem e m to dzi ś rano koł o psiej budy. Chcia ł em em schować w drewutni, żeby mieć dowód, ale w ci ą gu paru godzin wszystko się ulotnił o. o. Nic nie został o. o. Jak Pan wie, wszystkie te stwory widziano na powierzchni rze pierwszego ranka po powodzi. A teraz nast ę puje najgorsze. Chciał em em to sfotografowa ć dla Pana, ale kiedy wyci ą gnął em em aparat wszystko zniknęł o, o, został a tylko drewutnia. Z czego wi ęc te stwory są zbudowane ? Widzia ł em em je, dotykał em, em, zostawiają te ż po sobie ślady. Sk ł ł adaj adają się z jakiej ś ś materii... ale z jakiej ? Trudno opisa ć ich kształ t, t, jest to wielki krab z niezliczoną ilo ścią stercz ących, mię sistych pier ścieni, albo te ż wę z ł łów ó w z g ę stej, lepkiej substancji pokrytej czuł kami, kami, tam, gdzie u cz ł o o łowieka wieka powinna by ć g ł łowa. wa. Ta zielona substancja to ich krew albo soki. Z ka żd ą minut ą coraz ich więcej na ziemi.
Nie ma Waltera Browna - nie widać , żeby się snuł jak jak zwykle po zakamarkach okolicznych wsi. Musiał em em go trafić kul ą , a te stwory zwykle zabierają swoich zmar ł ł ych albo rannych. Dotar ł em dzisiaj do miasta bez żadnych przeszkód, ale wydaje mi si ę , że trzymają się z daleka ł em tylko dlatego, że są ju ż pewni, że mnie mają. Pisz ę ten list na poczcie w Brattleboro. Mo że to ju ż list po żegnalny... je żeli tak, to prosz ę zawiadomic mojego syna, George'a Goodenough Akeleya, Pleasant Street 176, San Diego, Kalifornia, i tutaj nie przyje żdzać. Prosz ę napisać do mego syna, je żeli przez tydzień nie odszyma Pn ode mnie listu, no i radz ę przegl ądać gazety. Zamierzam rozegrać moje ostatnie dwie karty... o ile jeszcze starczy mi sił . Chcę wypróbować na nich gazy truj ące ( zdobył em em odpowiednie chemikalia i uszykowa ł em em maski ochronne dla siebie i psów ), a je żeli to nie poskutkuje powiadomi ę szeryfa. Mog ą mnie zamkn ąć w zak ł ł adzie adzie dla umysł owo owo chorych... i tak b ędzie to lepsze, ani żeli to, co planuj ą w stosunku do mnie owe stwory. Mo że zdoł am am zwrócić uwag ę na ślady wokół mego mego domu, s ą sł abo abo widoczne, ale znajduj ę je rano. Mo żliwe jednak i ż policja uzna, że ja sam je zrobi ł em; em; wszyscy uwazają , że mam dziwny charakter. Powinienem nak ł łoni o nić policjanta, aby sp ędził u u mnie noc i sam zobaczy ł , tylko, że jak się te stwory o tym dowiedz ą będ ą się trzymać z daleka odcinaj ą mi telefon, ilekroć usił uj uję w nocy gdzie ś zadzwonić - konserwatorzy dziwią się i wkrótce mog ą doj ść ść do wniosku, że ja sam to robię. Ju ż od tygodnia nie zwracam si ę do nich z pro śbą o naprawę. Móg ł łbym b ym sprowadzić kilku prostych ludzi, którzy by po świadczyli t ę straszną rzeczywisto ść ale wszyscy się śmieją z tego, co ci ludzie powiadaj ą , a poza tym to oni ju ż od tak dawna trzymają się od mego domu, że nie znają ostatnich wydarze ń. A do tego chyba zaden z tych podupad ł ł ych ju ż farmerów za nic by nie chcia ł si się zbli ż ż yć do mego domu na odleg ł o ść jednej mili. Listonosz nieraz sł yszy, co mówią i stroi sobie żarty. Mój Bo że, gdybym mu powiedział , jak bardzo jest to prawdziwe. S ądz ę jednak, że sprubuje mu pokaza ć te ślady, ale przyje żd ża po poł udniu, udniu, a do tej pory ju ż zwykle znikają. Gdybym zachowa ł jaki jaki ś ś ś ślad, ochroniwszy go pudeł kiem kiem czy jak ąś ąś misk ą na pewno uzna ł by by to za fa ł szerstwo albo żart. Szkoda, że stał em em się takim odludkiem i że nikt do mnie nie zagl ąda, jak dawniej bywa ł o. o. Nie odwa ż ył bym bym się pokazać czarnego kamienia ani zdj ęć , ani te ż nastawi ć mojego nagrania nikomu, chyba że tym prostym ludziom. Inni powiedzieli by, że to wszystko sobie wymy ślił em em i tylko wzbudził oby oby to ich śmiech. Ale mog ę jeszcze pokazać im te zdjęcia. Widać na nich wyra źnie ślady szponiastych stóp, choć samych tych istot nie mo żna sfotografowa ć. Jaka szkoda, że nikt oprócz mnie nie widzia ł dzisiaj dzisiaj tej rzeczy, zanim się ulotnił a. a. Sam ju ż nie wiem czy mi na tym zale ż y. Po tym, co przeszed ł łem, e m, zak ł ł ad ad dla umys ł owo owo chorych jest równie dobry jak inne. Lekarze mog ą mi pomóc w podj ęciu decyzji, aby opó ścić ten dom, a przecie ż tylko taki krok mo że mnie ocalić. Prosz ę napisać list do mojego syna, George'a, je śli nie otrzyma pan wkrótce listu ode mnie. Ż egnam, egnam, prosz ę zniszczyć zapis i nie mieszać się do tej sprawy. Pozdrawiam Akeley
List napełnił mnie przerażeniem. Nie wiedziałem, co na to odpowiedzie ć, napisałem wię c ę bez par ę bezładnych słów, żeby doda ć mu odwagi i udzieli ć rady, po czym wys łałem jako list polecony. Przypominam sobie, że ponaglałem Akeleya, aby si ę natychmiast natychmiast przeniósł do ą w Brattleboro i przebywał tam pod opiek ą władz; dodałem też, że przyjadę do do tego miasta z zapisem fonograficznym i przekonam wszystkich, że jest jak najbardziej zdrowy na umy śle. Nadszedł już czas, wydaje mi się , że tak napisałem, aby ostrzec ludzi przed tymi rzeczami, w których zasię gu gu żyją . W tej tak bardzo stresowej chwili głę boko wierzyłem we wszystko co Akeley mówi ł i przy czym obstawa ł, ale jednocześnie uważałem, że przyczyną nieudanej nieudanej próby sfotografowania tego nieżywego potwora by ł nie jakiś kaprys natury, ale b łą d popełniony przez samego Akeleya.
V
ą, chaotyczną notatk ą , w sobot ę po Potem, znów rozmin ą wszy wszy się z z moj ą , krótk ą notatk ą po południu ósmego września nadszedł zupełnie inny niż dotychczas, ogromnie uspokajaj ą cy cy i starannie napisany na nowej maszynie list; zawarte w nim by ło zapewnienie, że wszystko jest w porzą dku, dku, a tak że zaproszenie dla mnie, co zupełnie zmieniało obraz tego koszmarnego dramatu w opustosza łych górach. Znowu zacytuj ę go go z pami ę ci... ci... i postaram się jak jak najwierniej zachować styl, w jakom by ł utrzymany. Zosta ł nadany w Bellows Falls, przy czym nie tylko ca ły tekst, ale i podpis by ł wybity na maszynie, co si ę cz czę sto sto zdarza ludziom, którzy po raz pierwszy maj ą do do czynienia z maszyną . Jak na nowicjusza został napisany bardzo porzą dnie, dnie, toterz uzna łem, że Akeley musia ł kiedyś czę sto sto korzystac z maszyny... może w czasie studiów w college'u ? Gdybym mia ł powioedzieć, że list przyniósł mi ulgę , było by to tylko powierzchowne stwierdzenie, bo pod świadomie czułem niepokój. Jeżeli Akeley był zdrowy na umy śle, kiedy żył w lę ku, ku, to czy równie ż był zdrowy teraz wyzwolony od niego ? A ten " udoskonalony raport "... co mia ł właściwie oznaczać? Widać było wyraźnie, że Akeley zmienił diametralnie stosunek. Podaj ę wi wię ca cały tekst starannie odtwożony z pami ę ci, ci, co napełnia mnie dumą . < Townshend, Vermont, Czwartek, 6 wrze śnia, 1928 Mój drogi Wilmarthie, Z prawdziwą przyjemno ścią pisz ę ten list, gdy ż mog ę Pana uspokoi ć odno śnie wszystkich tych "g ł u em. U u łupot", pot", jakie dotychczas wypisywał em. ż ywając okre ślenia "g ł łupoty" poty" mam na my śli moje l ęki, a nie opisy pewnych zjawisk. Owe zjawiska s ą rzeczywiste i dosyc wa żne; błąd mój polegał na na niewł a ściwym do nich stosunku. Wydaje mi się , że wspomniał em, em, i ż ż moi dziwni go ście zaczynają się ze mną kontaktować i starają się ze mną nawią zać łączno ść. Wczorajszej nocy nast ą pił a między nami wymiana sł ów. ów. W odpowiedzi na pewne sygna ł y zgodził em em się przyjąć u siebie w domu ich pos ł ańca nadmieniam spiesznie, że cz ł ł owieka. owieka. Wyja śnił mi mi wiele spraw, jakich ani Pan, ani ja si ę nie domy ślał em, em, i wykazał mi mi jak bardzo mylili śmy się i jak niewł a ściwie interpretował em em cel Obcych Istot zmierzając do zachowania w tajemnicy pobyt na tej planecie. Wydaje mi się , że wszystki z ł łe legendy o tym, co maj ą te istoty do zaoferowania ludziom i jakie maja zamiary wobec ziemi, są rezultatem nie świadomego i niew ł a ściwego zrozumienia alegorycznej mowy - ukształ towanej towanej na kulturalnym pod ł ł o żu i zwyczajach my ślowych zupeł nie nie
innych, ni ż ż sobie wyobra żamy. Moje wł asne asne domniemania by ł y równie błędne jak domniemania prostych farmerów albo dzikich Indian. I ndian. To, co wydawa ł o mi si ę patologiczne, haniebne i bezecne, w rzeczywisto ści budzi nabo żny szacunek, rozszerza horyzonty my ślowe, jest nawet wspaniał e, e, a moja dotychczasowa ocena opiera ł a się , na odwiecznej tendencji cz ł o nie inne. łowieka wieka do nienawi ści, l ęku i odrazy w stosunku do tego, co jes zupe ł nie
Ż ał uj uję teraz, że tak ą krzywd ę wyrz ądził em em tym obcym i niewiarygodnym istotom podczas naszych nocnych utarczek. Szkoda, że nie zgodził em em się od samego pocz ątku porozmawia ć z nimi spokojnie i rozs ądnie ! Ale nie ż ywią do mnie żalu, ich post ę powanie jest cał kiem kiem inne od naszego. Ź le le się sk ł ł ada, ada, że ich przedstawiciele w Vermont to ludzie po śledniej natury, jak naprzyk ł ł ad ad Walter Brown. To on w ł a śnie usposobił mnie mnie do nich niech ętnie. Tymczasem oni nigdy jeszcze świadomie nie dzia ł ali ali na szkod ę cz ł ł owieka, owieka, natomiast ludzie wyrz ądzali im niemał o z ł ła i usił owali owali ich szpiegować. Istnieje tajemniczy kult z ł ł ych ludzi ( kto ś o tak wielkiej erudycji jak Pan zrozumie mnie je śli powiąże ich z Hasturem czy Ż ół tym tym Znakiem ), który stawia sobie za cel niszczenie ich i czynienie im krzywdy tylko dlatego, że jest to wielka sił a z innych obszarów kosmicznych. To w ł a śnie przeciw tym agresorom - nie za ś przeciw ludziom podejmowane są przez Obce Istoty drastyczne środki ostro żno ści. Przypadkowo dowiedzia ł em em się , że poniektóre nasze listy został y skradzione wł a śnie przez emisariuszy tego okropnego kultu a nie przez Obce Istoty. Obce Istoty pragn ą tylko aby cz ł ł owiek owiek dał im im spokój, nie molestowa ł ich, ich, aby zapanowa ł porozumienie oparte na intelektualnych podstawach. Jest to konieczne w sytuacji, w której odkrycia i ró żne pomysł y poszerzają nasz ą wiedz ę i coraz bardziej uniemo żliwiają Obcym Istotom zachowanie ich placówek na naszej planecie w tajemnicy. Pragn Pragn ą one pozna ć ludzi lepiej, pragną tak że, by paru filozofów i naukowców wiedzia ł o o nich co ś więcej. Przy takiej wymianie wzajemnej wiedzy minie wszelkie z ł ł o, o, a zapanuje zadowalaj ące modus vivendi. Sama my śl o zniewoleniu i poni żeniu ludzko ści jest śmieszna. Dla zapocz ątkowania tego porozumienia Obce Istoty wybra ł y naturalnie mnie - przecie ż posiadał em em ju ż o nich znaczn ą wiedz ę - jako ich pierwszego emisariusza na ziemi. Du żo mi powiedział y wczorajszej nocy... fakty o niesł ychanym znaczeniu, otwierające nowe perspektywy... a stopniowo będ ą mi przekazywać coraz więcej, tak ustnie, jak i pisemnie. Jak na razie nie otrzymam wezwania do podró ż y poza nasz ą planet ę , choć pewnie z czasem sam tego będ ę chciał ... ... kiedy ju ż opanuj ę pewne sposoby i wykrocz ę ponadto, co przywykli śmy tutaj na ziemi uznawa ć za doznania cz ł łowieka. o wieka. Mój dom ju ż nie będzie napastowany. Wszystko wrócił o do normalnego stanu, psy ju ż nie będ ą miał y zajęcia. Przestał em em się l ękać , natomiast zdoby ł em em tak ą wiedz ę i do świadczył em em przygody tak bardzo intelektualnej, że niewielu śmiertelnikom przypad ł ł o to w udziale. Obce Istoty to chyba najcudowniejsze istoty organiczne, tak w przestrzeni i czasie, jak i poza nimi - są to cz ł łonkowie o nkowie rasy rozprzestrzenionej w kosmosie, a wszystkie inne formy ż ycia są tylko zdegradowanymi wariantami. S ą bardziej ro śliną ni ż ż zwierz ęciem, o ile te okre ślenia mog ą się wogóle odnosi ć do materii, z jakiej się sk ł ł adaj adaj ą , a która pod wzgl ędem budowy przypomina grzyby; jednak nie niezwyk ł że obecno ść niby chlorofilowej substancji i zupe ł nie ł y sposób od ż ywiania w niczym nie przypominają grzybów. Rzeczywi ś ście rodzaj materii z jakiej są zbudowane, jest ca ł kowicie kowicie nieznany w naszej cz ęś ęści przestrzeni kosmicznej, a ich elektrony mają zupeł nie nie inną skal ę wibracji. Dlatego w ł a śnie tych istot nie mo żna sfotografować aparatem i klisz ą znaną w naszym wszech świecie, mimo, że jeste śmy zdolni ich widzieć. Przy odpowiedniej jednakrze wiedzy dobry chemik móg ł by sporz ądzić fotograficzną ł by emulsję , z pomocą której mo żna by zrobić im zdjęcie.
Istoty te są unikalne, potrafi ą bowiem przemierzać nieograniczoną i pozbawion ą powietrza pró żnię międzygwiezdną cał ym swym cielesnym kształ tem, tem, natomiast ich ró żne odmiany nie mog ą tego robi ć bez mechanicznej pomocy albo jaki ś dziwnych hirurgicznych transpozycji. Tylko kilka gatunków, takich jak te w Vermont, posiada odporne na pró żnię skrzyd ł a. Istoty ł a. przebywające na odleg ł ł ych szczytach w Starym Ś wiecie wiecie został y sprowadzone w inny sposób. Ich wygl ąd zewnętrzny upodobniony do zwierz ąt i struktura, któr ą przywykli ś śmy nazywać materią , jest raczej kwestią paralelnej ewolucji ani żeli bliskiego pokrewień stwa. Ich sprawno ść umysł owa owa przewy ż sza wszelkie inne istniejące formy ż ycia, ale skrzydlate istoty z naszych gór są bez wątpienia najwy żej rozwinięte. Ich najbardziej powszechnym środkiem porozumiewania się jest telepatia, a my, cho ć mamy szcz ątkowe narz ądy g ł łosowe, osowe, to jednak po przeprowadzeniu drobnego zabiegu zabiegu (chirurgia jest w śród nich na bardzo wysokim poziomie i stanowi element ich codziennego ż ycia) mo żemy na śladować mowę takich organizmów, które wciąż jeszcze posł uguj uguj ą się mową. Ich g ł łówn ó wną i najbli ż sz ą siedzibą jest nieodkryta jeszcz i prawie cał kiem kiem pozbawiona świat ł ła planeta na samej krawędzi naszego systemu sł onecznego onecznego - tu ż za Neptunem, a dziewi ąta je śli chodzi o odleg ł ło ść od sł ońca. Jak wywnioskowali śmy jest to w ł a śnie obiekt zwany "Yuggoth", o którym tajemniczo wspomina si ę w zakazanych, starych zapisach; stanie si ę ona wkrótce miejscem zogniskowania my śli na naszym świecie, aby uł atwi atwić porozumienie umys ł owe. owe. Nie był bym bym zdziwiony, gdyby astronomowie stali si ę wra żliwi na pr ądy my ślowe i odkryli Yuggoth, kiedy Obce Istoty sobie tego za ż ycz ą. Ale Yuggoth jest oczywi ście tylko odskocznią. Większo ść tych istot zamieszkuje dziwnie zorganizowane otch ł anie, anie, będ ące cał kowicie kowicie poza zasię giem ludzkiej wyobra źni. Czasoprzestrzeń kuli, któr ą uwa żamy za cał okszta okształ t naszego kosmosu, jest w rzeczywisto ści tylko atomem prawdziwej nieskończono ści, która jest ich udział em. em. Zostanie przedemną otwarta taka cz ęść ęść nieskończono ści, któr ą umysł ludzki ludzki mo że objąć , a jak ą dotychczas otwarto najwy żej przed pi ęćdziesięcioma osobami, od czasu istnienia rasy ludzkiej na ziemi. W pierwszej chwili nazwie Pan to napewno bredni ą , z czasem jednak doceni Pan t ę ogromn ą okazję , jaka przypad ł ła nam w udziale. Chc ę się z Panem podzieli ć wszystkim jak najdok ł ładniej, a dniej, ale są tysiące spraw, których nie mog ę przelać na papier. Przedtem odradzał em em Panu przyjazd do mnie. Teraz, kiedy nie zagra ża ju ż ż ż żadne niebezpieczeń stwo, odwo ł uje uje moje zakazy i zapraszam. Czy nie móg ł łby b y Pan się wybrać zanim rozpoczną się zajęcia w college'u ? By ł oby oby to cudowne. Prosz ę przywie ść ze sobą zapis fonograficzny i wszystkie moje listy, które posł u żą nam do dyskusji - przydadz ą się nam do powi ą zania wszystkich wątków w jedną wspaniałą historię. Dobrze by te ż był o gdyby przywióz ł Pan zdj ęcia, bo ja w tym ca ł ym zamieszaniu, jakie miał em em ł Pan ostatnio, gdzie ś zapodział em em negatywy i odbitki. A jak ą obfito ścią faktów mog ę wzbogacić cał y ten oparty dot ąd na przypuszczeniach materia ł ... ... i jak nies ł ychanymi środkami dysponuj ę do ich uzupe ł nienia... nienia... Prosz ę się nie wahać... jestem teraz wolny, nikt mnie nie śledzi, nie spotka się Pan z niczym co by mog ł ł o się wydać nienaturalne albo niepokoj ące. Prosz ę przyje żd żać , mój samochód bvędzie oczekiwać w Brattleboro... i niech si ę Pan postara aby móg ł ł u u mnie poby ć jak najd ł łu żej, czekają nas d ł ługie u gie wieczorne rozmowy o rzeczach, które są poza zasię giem rozumu ludzkiego. Oczywi ś ście nikomu prosz ę o tym nie wspomina ć... ta sprawa nie mo że być znana postronnym ludziom.
Dojazd pocią giem do Brattleboro jest cał kiem kiem wygodny... w Bostonie prosz ę sprawdzić rozk ł ład. a d. Najlepiej jechać g ł ł ówn ówną linią do Greenfield i przesiąść się , wtedy pozostaje ju ż krótki odcinek podró ż y. Proponuję dogodny osobowy poci ą g z Bostonu o 16:10, w Greenfield jest o 19:35, a do Brattleboro poci poci ą g odje żd ża o 21:19, gdzie przybywa o 22:01. Taki jest rozk łą łąd w zwyk ł łe dni tygodnia. Niech mnie Pan powiadomi o dacie przyjazdu, a mój samochód będzie oczekiwał na na stacji. Prosz ę mi wybaczy ć , że ten list pisz ę na maszynie, ale ostatnio troch ę dr ż y mi r ęka i nie czuj ę się na sile pisać odr ęcznie d ł łu ż szych tekstów. Wczoraj kupił em em w Brattleboro maszyn ę do pisania "Corona" - wydaje mi się cał kiem kiem niez ł ła. a . Oczekuję wiadomo ści i wyra żając nadzieję na Pa ń ski przyjazd z fonograficznym zapisem i wszystkimi moimi listami... a tak że ze zdjęciami...
Serdecznie pozdrawiam Henry W. Akeley Do Alberta N. Wilmartha, Esq. Miscatonic University, Arkham, Mass. Wszystkie moje uczucia po pierwszym, a potem wielokrotnym czytaniu i rozwa żaniu tego dziwnego i niespodziewanego listu s ą nie nie do opisania. Powiedzia łem, że doznałem jednocześnie ulgi i niepokoju, oddaje to jednak tylko powierzchownie zupe łnie inne i w du żej mierze podświadome uczucia, w których zawiera ła się ulga ulga i niepokuj. Ca ła ta historia diametralnie różiła się od od całego łańcucha poprzedzają cych cych ją koszmarów koszmarów - a zmaina nastroju od strasznego l ę ku ku do spokojnego samozadowolenia, a nawet egzaltacji, by ła zaskakują ca, ca, błyskawiczna i wprost niesłychana! Nie mogłem uwierzyć, żeby w cią gu gu jednego dnia móg ł się cz człowiek ażtak przeobrazić, żeby takiej zmianie mógł ulec jego stan psychiczny, bo przecież jeszcze w środę przekaza przekazał tyle strasznych wiadomości. Chwilami wydawało mi si ę to to wszystko pełne sprzeczności i nierealne, zastanawiałem się , czy cały ten relacjonowany z daleka dramat o owych si łach ze świata fantazji nie jest przypadkiem iluzorycznym snem. Potem jednak przypomnia łem sobie zapis fonograficzny i ogarn ęło mnie jeszcze wię ksze ksze oszołomienie. List był tak nieoczekiwany, tak zupe łnie inny ni ż wszystkie dotychczasowe! Kiedy zacząłem analizować moje wrażenia, stwierdziłem, że zarysowują si się w w nich dwie zasadnicze kwestie. Po pierwsze, jeżeli Akeley był i jest nadal zdrowy na umy śle, to zbyt szybko i nieoczekiwanie zmienił stosunek do tej sprawy. Po drugie, jego zachowanie, pogl ą d na omawiane zjawiska i słownictwo daleko wykraczały poza norm ę i i jakiekolwiek przewidywania. Cała osobowość tego człowieka zdawała się jakby jakby ulec zdradliwej mutacji mutacji tak głę bokiej, iż trudno by ło pogodzi ć te dwa aspekty z przypuszczeniem, że oba reprezentowały jednakowy stan zdrowego umys łu. Dobór s łów, budowa zda ń - były zupełnie inne. A przy moim wyczuleniu na styl prozy, natychmiast dostrzeg łem znaczne rozbieżności w najprostrzych reakcjach i oddźwię kach. kach. Doprawdy wielki to emocjonalny kataklizm albo też wielkie objawienie, skoro s koro spowodowały tak radykalną przemian przemianę . Ale mimo to list zdawa ł się by być dość typowy dla Akeleya. Ta sama dawna pasja w stosunku do niesko ńczoności, ta sama naukowa dociekliwość. Ani przez chwil ę nie nie potrafiłem tego traktować jako symulację czy też zmianę stosunku stosunku wynikaj ą cą ze ze złośliwości. Czyż samo zaproszenie... chęć, abym osobiście przekonał się o o prawdzie zawartej w tym li ście, nie świadczyła o jego
autentyczności? W sobotę nie nie po łożyłem się spa spać, całą noc noc przesiedziałem rozmyślają c nad wą tpliwo tpliwościami i zdumiewają cymi cymi aspektami tego listu. Mój umys ł, zmę czony czony szybkim nastę pstwem wielkich wydarzeń, jakim musiał stawić czoło w przecią gu gu ostatnich czterech miesię cy, cy, zmagał się teraz z niezwyk łym i całkiem nowym materiałem pośród rozlicznych wą tpliwo tpliwości i akceptacji; znowu pokonywa łem te same etapy, podobnie jak na pocz ą tku, tku, kiedy po raz pierwszy zetknąłem się po po raz pierwszy z tymi nies łychanymi zjawiskami; nim jeszcze nastał świt, opuściły mnie zdumienie i niepokój, natomiast pa łałem płomiennym zainteresowaniem i ciekawością . Bez wzglę du du na to, czy by ło to szaleństwo, czy zdrowy rozs ą dek, dek, przeobrażenie czy wyzwolenie z lę ku, ku, istniała szansa, że Akeley natknął się na na coś, co spowodowa ło zasadniczą zmian zmianę , jeśli chodzi o przysz łość jego ryzykownych bada ń naukowych; przestało zagrażać niebezpieczeństwo - prawdziwe czy wyimaginowane - otwar ły się natomiast natomiast oszałamiają ce ce i nowe perspektywy dla wiedzy o kosmosie, b ę dą cej cej poza zasię giem giem ludzkich możliwości. I we mnie rozgorza ł zapał, aby pozna ć nieznane, czułem, że ulegam tej zaraźliwej chę ci ci przełamania osobliwej zapory. Odrzuci ć szalone i mę cz czą ce ce ograniczenia czasu, przestrzeni i praw przyrody - przybliżyć się do do mrocznych i niezg łę bionych tajemnic nieskończoności i ostateczności - o tak, warte to, aby zaryzykowa ć życie, duszę i i umysł! A przecież Akeley zapewnił, że żadne niebezpieczeństwo już nie grozi, zaprosił mnie do złożenia mu wizyty, chocia ż dotą d cią gle gle mnie przed tym przestrzegał. Aż dreszcz mnie przechodził na myśl o tym, co teraz mo że mi powiedzieć - ogarniała mnie prawie że paraliżują ca ca fascynacja, kiedy wyobrażałem sobie, jak zasią dę w w samotnej, a tak jeszcze niedawno obleganej farmie, razem z człowiekiem, rozmawiał z prawdziwymi emisariuszami dalekich przestworzy; obok nas b ę dzie dzie leżał ten straszny zapis i stos listów, w których Ackeley zawar ł swoje wcześniejsze wnioski. Tak wię c w niedzielę pó późnym rankiem wys łałem do Akeleya depesz ę zawiadamiaj zawiadamiają c go, że ą środę przyjadę do do Brattleboro w najbli ższą ś - 12 wrze śnia - o ile ten termin jest dla niego dogodny. Tylko pod jednym wzgl ę dem dem nie zastosowałem się do do jego propozycji, a mianowicie z wyborem pocią gu. gu. Szczeże mówią c nie miałem ochoty przybywa ć do tego nawiedzonego Vermontu pó źnym wieczorem; nie zaakceptowałem pocią gu, gu, jaki mi wybra ł, tylko zatelefonowałem na dworzec i wybra łem inne połą czenia. czenia. Jeśli wstanę rano rano i wsią dę do do pocią gu gu w Bostonie o 8.07, zd ążę si się przesi przesiąść na pocią g do Greenfield o 9.25, dok ą d dojadę o 12.22 i zaraz b ę dę mia miał pocią g do Brattleboro. Zajadę na na miejsce o 13.08, nie o 22.01. Przyjemniej bę dzie dzie o takiej porze spotka ć się z z Akeleyem i jechać z nim pośród gę sto sto skupionych, sekretnie strzeżonych gór. Zawiadomiłem go o tej zmianie telegraficznie i jeszcze przed wieczorem otrzymałem depeszę , z której wynika ło, że spotkała się z z aprobat ą mego mego przyszłego gospodarza, co mnie bardzo ucieszyło. Jego depesza zawierała nastę pują cy cy tekst: Wszystko w porz ądku oczekuję na poci ą g pierwsza osiem środa prosz ę pamiętać o zapisie listach i zdjęciach wszystko w porz ądku czekają wielkie rewelacje Akeley Depesza od Akeleya, b ę dą ca ca bezpośrednią odpowiedzi odpowiedzi ą na na wysłaną przezemnie przezemnie depeszę , a niewą tpliwie tpliwie dostarczona mu do domu przez pos łańca wprost ze stacji w Townshend albo te ż przekazana telefonicznie - a wię c linia została naprawiona - zatar ła wszelkie wą tpliwo tpliwości odnośnie autorstwa tego bulwersują cego cego listu. Dozna łem ulgi, wię kszej kszej niż mogłem się w w
owym czasie spodziewać, ponieważ wszystkie tego rodzaju w ą tpliwo tpliwości tkwią zwykle zwykle bardzo głę boko. Spałem tej nocy spokojnie i d ługo, a nast ę pne dwa dni miałem wypełnione przygotowaniami do podróży. VI
ą pe Tak jak zaplanowa łem, wyruszyłem we środę z z walizk ą pełną najpotrzebniejszych najpotrzebniejszych rzeczy i materiałów naukowych, a tak że zapisem fonograficznym, zdję ciami ciami i całym stosem listów. Zgodnie z proś bą Akeleya Akeleya nikogo nie powiadomi łem, dokad si ę wybieram, wybieram, rozumiałem bowiem, że sprawa ta wymaga absolutnej tajemnicy, choć przybrała taki pomyślny obrót. Na samą my myśl o prawdziwym umys łowym kontakcie z Istotami Obcymi, z innego świata, czułem oszołomienie, a przecież miałem już w tym zakresie pewne przygotowanie. Skoro wi ę c na mnie wywar ło to taki wp ływ, to jaki wywar ło by na szersze masy laików ? Nie wiem, co bardziej we mnie dominowało, lę k czy chęć przygody, kiedy przesiada łem się w w Bostonie i rozpoczynałem długą podró podróż na Zachód, pozostawiaj ą c znajome mi tereny, a wyruszaj ą c w nieznane. Waltham - Concord - Ayer - Fitchburg - Gardner - Athol... Mój pocią g przyjechał do Greenfield z siedmio minutowym opó źnieniem, ale ekspres zmierzają cy cy na północ jeszcze nie odjechał. W poś piechu zdążyłem się przesi przesiąść. Kiedy wagony turkota ły w słońcu wczesnego popołudnia poprzez tereny, o których tylko czyta łem, a których nigdy jeszcze nie widzia łem, czułem, że z wrażenia zapiera mi dech. Zdawa łem sobie sprawę , że wkraczam w zachowują zą jeszcze jeszcze dawny styl życia i bardziej prymitywn ą Nową Angli Anglię , aniżeli zmechanizowane, wypełnione miastami nadbrzeże i południowe tereny, pośród których sp ę dzi dziłem dotychczasowe życie; była to stara, nieskażona Nowa Anglia, bez cudzoziemców i fabrycznego dymu, bez tablic z og łoszeniami i asfaltowych dróg, bez nowoczesnej cywilizacji. Tutaj zetknę si się z z dziwnym tubylczym życiem, które się wcale wcale nie zmienia, a którego korzenie wrośnię te te są g głę boko w tutejszy krajobraz. Wciąż żywe dawne wspomnienia użyźniają t tę ziemi ziemię , pełne sekretnych, cudownych wierze ń, o których jednak nieczę sto sto się tu tu mówi. Co pewien czas miga ła mi w s łońcu rzeka Connecticut, wkrótce przejechaliśmy przez nią , miną wszy wszy Northfield. Przed nami wy łoniły się zielone, zielone, tajemnicze wzgórza, a kiedy pojawi ł się konduktor, konduktor, dowiedzia łem się , że nareszcie wjechaliśmy na tereny Vermont. Kaza ł mi cofnąć zegarek o godzinę , poniewa ż północna górzysta kraina nie ma nic wspólnego z czasem wprowadzonym gdzie indziej. Zrobi łem, jak mi poradzi ł, ale wydało mi się , że cofnąłem kalendarz o całe stulecie. Linia kolejowa bieg ła wzdłuż rzeki, a po drugiej stronie, w New Hampshire, wy łaniał się ążyły liczne stare legendy. coraz wyraźniej stromy stok Wantastiquet, na temat której kr ąż Wkrótce po lewej stronie pojawiły się ulice, ulice, a po prawej, po środku płyną cej cej tu rzeki, zielona wysepka. Pasażerowie zaczę li li się podnosi podnosić ze swoich miejsc i gromadzi ć przy d żwiach, wię c ja też się do do nich przy łą czy czyłem. Pocią g przystanął i wysiadłem na długi, kryty peron stacji Brattleboro. Patrzą c na czekają ce ce przed stacją samochody samochody zastanawiałem się , który z nich jest Fordem ą kolwiek Akeleya, ale zostałem rozpoznany, nim jeszcze sam zdo łałem przejawić jak ą kolwiek ę k ą i i łagodnym g łosem inicjatywę . Jednak że człowiek, który podszed ł do mnie z wyci ą gni gnię tą r r ę ką zadał mi pytanie, czy to w łaśnie ja jestem Albertem N. Wilmarthem z Arkham, nie był na pewno Akeleyem. Pod żadnym wzglę dem dem nie przypomina ł Akeleya z brodą , znanego mi ze
zdję cia; cia; był młodszy, modnie ubrany, wygl ą da dał na człowieka z miasta, miał małe, ciemne wą sy. sy. Jego g łos o kulturalnym brzmieniu wyda ł mi się dziwnie dziwnie i wprost niepokoj ą co co znajomy, ale nie potrafiłem go umiejscowić w mojej pami ę ci. ci. Kiedy mu si ę przygl przyglą da dałem, wyjaśnił, że jest przyjacielem mego gospodarza i że przyjechał zamiast niego prosto z Townshend. Powiedzia ł, że Akeley dostał nagle ataku astmy i nie czuł się na na siłach, aby wyjechać z domu. To nic powa żnego, plany zwi ą zane zane z moją wizyt wizytą nie nie ą żadnej zmianie. Noyes - tak w łaśnie się przedstawi ulegają ż przedstawił - zorientowany by ł w badaniach prowadzonych przez Akeleya i jego odkryciach, ale jego niedbały i dość swobodny sposób bycia świadczył raczej o tym, że jest nietutejszy. Pamię ta tałem dobrze, jak odosobnione i ą łatwością dobra zamknię te te życie prowadził Akeley, by łem wię c trochę zdziwiony, zdziwiony, że z tak ą ł dobrał sobie tego rodzaju przyjaciela; jednakrze powyższe wą tpliwo tpliwości nie powstrzyma ły mnie od zaję cia cia miejsca w samochodzie, do którego mnie zaprosi ł. Nie było to małe auto starego typu, jakiego się spodziewa spodziewałem, zgodnie z opisem Akeleya, tylko du ży, nowoczesny wóz - bez wą tpienia tpienia własność Noyesa, z tablicą rejestracyjn rejestracyjną z z Massachusetts i zabawnym god łem tego roku w postaci " świę tego tego dorsza". Doszedłem do wniosku, że mój przewodnik zapewne ęgu gu Townshend. spę dza dza lato w okr ę Noyes usiadł obok mnie w samochodzie i natychmiast ruszyli śmy. Rad by łem, że nie jest specjalnie rozmowny, bo specyficzna atmosfera i zwią zane zane z nią napi napię cie cie nie napełniały mnie ochotą do do wymiany zda ń. Miasto wygl ą da dało atrakcyjnie w po łudniowym s łońcu, kiedy tak ę, a nastę pnie skr ę ęcili mknę li liśmy pod gór ę c iliśmy w prawo na g łówną ulic ulicę . Zdawało się drzema drzemać, jak wszystkie stare miasta Nowej Anglii, pamię tane tane z dzieciństwa, zaś kontury dachów, wieżyc, kominów i murów z ceg ły poruszały struny najgłę bszych emocji, przekazanych jeszcze przez dawne pokolenia. Odniosłem wrażenie, że znajduję si się u u wrót zaczarowanej krainy, na której czas nawarstwia się i i nigdy nie mija, a wszystkie stare i niezwyk łe zjawiska trwają tu tu wiecznie, nigdy nie niepokojone. Po mini ę ciu ciu Btattleboro napi ę cie cie i trapią ce ce mnie przeczucia jeszcze bardziej się wzmocni wzmocniły, bo ten przedziwny krajobraz zatłoczony wzgórzami, pe łen groźnych, unosz ą cych cych się nad nad wszystkim i napierają cych cych zewszą d zielonych i granitowych stoków bezustannie przypomina ł o kryją cych cych się tu tu tajemnicach i przetrwałych od niepami ę tnych tnych czasów istotach, które mog ą być wrogie ludziom, ale nie musz ą . Przez pewien czas jechaliśmy wzdłuż szerokiej, dość płytkiej rzeki, wyp ływają cej cej z nieznanych gór i dreszcz mnie przeszył, gdy mój współtoważysz objaśnił, że jest to West River. Przypomnia łem sobie wiadomość zamieszczoną w w gazecie, że to właśnie na powierzchni tej rzeki płynęły po powodzi owe straszne istoty podobne do krabów. Okolica stawała się stopniowo stopniowo coraz bardziej dzika i odludna. Stare, kryte mostki wy łaniały się ze ze strasznej przepaści w zagłę bieniach skalnych, a niemal już zapomniana linia kolejowa biegną ca ca równolegle do rzeki emanowała prawie widocznym spustoszeniem. W rozleg łej, groźnie wyglą daj dają cej cej dolinie sterczały ogromne urwiska, dziewiczy granit Nowej Anglii, przeświecają cy cy pośród żywej zieleni surową szaro szarością skalnych skalnych grani. Wida ć też było wą wozy, wozy, w których dziko p łynęły potoki nios ą c z sobą ku ku rzece niepoj ę te te tajemnice tysię cy cy niedostę pnych gór. Co pewien czas rozchodziły się na na różne strony wą skie, skie, ledwo widoczne dróżki, które wkracza ły w gę ste, ste, mroczne lasy, tam pośród starych drzew czaiły się zapewne zapewne całe armie nieziemskich duchów. Kiedy to wszystko ujrza łem, przypomniało mi si ę , jak Akeleya, przejeżdżają cego cego tym właśnie szlakiem, napastowali niewidzialni wysłannicy i już niczemu nie by łem w stanie się dziwi dziwić.
W niecałą godzin godzinę dojechali dojechaliśmy do Newfane, do ść osobliwej, ale ładnej wsi, bę dą cej cej ostatnim ogniwem łą cz czą cym cym ze światem, który człowiek może nazwać swoim, na zasadzie podboju i zasiedlenia. Pozostawiliśmy za sobą wszystko, wszystko, co by ło podporz ą dkowane dkowane w sposób bezpośredni i namacalny rzeczywistości, na czym zna ć było ślad minionego czasu, a znaleźliśmy się w w świecie fantazji i spokoju, w którym w ą ska ska dróżka niby wst ę ga ga wznosiła się , to znów opada ła wiją c się kapry kapryśnie, ale jakby świadomie i w okre ślonym celu, pośród bezludnych zielonych wzgórz i prawie pustynnych dolin. Poza warkotem motoru i nik łymi śladami życia w postaci kilku samotnych farm mijanych z rzadka, dobiega ły tu zdradzieckie odgłosy szemrzą cych cych źródeł, których niezliczona ilość kryła się w w ciemnych, tajemniczych lasach. Bliskość i intymno ść kopulastych wzgórz zapiera ła mi dech w piersiach. By ły o wiele bardziej strome i urwiste, niż sobie wyobrażałem znają c je z opowie ści, i zdawały się nie nie mieć nic wspólnego ze znanym nam prozaicznym światem. Gę ste ste nieuczesane lasy na tych niedostę pnych stokach zdawały się kry kryć w sobie wprost niepoj ę te te i niewiarygodne rzeczy i czułem, że samre zarysy tych gór mają jakie jakieś dziwne, a zapomniane ju ż przez całe eony lat ąś znaczenie, tak jak by by ły olbrzymimi hieroglifami, pozostawionymi tutaj przez jak ąś tajemną ras rasę , której chwa ła trwa jeszcze niekiedy w głę bokich snach. Legendy z dalekiej przeszłości i wszystkie te oszałamiają ce ce oskar żenia zawarte w listach Akeleya utkwiły w mojej pamię ci, ci, a teraz się wyostrzy wyostrzyły potę guj gują c napię cie cie i poczucie grozy. Cel mojej wizyty oraz zwią zane zane z nim, a wykraczają ce ce poza wszelkie przyję te te normy zjawiska, straszne w swej wymowie, nagle przeszyły mnie zimnym dreszczem i prawie odebra ły mi zapał do tych dziwnych docieka ń naukowych.
ę jak Mój przewodnik chyba zauwa żył, że jestem zaniepokojony, bo w miar ę jak droga stawa ła się coraz bardziej dzika i wyboista, a samochód posówa ł się powoli, powoli, co chwila podskakuj ą c, c, jego sporadyczne uwagi przeszły stopniowo w potok s łów. Mówi ł o pię knie knie i tajemniczości tej krainy, wykazywa ł pewną znajomo znajomość badań folklorystycznych prowadzonych przez Akeleya. Z jego uprzejmych pytań wywnioskowa łem, że świadom jest naukowego celu, z jakim wi ąże się mój mój przyjazd, i że przywiozę ze ze sobą materia materiały niezwyk łej wagi; nie da ł jednak poznać po ą ostatnimi sobie, czy docenia głę bię i i grozę wiedzy, wiedzy, jak ą ostatnimi czasy posiadł Akeley. Był pogodny, zrównowa żony i bardzo uprzejmy, co powinno mi by ło zapewnić spokój i ą krain poczucie bezpieczeństwa; a jednak im dalej wkraczaliśmy w t ę nieznan nieznaną , dzik ą krainę gór gór i lasów, tym bardziej traciłem równowagę wewn wewnę trzn trzną . Chwilami wydawało mi się , że chce mnie wybada ć, w jakim stopniu pozna łem wszystkie straszne tajemnice zwią zane zane z tym ąś miejscem, przy czym niemal w ka żdym jego odezwaniu wyczuwa ło się coraz coraz wyraźniej jak ąś nieuchwytną , ale k łopotliwą familarno familarność. Nie była to jednak naturalna, spontaniczna familarność, choć głos tego cz łowieka świadczył o jego kulturze. Łą czy czyłem ją z z jakimiś koszmarami nocnymi i czułem, że jeżeli je zidentyfikuję , to chyba oszaleję . Gdybym tylko potrafił wymyślić jakiś sensowny pretekst, to natychmiast bym zawróci ł. Ale w tej sytuacji nie mogłem, poza tym przysz ło mi na myśl, że spokojna rozmowa z Akeleyem na tematy naukowe na pewno przywróci mi wkrótce równowag ę . Niezwykle też koją co co działało pię kni kni tego hipnotycznego krajobrazu, który przemierzali śmy wspinają c się i i opadają c w sposób wprost fantastyczny. Czas zatracił się w w labiryncie, jaki pozostawiliśmy za sobą , zaś wokół nas roztaczała się tylko tylko kwoecista, rozfalowana kraina czarów, w której zawierała się ca całą wspania wspaniałość minionych wieków - s ę dziwe dziwe lasy, dziewicze łą ki ki opasane wesołym jesiennym kwieciem, a gdzieniegdzie, w du żych odstę pach, małe brunatne formy, przycupnię te te pośród ogromnych drzew, a poni żej rosły wrzośce i wiechliny,
roztaczają c wspaniałe zapachy. Nawet słońce miało tu niespotykany blask, tak jakby jaka ś specjalna atmoshfera albo też opary spowija ły cały ten obszar. Nigdy jeszcze nie zetkn ąłem się z z podobn ą sceneri scenerią , można by j ą chyba chyba tylko przyrówna ć do czarodziejskich widoków, jakie bywają t tłem włoskiego prymitywnego malarstwa. Sodoma i Leonardo przedatawiali takie krajobrazy, ale tylko w odleg łym tle i pod sklepieniem renesansowych arkad. Przedzieraliśmy się teraz teraz śmiało przez tę sceneri scenerię i i wydawało mi si ę , że pośród otaczają cych cych mnie czarów odnajduj ę co coś, co znam ju ż od urodzenia albo co odziedziczy łem, a na pró żno zawsze szukałem.
ąt na szczycie stromego wzniesienia, samochód się Nagle, objechawszy dookoła rozwarty k ą zatrzymał. Po lewej stronie, za starannie trawnikiem, który cią gn gnął się do do drogi i obrze żony był białymi kamieniami, wyrastał biały dwupi ę trowy trowy dom, ogromny i niezwykle elegancki, a obok, w bliskim s ą siedztwie, siedztwie, stoją ce ce w szeregu stodoły i wozownie, za ś z tyłu, bardziej na prawo, wiatrak. Natychmiast rozpoznałem te zabudowania, znane mi z fotografii, nie zaskoczył mnie też napis "Henry Akeley" na skrzynce pocztowej z cynkowanej blachy, znajdują cej cej się tu tuż przy drodze. W pewnej odleg łości za domem rozci ą ga gał się b błotnisty, z rzadka porosły drzewami teren, a za nim wznosi ło się strome, strome, poros łe gę stym stym lasem wzgórze, którego postrzę piony szczyt pokrywały liściaste drzewa. Wiedziałem, że jest to wierzchołek ą to ę musieli Dark Mountain, na któr ą to gór ę musieliśmy się ju już wspinać do po łowy jej wysoko ści. ę i i wysiadł z samochodu, a mnie poprosi ł, abym zaczekał, aż zawiadomi Noyes wziął walizk ę Akeleya o moim przybyciu. On sam, jak wyja śnił, ma jeszcze załatwić ważną spraw sprawę i i zaraz musi ruszać dalej. Poszedł raźnym krokiem po ścieżce prowadzą cej cej do domu, ja za ś wysiadłem z samochodu, żeby rozprostowa ć nogi. Teraz, kiedy znalaz łem się na na tym ęcz niesamowitym, wr ę c z schorzałym terenie, tak złowieszczo opisanym przez Akeleya w listach, znowu opanowa ło mnie nerwowe napi ę cie cie i aż zadr żałem na myśl o czekają cych cych mnie rozmowach, które połą cz czą mnie mnie z obcym i zakazanym światem. Bliski kontakt z niezwyk łym zjawiskiem częściej przeraża, aniżeli dodaje ptuchy, a świadomość, że na tym właśnie odcinku piaszczystej drogi, po bezksi ężycowych nocach l ę ku ku i śmierci, znajdowały się te te straszne ślady, a tak że cuchną ca ca zielona posoka, bynajmniej nie podniosła mnie na duchu. Zauwa żyłem mimo woli, że wokół domu wcale nie wida ć psów Akeleya. Czyż by je sprzedał po zawarciu pokoju z Obcymi Istotami ? Mimo najlepszych chę ci ci nie mogłem jakoś wykrzesać z siebie wiary w głę bię i i szczerość tego spokoju, jaki Akeley wykazywa ł w swoim ostatnim, a tak bardzo dziwnym li ście. Przecież był to w gruncie rzeczy człowiek łatwowierny i niezbyt doświadczony życiowo. A mo że to nowe przymierze kryje w sobie jaki ś ukryty, a z łowróż bny podtekst?
ą wi Podążają c za myślami oczy moje skierowały się na na piaszczystą drog drogę , z któr ą wią za zały się tak tak straszne wspomnienia. Ostatnie dni by ły bezdeszczowe i znać liczne ślady na pobrużdżonej, nierównej drodze, mimo że okolica była raczej rzadko uczę szczana. szczana. Z zaciekawieniem przyglą da dałem się zarysom zarysom nierównomiernych śladów, starają c się równocze równocześnie powstrzymać ą pobudza cugle nieokiełznanej, makabrycznej fantazji, któr ą pobudza ło ti zdj ę cie cie i zwią zane zane z nim wspomnienia. By ło coś złowieszczego i nieprzyjemnego w panuj ą cej cej tu pogrzebowej ciszy, w delikatnych, przytłumionych odg łosach płyną cych cych daleko potoków, w g ę sto sto skupionych zielonych szczytach górskich i wzniesieniach pokrytych mrocznym lasem, a zamykaj ą cych cych wą ski ski horyzont. Nagle do mojej świadomości dotar ło coś, co pomniejszyło, prawie odebrało sens wszelkiemu poczuciu dotychczasowej grozy i rozhuśtanej wyobraźni. Wspomniałem, że z zaciekawieniem
obserwowałem różnorodne ślady na drodze, w pewnym jednak momencie przesta ło mnie to interesować, ogarnął mnie bowiem paniczny, parali żują cy cy strach. Chociaż ślady na piaszczystej drodze były niewyraźne i pomieszane i nie zdo łałyby przyci ą gn gnąć uwagi przypadkowego widza, mój niespokojny niespokojny wzrok zdo łał wychwycić pewne szczegóły w miejscu, gdzie ścieżka prowadzą ca ca do domu łą czy czyła się z z główną drog drogą ; bez żadnych wą tpliwo tpliwości czy złudnych nadziei rozpozna łem ich straszne znaczenie. Nie na próżno spę dzi dziłem całe godziny nad przes łanymi przez Akeleya zdję ciami, ciami, na których utrwalone zostały ślady szponów Obcych Istot. Zbyt dobrze je zna łem, a tak że ich zagadkowy kierunek, ąś łaskawą który znamionowa ł koszmar nie znany istotom tej ziemi. Nie by ło szansy na jak ąś ę. Przed moimi oczami, bez żadnej wą tpliwo pomyłk ę tpliwości, widniały świeże, sprzed kilku zaledwie godzin, co najmniej trzy ślady, które wyró żniały się z złowrogo wśród zdumiewają co co licznych, trochę ju już zatartych śladów skierowanych w stron ę farmy farmy Akeleya i z powrotem. Były to diaboliczne ślady owych żywych grzybów z Yuggoth.
ę opanowa W por ę opanowałem się i i stłumiłem okrzyk. Bo przecie ż nie było to nic wi ę cej, cej, poza tym, ę listom czego mogłem się spodziewa spodziewać, przyjmują c, c, że naprawdę daje daje wiar ę listom Akeleya. Poinformował mnie, że zawar ł pokój z tymi istotami. Có ż wię c dziwnego, że odwiedzają jego jego dom? Jednak l ę k był silniejszy niż wszelkie perswazje. Czyż możliwe jest, aby na kimś, kto po raz pierwszy w życiu ujrzał ślady szponów żywych istot z dalekich przestrzeni kosmicznych, nie zrobiło to wra żenia? W tym w łaśnie momencie wyszedł z domu Noyes i zbliżał się do do mnie ra źnym krokiem. Uzna łem, że muszę si się opanowa opanować, bo jest bardzo prawdopodobne, iż ten sympatyczny cz łowiek nie ma poj ę cia cia o prowadzonych przez Akeleya dogłę bnych i tak bardzo niezwyk łych badaniach. Noyes powiadomił mnie, że Akeley ucieszył się i i oczekuje mnie; co prawda z powodu nagłego ataku astmy nie b ę dzie dzie zdolny przez najbli ższe dwa dni wype łniać roli gospodarza tak, jakby sobie życzył. Taki atak zawsze go mocno ścina z nóg, do łą cza cza się zwykle zwykle ączka wycieńczają ca ca gor ą c zka i ogólne os łabienie. Zawsze wtedy jest w z łej formie - mówi szeptem, nie ma siły się porusza poruszać. Stopy i nogi w kostkach ma spuchni ę te, te, muszą wi wię c być obandażowane jak u starego, zartretyzowanego halabardnika. Dzisiaj jest szczególnie w złej formie, bę dę wi wię c musiał sam się sob sobą zaj zająć; mimo tych dolegliwo ści jest jednak sk łonny do rozmowy. Znajd ę go go w gabinecie, na lewo z hallu. Zamkni ę te te są w w nim okiennice, bo kiedy trapi go choroba, oczy jego s ą szczególnie szczególnie wrażliwe na światło słoneczne. Kiedy Noyes pożegnał się ze ze mną i i odjechał autem w kierunku pó łnocnym, ruszyłem wolnym krokiem w stron ę domu. domu. Drzwi by ły otwarte,ale nim wszedłem do środka, rozejrzałem się uważnie na wszystkie strony, aby si ę zorientowa zorientować, co mnie najbardziej w tym otoczeniu zdumiewa. Stodo ły i szopy wygl ą da dały zwyczajnie, a do ść sfatygowany Ford Akeleya sta ł w przestronnym, nie zamknię tym tym garażu. Nagle u świadomiłem sobie, co mnie tutaj najbardziej zdumiewa. Absolutna cisza. Zwykle farma żyje choć by odgłosami zwierzą t, t, tutaj wogóle nie było śladów życia. Gdzie są kury kury i świnie? Akeley wspomina ł, że ma kilka krów, zapewne s ą na pastwisku, a psy chyba musia ł sprzedać; jednakrze brak gdakania kur czy kwiczenia świń był naprawdę zaskakuj zaskakują cy. cy. Nie zatrzymywałem się jednak jednak d ługo na ścieżce, tylko śmiało wszedłem do domu i zamknąłem za sobą drzwi. drzwi. Był to z mojej strony akt odwagi po łą czony czony z niemałym wysiłkiem psychicznym, ale w momencie, gdy, zamknąłem za sobą drzwi, drzwi, zapragnąłem się natychmiast natychmiast ęcz wycofać. Wnę trze trze wcale nie wyglą da dało groźnie; wr ę c z przeciwnie, hall w ładnym, późnokolonialnym by ł nawet bardzo przytulny, świadczył o dobrym smaku cz łowieka, który go urzą dza dzał. Chęć odwrotu powodowa ło coś zupełnie nieuchwytnego i nieokre ślonego. Mo że
był to jakiś dziwny zapach, cho ć dobrze wiedziałem, że zapach stę chlizny chlizny jest powszechnym zjawiskiem nawet w najwspanialszych starych formach.
VII
Żeby wyzwoli ć się z z niepokoju, przypomnia łem sobie polecenie Noyesa i otworzyłem ą. Pokój, jak znajdują cą si się na na lewo bia łe drzwi z sześcioma szybkami i mosi ężną klamk klamk ą zostałem uprzedzony, ton ął w mroku, a dziwny zapach owija ł mnie tu jeszcze silniej niż w hallu. Powietrze zdawało się niemal niemal namacalnie poruszać w jakimś rytmie albo wibrowa ć. Z począ tku tku niewiele mogłem dostrzec przy zamkni ę tych tych okiennicach, ale wkrótce dobieg ł mnie ącie ledwo słyszalny szept czy pokas ływanie od strony fotela w mrocznym k ą c ie pokoju. Po ąk; ; wszedłem wię c, chwili z głę bi mroku wyłoniły się zarysy zarysy pobladłej twarzy i r ą k c, aby si ę przywitać, usiłował bowiem coś mówić. Zorientowa łem się , że jest to rzeczywiście mój gospodarz. Wielokrotnie patrzyłem na zdję cia, cia, toteż ta ogorzała twarz z krótko przyci ę tą , siwą brodą nie nie wzbudzi ła we mnie żadnych wą tpliwo tpliwości. Ale kiedy spojrzałem po raz drugi, ogarn ął mnie smutek i niepokój, by ła to bowiem twarz bardzo chorego człowieka. Wyczuwałem, że przyczyną napi napię cia cia i jakby zastygłego wyrazu twarzy oraz nieruchomych, szklistych oczu jest coś wię cej cej aniżeli sama astma. Zrozumiałem wtedy, jak wielkie pi ę tno tno wywar ły na nim wszystkie te straszne przejścia. Czyż nie złamałoby każdego człowieka, młodszego nawet ni ż ten nieustraszony badacz nieznanego, zakazanego świata ? Nagła i niespodziewana ulga, jakiej doznał, przyszła jednak za pó źno, aby go ocali ć od tego, co mo żna by nazwa ć ogólnym za łamaniem. Prawdziwą lito litość budziły wychudłe, ę ce, jakby pozbawione życia r ę ce, spoczywają ce ce na kolanach. Mia ł na sobie lu źny szlafrok, głowę i szuję owi owią zan zaną jaskrawo jaskrawożółtym szalem albo kapturem. Znowu zauwa żyłem, że próbuj ę co coś mówić, takim samym urywanym szeptem, jakim mnie powitał. Z pocz ą tku tku trudno mi by ło zrozumieć, ponieważ siwe wą sy sy całkowicie zasłaniały poruszają ce ce się usta, usta, ale coś w brzmnieniu tego szeptu wielce mnie zaniepokoi ło; jednak że przy skoncentrowaniu uwagi bez wię kszego kszego trudu chwyta łem sens tego, co mówi ł. Akcent miał wiejski, ale formułował zdania gładko, o wiele ładniej, niż mogłem się spodziewa spodziewać znają c tylko jego listy. - Pan Wilmarth, prawda? Prosz ę mi mi wybaczy, że nie wstaję . Jestem chory, pan Noyes wprzedził pana o tym, ale nie mog łem i bardzo nie chciałem pozbawić się tej tej przyjemności, ą jest jak ą jest dla mnie pańska wizyta. Wie pan wszystko z pstatniego mojegolistu, a jeszcze tyle mam do opowiedzenia jutro, jak b ę dę si się czu czuł trochę lepiej. lepiej. Nie potrafię wyrazi wyrazić, jak bardzo się ciesz cieszę , że mogę pozna poznać pana osobi ście po wymianie tylu listów. Przywióz ł je pan ze sobą , ę pana prawda? A tak że zdję cia cia i zapisy fonograficzne? Pan Noyes postawi ł walizk ę pana w hallu, są dz dzę , że ją tam tam pan zauwa żył. Dzisiaj bę dzie dzie pan, niestety, musiał sam się sob sobą zaj zająć. Pokój przygotowany jest na górze - nad tym pokojem, pokojem, a przy schodach znajdzie pan otwarte drzwi do łazienki. W jadalni jest przyszykowany dla pana posi łek, proszę si się obs obsłużyć, kiedy bę dzie dzie pan miał ochotę . Jutro bę dę ju już lepszym gospodarzem, dzi ś jestem słaby i bezradny. Proszę si się czu czuć jak u siebie w domu. Listy, zdj ę cia cia i zapisy może pan tutaj na stole, nim ę na ę. Wszystko bę dziemy weźmie pan walizk ę na gór ę dziemy omawiać tutaj, a mój fonograf znajduje si ę w rogu, na stoliku.
Nie, dzię kuj kuję , nic mi pan nie mo że pomóc. Znam te dolegliwo ści od dawna. Prosz ę mnie mnie jeszcze, choć by na krótko, odwiedzić wieczorem, a potem mo że się pan pan już położyć o dowolnej porze. Ja tutaj b ę dę sobie sobie wypoczywa ł, może nawet spę dz dzę tu tu noc, co mi si ę cz czę sto sto zdarza. Jutro rano bę dę ju już na pewno w lepszej formie i wtedy sobie porozmawiamy. Z pewnością zdaje zdaje pan sobie sprawę , jak niezwyk łe rzeczy nas czekają . Przed nami, a takich ludzi niewielu jest na ziemi, zostają otwarte otwarte całe otchłanie czasu i przestrzeni, a tak że wiedzy, bę dą cej cej poza zasię giem giem nauki i filozofii dost ę pnej człowiekowi. Czy może pan sobie wyobrazi ć, że Einstein się myli myli i pewne obiekty mog ą si się porusza poruszać z ę dko pr ę dkością szybsz szybszą ni niż światło? Wsparty odpowiedni ą pomoc pomocą , mam nadzieję cofn cofnąć się w w czasie i wybiec w przyszłość, ujrzeć i zetknąć się namacalnie namacalnie z odległą przesz przeszłością i i całymi epokami przyszłości. Nie jest pan w stanie nawet sobie wyobrazić, do jakiego stopnia te istoty ę. Nie ma rzeczy niemożliwych, jeśli chodzi o umysł i ciało żywych rozwinęły nauk ę organizmów. Zamierzam nawet zwiedzić inne planety, a nawet gwiazdy i ca łe galaktyki. Pierwszą wypraw wyprawę odb odbę dę do do Yuggoth, jest to najbli ższy nam świat, zamieszkały przez te istoty. To bardzo dziwna, mroczna orbita znajduj ą ca ca się na na samym ko ńcu naszego uk ładu słonecznego, nie znana jeszcze astronomom na ziemi. Chyba jednak wspomnia łem o tym ą dy panu w liście. W odpowiednim czasie owe istoty przeka żą na na ziemię pewne pewne pr ą dy myślowe i wtedy dopiero zostanie odkryta albo te ż któryś z ich ziemskich sprzymierzeńców wspomni o niej naukowcom. Na Yuggoth są pot potężne miasta - całe kondygnacje wzniesionych tarasowo wie ż, zbudowanych z czarnego kamienia, takiego jak ten g łaz, który usiłowałem panu kiedy ś przesłać. Pochodzi właśnie z Yuggoth S łońce tam wcale nie jaśniej niż gwiazda, ale te istoty ą światła, mają inne nie potrzebują ś inne zmysły, o wiele subtelniejsze, poza tym w ich wielkich ę puje, domach i świą tynisch tynisch nie ma okien. Światło nawet je razi, przeszkadza i kr ę bo przecież światło nie istnieje w czarnym kosmosie, z którego si ę wywodz wywodzą , znajdują cym cym się poza poza zasię giem giem czasu i przestrzeni. Pobyt w Yuggoth przyprawi ł by by każdego słabego człowieka o obłę d, d, ja się jednak jednak tam wybieram. Czarne, smoliste rzeki, jakie płyną pod pod tajemniczymi, cyklopowymi mostami - zbudowanymi przez starsz ą ras rasę , która przestała istnieć i przeszła w niepamięć, jeszcze zanim te istoty przybyły na Yuggoth z najbardziej odleg łych przesrzeni kosmicznych - wystarczyłyby, aby uczsyni ć z każdego człowieka Dantego albo Poego, byle tylko zachowa ł zdrowy umys ł i móg ł opowiedzieć to wszystko, co widzia ł. Proszę jednak jednak pamię ta tać, że mroczny świat grzybiastych ogrodów i miast bez okien wcale nie jest straszny. Tylko nam może się tak tak wydawać. Najprawdopodobniej wydawa ł się te też straszny owym istotom, które go po raz pierwszy odkry ły w dawnych wiekach. Bo prosz ę sobie wyobrazić, że owe istoty by ły tutaj jeszcze przed końcem legendarnej epoki Cthulhu i pamię taj tają zatopione zatopione miasto R'lyeh, kiedy jeszcze by ło na powierzchni. By ły również w głę bi ziemi, gdzie znajdują si się przestrzenie, przestrzenie, o jakich człowiek nie ma nawet poj ę cia cia - niektóre na przyk ład w pobliskich górach w Vermont - a gdzie znajduj ą si się nieznane nieznane nam światy, w ę życie; niebiesko oświetliny K'n-yan, czerwono o świetlony Yoth i czarny których toczy si ę ż pozbawiony wszelkiego światła N'kal. To w łaśnie z N'kal przyby ł straszny Tsothoggua - wie pan, ten amorficzny, przypominają cy cy żabę bóg, bóg, który wymieniony jest w "Pnakotic Manuscripts", w "Necronomicon" i w ca łym cyklu mitów Commoriom, zachowanych przez wielkiego kapłana Klarkash-Ton z Atlantydy. Ale o tym porozmawiamy pó źniej. Jest już chyba godzina czwarta albo pi ą ta. ta. Proszę wyj wyjąć ąsi ę . cały materiał z walizki, coś przek ą s ić i potem wróci ć na miłą pogaw pogawę dk dk ę
ę , Z wolna poruszy łem się , aby wykona ć polecenie mego gospodarza; wzio łem walizk ę ę, do wyjąłem przywiezione listy, zdję cia cia i zapisy fonograficzne, a nastę pnie wszedłem na gór ę przeznaczonego dla mnie pokoju. Miałem jeszcze w pamię ci ci świeże ślady widziane na drodze, tym bardziej wi ę c wszystko to, co Akeley opowiedzia ł, zrobiło na mnie wra żenie; a jego o nieznanym świecie grzybnego życia - niedostę pnym Yuggoth - przeszyła mnie dreszczem przerażenia. Współczułem Akeleyowi, że jest chory, ale muszę wyzna wyznać, że jego chropowaty szept budził zarówno litość, jak i odraz ę . Wolał bym, bym, żeby się tak tak nie upaja ł z powodu Yuggoth i jego mrocznych tajemnic. Mój pokój okaza ł się bardzo bardzo przyjemny, nie czu ło się w w nim st ę chlizny chlizny ani tej nieprzyjemnej ę ii zszedłem na dół, aby zjeść lunch przygotowany przez wibracji; zostawiłem walizk ę Akeleya. Jadalnia znajdowała się tu tuż za gabinetem, a kuchnia, jak zauwa żyłem, jeszcze dalej, w tym samym kierunku. Na stole w jadalni by ła pełna taca kanapek, ciasto, ser, a tetrmos postawiony obok filiżanki ze spodkiem świadczył o tym, że gospodarz nie zapomnia ł o ącej gor ą c ej kawie. Zjadłem wszystko ze smakiem, po czym nala łem sobie trochę kawy, kawy, ale stwierdziłem, że tutaj zabrak ło Akeleyowi kulinarnych umiej ę tno tności. Już przy pierwszym łyku kawa wyda ła mi się cierpka, cierpka, wię c ją odstawi odstawiłem. Podczas posiłku nie przestałem myśleć o moim gospodarzu, siedz ą cym cym samotnie w s ą siednim siednim ciemnym pokoju. Nawet wszed łem do niego proponuj ą c, c, aby zjadł coś razem ze mną , ale powiedział, że jeszcze, niestety, nie może nic jeść. Później, przes samym snem, napije się troch trochę s słodkiego mleka, bo nic wi ę cej cej dzisiaj tknąć nie może. Po lunchu posprz ą ta tałem talerze ze stołu i pozmywa łem w kuchni, gdzie wyla łem też kawę , która mi nie smakowa ła. Potem wróciłem do ciemnego gabinetu i przysun ą wszy wszy sobie krzesło bliżej fotela Akeleya, gotów by łem do rozmowy. Listy, zdj ę cia cia i zapisy fonograficzne leżały na stole, ale na razie nie mieliśmy z nich korzysta ć. Wkrótce prawie całkiem zapomniałem o unoszą cym cym się tu tu przykrym zapachu i dziwnej wibracji powietrza. Wspomniałem już, że pewnych spraw, o których Akeley pisa ł w swoich listach - zwłaszcza w drugim, najobszerniejszym - nie mia ł bym bym odwagi zacytować ani też wyrazić słowami na papierze. A wszystko, co usłyszałem owego wieczoru w tym ciemnym gabinecie, po śród samotnych, nawiedzonych gór, jeszcze bardziej mnie w tym utwierdzi ło utwierdziło. Nawet nie mogę nie nie mogę wspomnie wspomnieć o tych strasznych koszmarach, jakie zosta ły mi objawione ochrypłym szeptem. Akeley ju ż przedtem się z z nimi zaznajomił, ale to, csego się dowiedzia dowiedział po zawarciu paktu z Obcymi Istotami, przekracza wytrzymałość zdrowego umys łu. Nawet jeszcze teraz nie dopuszczam do siebie, nie chcę wierzy wierzyć w to, co mówi ł o niesko ńczoności, o zestawieniu wymiarów i strasznej pozycji znanego nam świata przestrzeni i czasu w bezkresnym łańcuchu połą czonych czonych ze sobą atomów, atomów, które two żą najbli najbliższy superkosmos linii ątów krzywych, k ą t ów oraz zbudowanej z materi i semimaterii ekektronicznej struktury. Nigdy jeszcze zdrowy na umyśle człowiek nie znalazł się w w takiej bliskości tajemnic fundamentalnego istnienia - nigdy jeszcze mózg organiczny nie by ł bliżej całkowitego ą d unicestwienia w chaosie górują cym cym nad formą , siłą i i symetrią . Dowiedziałem się , sk ą przybył Cthulhy i dlaczego po łowa obecnych wielkich gwiazd za świeciła. Poznałem - na podstawie aluzji, i mojego gospodarza nastroiły bojaźliwie - tajemnicę kryj kryją cą si się za za Obłokiem Magellana i sferycznymi mgławicami oraz czarną prawd prawdę ukryt ukrytą w w odwiecznej alegorii Tao. Została przedemną ods odsłonię ta ta sama istota Doels, a tak że sama istota (ale nie źródło) Hounds of Tindalos. Legenda o Yigu, Ojcu W ęży, przestała już być symbolik ą ą i i aż drgnąłem z odrazy, kiedy dowiedzia łem się o o ogromnym nuklearnym chaosie panuj ą cym cym za ąty posiadają cą k k ą t y przestrzenią , która w "Necronomicon" jest łaskawie zamaskowana pod
nazwą Azathoth. Azathoth. To naprawd ę szokuj szokują ce, ce, kiedy najbardziej ochydne koszmary tajemniczych mitów zostają wyja wyjaśnione za pomoc ą konkretów, konkretów, które w swojej strasznej, schorza łej symbolice przewyższają naj najśmielsze aluzje starożytnych i średniowiecznych mistyków. Wszystko to w sposób nieuchronny mia ło mnie przekonać, że ci, jako pierwsi przekazali te przeklę te te opowieści, odbyli przedtem rozmowy z Obcymi Istotami, z którymi w łaśnie nawią za zał kontakt Akeley, i najprawdopodobniej zrobili te ż wyprawę do do dalekich świarów w ą teraz kosmosie, jak ą teraz właśnie proponowa ł Akeley. Opowiedział mi też o czarnym kamieniu i jego roli, by łem wię c rad, że nigdy do mnie nie dotar ł. Okazało się , że prawidłowo odczytałem hieroglify ! A mimo to Akeley ustosunkowa ł się pojedy pojedyńczo do tego szatańskiego systemu, na jaki si ę natkn natknął; mało tego, pragn ął zapuścić się g głę boko w tę potworn potworną otch otchłań. Zastanawiałem się , z jakimi to istotami przeprowadził rozmowę od od ostatniego listu, jaki do mnie napisa ł, i czy wśród nich by ło wię cej cej takich istot ludzkich, jak pierwszy emisariusz, o którym wspomina ł. Byłem napię ty ty do ostatnich granic, a jednocześnie cisnęły mi się do do głowy najdziksze teorie zwią zane zane z tym przedziwnym, uporczywym zapachem, jaki si ę tu tu unosi ł, i zdradzieckim wibrowaniem powietrza w mrocznym gabinecie. Zapadła już noc, a mnie przypomniało się nagle nagle wszystko, co Akeley pisa ł o poprzednich nocach, i zadr żałem na samą my myśl, że może nie być księżycowa. Równie nieprzyjemna by ła świadomość, że farma znajdowała się tu tuż przy ogromnym, g ę sto sto zalesionym stoku prowadzą zym zym wprost do niedost ę pnego szczytu Dark Mountain. Akeley zgodził się na na ęci zapalenie małej lampy naftowej, tylko życzył sobie, abym przekr ę c ił knot i postawi ł ją na na stoją cej cej w pewnym oddaleniu szafie bibliotecznej, obok upiornego popiersia Miltona; potem jednak żałowałem, że to zrobiłem, bo w świetle pełna napię cia, cia, nieruchoma twarz Akeleya i ę ce spokojnie spoczywają ce ce r ę ce wyglą da dały jak nieprawdziwe i pozbawione życia. Wydawało się , że jest niezdolny do jakiegokolwiek ruchu, cho ć zauważyłem, że co pewien czas jakby się kiwał sztywno. Po tym, co ju ż powiedział, nie starczyło mi wyobra źni, jakie jeszcze wielkie tajemnice może mieć do odkrycia jutro; w ko ńcu jednak okaza ło się , że głównym tematem dnia jutrzejszego bę dzie dzie wyprawa do Yuggoth i dalej - oraz mój ewentualny w niej udzia ł. Popadłem w przerażenie, kiedy wspomnia ł o moim udziale w kosmicznej wyprawie, co go musia ło ogromnie ubawi ć, bo g łowa nagle mu a ż się zatrz zatrzę sła. Opowiedział mi wi ę c głosem łagodnym, w jaki sposób istoty ludzkie mogą to to osią gn gnąć - parokrotnie już to miało miejsce choć lot w przestrzenie mię dzygwiezdne dzygwiezdne wydaje się zupe zupełnie nieprawdopodobny. Okaza ło się , że w wyprawie takiej rzeczywiście nie może uczestniczyć całe ciało człowieka, ale Obce ą Istoty posiadają ogromne ogromne umiej ę tno tności chirurgiczne, biologiczne, chemiczne oraz wielk ą sprawność techniczną i i potrafią przenie przenieść mózg człowieka bez całej współzależnej struktury fizycznej. Istnieje zupełnie nieszkodliwy sposób oddzielania mózgu przy jednoczesnym zachowaniu ciała przy życiu. Nagi organ mózgowy zostaje umieszczony w specjalnym p łynie wewną trz trz wypełnionego powietrzem cylindra, wykonanego z metalu meta lu pochodz ą cego cego z Yuggoth, przez który przechodz ą specjalne specjalne elektrody i łą cz czą si się w w każdej chwili z precyzyjnymi instrumentamu, które są w w stanie zastą pić trzy istotne zmys ły; wzroku s łuchu i mowy. Skrzydlate, grzybiaste istoty bez żadnego trudu przenoszą cylinder cylinder z mózgiem poprzez ca łą przestrzeń kosmiczną . Na każdej planecie, na której rozwini ę ta ta jest cywilizacja, posiadają pomocnicze instrumenty, które mogą by być podłą czone czone do umieszczonego w cylindrze mózgu; i tak po odpowiednim dopasowaniu podró żują cy cy mózg zostaje obdarzony pe łnymi
właściwościami czucia i artykułowanego życia - mimo że pozbawiony jest ciała i mechanicznego działania - na każdym etapie podróży w przestrzeni i czasie, a tak że poza ich zasię giem. giem. Jest to równie proste, jak przeniesienie fonograficznego zapisu i nastawienie go wszę dzie dzie tam, gdzie fonograf mo że działać. Nie ma żadnych wą tpliwo tpliwości, jeśli chodzi o powodzenie tego przedsię wzi wzię cia cia Akeley niczego się nie nie obawiał. Czyż nie dokonano ju ż tego wielokrotnie i z pe łnym sukcesem?
ę k ę i i wskazał Po raz pierwszy Akeley unius ł nieruchomą , spoczywają cą dot dotą d bezczynnie r ę kę ą pó ę po sztywno na wysok ą półk ę po drugiej stronie pokoju. Tam w równym szeregu, sta ło kilkanaście cylindrów z metalu, jakiego nigdy jeszcze nie widziałem - wysokości jednej stopy i mniej wię cej cej tegoż wymiaru średnicy, z trzema zagadkowymi wkl ę słościami w ącie równoramiennym trójk ą c ie na wypuk łym froncie każdego cylindra. Jeden z nich po łą czony czony był w dwóch wkl ę słościach z dwoma dziwnie wygl ą daj dają cymi cymi aparatami stoją cymi cymi z tyłu. Ich znaczenia nie trzeba mi było wyjaśniać, przeszył mnie lodowaty dreszcz. Po chwili ęka ka wskazuje na jakieś zagadkowe aparaty stoją ce zauważyłem, że r ę ce w najbliższym rogu pokoju, do których przyłą czone czone są sznury sznury i wtyczki, a przypominaj ą ce ce aparaty na półce za cylindrami. - Są tutaj tutaj cztery rodzaje aparatów, panie Wilmarth - usłyszałem cichy szept. - Cztery rodzaje a do ka żdego trzy pomocnicze - to razem dwana ście. Bo widzi pan, istniej ą cztery cztery grupy różnych istot reprezentowanych przez owe cylindry tam na górze, w tym trzy istoty ludzkie, sześć istot grzybiastych, które nie mog ą podró podróżoważ w przestrzeni kosmicznej cieleśnie, dwie istoty z Neptuna (Bo że, żeby pan móg ł zobaczyć, jak wyglą daj dają na na swojej w łasnej planecie) oraz istoty z centralnych pieczar na niezwykle ciekawej ciemnej gwieździe znajdują cej cej się ą. Na głównym posterunku w g łę bi Round Hill może pan spotkać wię cej poza galaktyk ą cej takich cylindrów i instrumentów, w których znajduj ą si się mózgi mózgi z kosmosu, obdarzone zupe łnie innymi zmys łami niż te, które są nam nam znane - s ą to to sprzymierzeńcy i badacze najbardziej odległych światów - a tak że instrumentów dostarczają cych cych owym mózgom specjalnych wrażeń i możliwości wyrażania ich odczuć, odpowiednio do nich dopasowanych, a jednocześnie do różnego rodzaju słuchaczy. Round Hill, jak wi ę kszo kszość posterunków tych istot w całym wszechświecie, ma charakter kosmopolityczny. Mnie, oczywi ście, zostały wypożyczone dla przeprowadzenia eksperymentu tylko prostsze formy tych cylindrów. Proszę wzi wziąć trzy instrumenty, które panu wskazuje, i postawi ć je na stole. Ten wysoki z dwoma szklanymi soczewkami na froncie, potem pude łko z pustymi tubami i odg łośnikiem i ążkiem na górze. Teraz cylinder z nalepk ą ą "B-67". pudełko z metalowym kr ąż "B-67". Teraz proszę stanąć na tym rze ź bionym krześle i się gn gnąć do pó łki. Ciężkie? Nie szkodzi. Tylko prosz ę si się nie pomyli ć - "B-67". Niech pan nie zwraca uwagi na ten nowy, b łyszczą cy cy cylinder podłą czony czony do dwóch pomiarowych instrumentów, na którym wypisane jest moje nazwisko. Proszę postawi postawić B-67 na stole, obok instrumentów, w takiej pozycji, żeby tarcza z przełą cznikami cznikami przy wszystkich trzech instrumentach znajdowa ła się z z lewej strony. Teraz trzeba połą czy czyć sznur biegną cy cy od soczewek a gniazdkiem na górze cylindra... o tam! ążkiem do Nastę pnie tubowy instrument z niższym gniazdkiem po lewej stronie i aparat z kr ąż zewnę trznego trznego gniazdka. Teraz prosz ę przesun przesunąć wszystkie aparaty tak, żeby przełą czniki czniki ążek pierwszy i tuba znalazły się po po prawej stronie - najpierw soczewka pierwsza, potem kr ąż pierwsza. W porzą dku. dku. Jednocze śnie chciał bym bym pana poinformować, że tym razem jest to istota ludzka... jak ka żdy z nas. Inne wypróbujemy jutro. Po dziś dzień nie rozumiem, dlaczego tak niewolniczo s łuchałem szeptanych poleceń, i nie
wiem, czy Akeley by ł zdrowy na umy śle, czy chory. Po tych wydarzeniach mog łem się właściwie spodziewać wszystkiego; ta mechaniczna maskarada wyglą da dała jak typowa fantazja zwariowanych wynalazców i ludzi nauki i wzbudzi ła we mnie wi ę ksze ksze wą tpliwo tpliwości, niż niedawna dysputa. Wszystko, co ten cz łowiek mówił, przekraczało granice ludzkiej wiary ale czyż inne rzeczy nie przekraczały jeszcze bardziej, a wydawały się mniej mniej absurdalne tylko dlatego, że były tak dalekie od namacalnych, konkretnych dowodów? Umysł mój b łą ka kał się w w zupełnym chaosie, nagle jednak dobieg ło mnie skrzypienie i warkot od strony wszystkich trzech aparatów pod łą czonych czonych do cylindrów, ale wkrótce zaleg ła cisza. Co ma nastą pić? Czyż bym miał usłyszeć głos ? A nawet je żeli tak, to jakimam dowód na to, że nie jest to jakieś specjalne, sprytnie wmontowane radio, w którym mówi ukryty i pilnie strzeżony spiker? Nawet jeszcze teraz nie miał bym bym ochoty potwierdzać tego, co us łyszałem, ani też tego, co si ę zdarzy zdarzyło w mojej obecno ści. Coś jednak bez w ą tpienia tpienia się zda zdażyło. Wyjaśnię to to pokrótce; otó ż aparat z tubami i głowicą akustyczn akustyczną zacz zaczął mówić w sposób nie budzą cy cy wą tpliwo tpliwości, że ktoś jest w nim rzeczywiście obecny i obserwuje nas. G łos był silny, metaliczny, bez życia, czysto mechaniczny, pozbawiony modulacji czy jakiejkolwiwk ekspresji, słychać było zgrzytanie i trzaski, ale wszystko pełne szalonej precyzji i świadomego działania.
ą sam - Panie Wilmarth - powiedział - mam nadzieję , że nie przestraszę pana. pana. Jestem tak ą samą ą jak istotą ludzk ludzk ą jak pan, tylko że ciało moje spoczywa teraz bezpiecznie, odpowiednio zasilone życiem, w głę bi Round Hill, około półtorej mili na wschód od tego miejsca. Ja natomiast jestem tutaj z panem, mój mózg znajduje się w w tym cylindrze, a widz ę , słyszę , i mówię dzi dzię ki ki elektronicznym wibracjom. Za tydzie ń wyruszam w podró ż poprzez próżnię , robiłem to już zresztą kilkakrotnie, kilkakrotnie, i mam nadziej ę odby odbyć tę podró podróż w miłym towarzystwie pana Akeleya. Pragnął bym bym odbyć ją równie również i w pa ńskim towarzystwie. Znam pana z widzenia i z opinii, ą si jak ą się pan pan cieszy, śledziłem też korespondencję pomi pomię dzy dzy panem i jego przyjacielem. Należę do do tych ludzi, którzy si ę sprzymierzyli sprzymierzyli z Obcymi Istotami odwiedzaj ą cymi cymi naszą planetę . Po raz pierwszy zetknąłem się z z nimi w Himalajach, gdzie udziela łem im różnego rodzaju pomocy. Ja za ś dzię ki ki nim, w rewan żu, doświadczyłem rzeczy, jakie niewielu ludziom przypadają w w udziale. Czy zdaje sobie pan sprawę , co to znaczy, kiedy powiem, że byłem już na trzydziestu siedmiu różnych ciałach niebieskich - planetach, ciemnych gwiazdach i ma ło zidentyfikowanych ą i i dwóch poza zakrzywieniem obiektach - w tym na o śmiu poza nasz ą galaktyk galaktyk ą czasoprzestrzeni? Wszystkie te wyprawy nie przyniosły mi najmniejszej szkody. Mózg mój ę czny, został odłą czony czony od ciała w sposób tak zr ę czny, że trudno by to nazwa ć operacją hirurgiczn hirurgiczną . Istoty odwiedzają ce ce naszą planet planetę maj mają metody, metody, dzię ki ki którym oddzielenie mózgu jest ą łą tw czynnością łą twą i i niemalże normalną - przy czym ciało, po od łą czeniu czeniu mózgu, wcale się nie nie starzeje. Natomiast mózg, chciał bym bym tu dodać, podłą czony czony do mechanicznych aparatów pomocniczych i w pewnym stopniu stopniu karmiony wymienianym co pewien czas konserwuj ą cym cym płynem, jest absolutnie nie śmiertelny. Szczerze pragnę , aby się pan pan zdecydowa ł na wypraw wraz ze mn ą i i panem Akeleyem. Istoty ą przybywają ce ce na naszą planet planetę ch chę tnie tnie zawierają znajomo znajomość z ludźmi posiadają cymi cymi tak ą wiedzę jak jak pan i równie ch ę tnie tnie pokazują olbrzymie olbrzymie otchłanie, o jakich nam si ę nie nie śni w najbardziej fantastycznych marzeniach. Przy pierwszym zetknię ciu ciu z nimi doznaje się do dość dziwnego wrażenia, wiem jednak, że pan wstosunkuje si ę do do tego, jak trzeba. S ą dz dzę , że pan Noyes też się z z nami wybierze, ten, który przywióz ł pana tutaj swoim samochodem. Od wielu
już lat należy do naszego grona, chyba rozpozna ł pan jego g łos, utrwalony w zapisie, jaki wysłał pan Akeley. Widzą c, c, że drgnąłem, mówią cy cy przerwał na chwil ę , po czym ci ą gn gnął dalej: - Pozostawiam wi ę c panu t ę spra spraę do do rozstrzygnię cia, cia, panie Wilmarth, dodam tylko, że człowiek, który tak żarliwie interesuje się wszystkim, wszystkim, co wykracz poza przecię tno tność, a tak że folklorem, powinien skorzystać z takiej szansy. Nie ma żadnych powodów do obaw. ą dokonywania Wszelkie zabiegi są bezbolesne, bezbolesne, można się zachwyca zachwycać technik ą dokonywania zmian. Kiedy odłą cza cza się elektrody, elektrody, mózg zapada w sen pe łen żywych i fantastycznych marzeń. A teraz, jeśli pan pozwoli, od łożymy nasze spotkanie do jutra. Dobranoc, i prosz ę odwróci odwrócić wszystkie przełą czniki czniki w lewą stron stronę . Teraz już nie musi pan tak dok ładnie przestrzegać kolejności, ale lepiej obsłużyć aparaty z soczewkami na ko ńcu. Dobranoc, panie Akeley, proszę zadba zadbać o naszego go ścia. Czy już obsłużył pan przełą czniki? czniki? I to wszystko. Mechanicznie wykona łem polecenie i przesunąłem wszsystkie trzy przełą czniki, czniki, choć trawiły mnie rozmaite wą tpliwo tpliwości odnośnie tego, co si ę tutaj tutaj zdarzyło. W głowie miałem straszny zamę t, t, gdy us łyszałem szept Akeleya, który kaza ł mi zostawić całą ę na aparatur ę na stole. Nie skomentowa ł ani jedną uwag uwagą tego, tego, co si ę wydarzy wydarzyło, choć prawdę mówią c, c, żaden komentarz niewiele by mi wyja śnił, a może wogóle nie dotar ł by by do mojej skołowanej głowy. Powiedział tylko, że mogę sobie sobie wziąć lampę do do pokoju, zrozumia łem wię c, c, że chce pozostać sam i odpocz ąć. Z pewno ścią powinien powinien już odpocząć, popołudniowa i wieczorna rozmowa wyczerpałyby najbardziej żywotnego człowieka. Wciąż jeszcze ę, choćmiałem oszołomiony powiedziałem mu dobranoc i uda łem się z z lampą na na gór ę ę . wspaniałą kieszonkow kieszonkową latark latark ę Zadowolony by łem, że mogę opó opóścić ten gabinet przesycony dziwnym zapachem i nieokreśloną wibracj wibracją , ale nie mog łem, niestety, uciec od poczucia koszmarnego l ę ku ku i ą przesi zagrożenia, i od kosmicznej potworno ści, jak ą przesią kni knię te te było całe to miejsce, i mocy, jakie tu napotkałem. Dziki, bezludny teren, ciemny, poros ły tajemniczym lasem stok góry, wznoszą cej cej się tu tuż za domem, ślady na drodze, chory, nieruchomy cz łowiek szepczą cy cy w ciemności, diaboliczne cylindry i aparaty, a do tego jeszcze zaproszenie do niesłychanej operacji i jeszcze bardziej niesłychanych podró ży - wszystko to, tak niespodziewane i tak nagłe, napierało na mnie ze zdwojon ą moc mocą , która wyssała ze mnie całą si siłę woli woli i prawie całkiem podkopa ła moje siły fizyczne. A już szczególnie zaskoczyło mnie odkrycie, że mój przewodnik, Noyes, by ł celebrantem tego sabatowego rytua łu utrwalonego na fonograficznym zapisie, cho ć przecież wyczuwałem, że ten odrażają cy, ąd ś znany. Byłem też głę boki poruszony cy, bezdźwię czny czny głos jest mi sk ą moim stosunkiem do Akeleya; jego listy usposobi ły mnie przyjaźnie, teraz jednak budzi ł we mnie tylko odraz ę . Powinienem mu współczuć w chorobie, a ja tylko otrz ą sa sałem się z z obrzydzenia. Siedział sztywno i bezwzgl ę dnie dnie niczym trup, a jego ustawiczny szept by ł jak że nienawistny i nieludzki! Stwierdziłem, że takiego szeptu jeszcze w życiu nie s łyszałem, że mimo dziwnie ąś utajoną moc nieruchomych, os łonię tych tych wą sami sami ust, szept ten miał jak ąś moc i roznosi ł się o o wiele donośniej, niż można by się tego tego spodziewa ć po charczą cym cym astmatyku. Słyszałem go i ę razy razy wydało mi się nawet, rozumiałem z każdego miejsca w pokoju, a par ę nawet, że ten cichy, lecz przenikliwy głos, wcale nie świadczył o słabości, ale jest świadomie przytłumiony - tylko że
nie mogłem się zorientowa zorientoważ, z jakiego powodu. Od samego sa mego pocz ą tku tku coś mnie niepokoi ło w brzmieniu tego głosu. Teraz, kiedy zacz ąłem się nad nad tym zastanawia ć, doszedłem do wniosku, że głos ten budzi ł we mnie podobne odczucia, jak g łos Noyesa, tak dziwnie z łowieszczy. Ale kiedy i gdzie zetknąłem się z z czymś, co spowodowa ło takie skojarzenia, nie potrafiłem powiedzieć. Jednego byłem pewien - nie spę dz dzę ju już w tym domu nast ę pnej nocy. Cały mój naukowy zapa ł ę dzej zatracił się w w lę ku ku i odrazie, pragn ąłem tylko, aby si ę jak jak najpr ę dzej wydostać z tego siedliska choroby i nienaturalnych zjawisk. Wystarczy mi to, czego si ę dowiedzia dowiedziałem. Niewą tpliwie tpliwie muszą istnie istnieć jakieś powią zania zania ze wszechświatem - są to to jednak zagadnienia, z którymi normalny człowiek nie może mieć do czynienia. Wydawało mi si ę , że zewszą d otaczają mnie mnie jakieś bluźniercze siły, że napierają na na wszystkie moje zmysły, że się po po prostu dusz ę . O spaniu mowy by ć nie mogło, zgasiłem tylko lampę i i rzuciłem się w w ubraniu na łużko. To na pewno absurd, ale przez ca ły czas byłem w pogotowiu ęku u trzymałem rewolwer, który ze na wypadek niespodziewanego zagro żenia; w prawym r ę k ę. Z dołu nie dochodzi ły żadne odgłosy, oczami sobą przywioz przywiozłem, a w lewym latark ę wyobraźni widziałem jednak, że mój gospodarz siedzi w ciemno ści sztywny jak trup. Rozległo się tykanie tykanie zegara i dozna łem ulgi s łyszą c te normalne d źwię ki. ki. Ale z kolei uświadomiłem sobie jeszcze jedną niepokoj niepokoj ą cą rzecz rzecz - absolutny brak zwierzą t na tym terenie. Z pewno ścią nie nie by ło na farmie zwierzą t gospodarskich, ale nie s łychać też było tak typowych noc ą odg odgłosów dzikiej zwierzyny. Gdzie ś tylko z dali dolatywa ł złowrogi szum niewidzialnych rzek, ale poza tym woko ło zalegała cisza, nienormalna, mię dzyplanetarna. dzyplanetarna. Zastanawiałem się , jaka to niepoj ę ta, ta, zrodzona wśród gwiazd kl ą twa twa wisi nad t ą ziemi ziemią . Przypomniały mi si ę stare stare legendy, wedle których psy i inne zwierz ę ta ta nie cierpiały Obcych Istot, a jednocześnie zastanawiałem się , co mogą oznacza oznaczać widziane przeze mnie ślady na drodze. VIII
ą nieoczekiwanie Nie należy mnie pytać, jak długo trwała moja drzemka, w któr ą nieoczekiwanie zapadłem, albo też ile z tego, co si ę potem potem zdarzyło, było zwyk łym snem. Jeżeli powiem, że w pewnym momencie się zbudzi zbudziłem, że usłyszałem i zobaczyłem różne rzeczy, ktoś może powiedzieć, że się po po prostu wcale nie zbudzi łem i że wszystko by ło snem, aż do momentu, kiedy wypad łem z domu, pomkn ąłem do szopy, w której przedtem zauwa żyłem stoją cego cego tam starego Forda, wskoczyłem do tego wehiku łu i puściłem się szalonym szalonym pę dem, dem, nie baczą c na kierunek, poprzez te nawiedzone wzgórza, które w końcu zawiodły mnie - po ca łych godzinach ążenia pośród groźnych labiryntów le śnych - do wsi podskakiwania na nierównościach i kr ąż Townshend. Zapewne też nie spotka si ę z z uznaniem to wszystko, co zawar łem w moim raporcie; mo żna bowiem twierdzić, że zdję cia, cia, głosy utrwalone przez fonograf i dobywaj ą ce ce się z z cylindra oraz wszelkie inne, podobne im dowody by ły po prostu zwyk łym oszukaństwem, jakie na mnie praktykował nieosią galny galny już Henry Akeley. Można również przypuszczać, że miał spisek z innymi ekscentrykami i razem uknuli ten g łupi i bardzo wymy ślny figiel, że miał ekspresową agencję wysy wysyłkową w w Keene, a zapisy fonograficzne wykona ł dla niego Noyes. Dziwny wydaje się fakt, fakt, że jak dotą d Noyes nie zosta ł zidentyfikowany, nikt nie zna ł go w żadnej z pobliskich wsi, choć z pewnością cz czę sto sto bywał na tym terenie. Ci ą gle gle usiłuję sobie sobie przypomnieć numer rejestracyjny tego samochodu, czasem nawet wola ł bym bym już z tego
zrezygnować, ale może lepiej, żebym nie rezygnowa ł. Bo mimo wszystko, co mo żna na ten temat powiedzieć i co ja sam nieraz usiłuję sobie sobie mówić, wiem że w tych niezbadanych górach czają si się odra odrażają ce ce wpływy świata zewnę trznego trznego i że mają swoich swoich szpiegów i emisariuszy w świecie zamieszkałym przez ludzi. Jedyne, czego pragn ę w w dalszym życiu, to trzymać się z z daleka od tych wp ływów i tych emisariuszy. Po mojej przerażają cej cej opowieści szeryf wysłał oddział swoich ludzi na farm ę , ale Akeley zniknął bez śladu. Szlafrok, żółty szal i bandaże, którymi miał owią zane zane nogi, leżały w gabinecie na podłodze koło fotela stoją cego cego w rogu, nie wiadomo natomiast, co si ę sta stało z resztą jego jego garderoby, mo że zniknęła razem z nim. Nie było psów, ani żadnego inwentarza żywego, na ścianach zewnę trznych trznych domu, a tak że i wewną trz, trz, widniały ślady po kulach. Nic jednak wię cej cej nie zdołano tu zauważyć, co by mog ło zwrócić uwagę . Nie by ło żadnych cylindrów ani aparatów, materiałów, jakie przywiozłem w walizce, zniknął dziwny zapach i poczucie wibracji w powietrzu, ślady na drodze, nie pozosta ło nic z tych wszystkich dziwów, które jeszcze tak niedawno ogl ą da dałem. Po mej ucieczce jeszcze przez tydzień przebywałem w Brattleboro i rozmawiałem z różnymi osobami, które zna ły Akeleya; w rezultacie przeprowadzonych rozmów upewni łem się tylko, tylko, że całe wydarzenie nie by ło zjawą senn senną ani ani ułudą . Faktem niezbitym by ł zakup przez Akeleya psów, amunicji i chemikaliów, a tak że przecinanie przewodów telefonicznych; natomiast ci, którzy go znali - łą cznie cznie z jego synem w Kalifornii - uwa żali, że jego okazjonalne wzmianki o przeprowadzanych dziwnych badaniach nie by ły pozbawione logiki. Różni godni zaufania obywatele twierdzili, że był szalony, i bez cienia wą tpliwo tpliwości uważali wszystkie wymienione dowody za zwyk łe oszustwo spreparowane z chorobliwym sprytem przy udzialw ekscentrycznych, współdziałają cych cych z nim ludzi; natomiast zwykli, pro ści ludzie na wsi zgadzali się z z każdym szczegółem jego zeznań. Pokazywa ł tym wieśniakom niektóre zdję cia, cia, a tak że czarny kamień, przesłuchiwał z nimi ten strasznu zapis fonograficzny; wszyscy orzekli, że zarówno ślady, jak i bzycz ą cy cy głos znajdują potwierdzenie potwierdzenie w starych legendach. Mówiono też, że kiedy Akeley znalaz ł czarny kamień, wokó ł jego farmy zaczęło się dzia dziać coś dziwnego, rozlegały się jakie jakieś głosy. Wszyscy zaczę li li unikać tego miejsca, poza listonoszem albo jakimiś przypadkowymi, ale odpornymi nerwowo lud źmi. Dark Mountain i Round Hill są wci wciąż jeszcze nawiedzane i nie znalazł bym bym nikogo, kto by kiedykolwiek usi łował tam dotrzeć. Pobliscy mieszkańcy dobrze wiedzieli, że od dawna ju ż znikają co co pewien czas z tych okolic różni ludzie, a ostatnio znikn ął nawet znany w łóczę ga ga Walter Brown, o którym Akeley wspomina ł w listach. Uda ło mi się spotka spotkać farmera, który widział dziwne ciała płyną ce ce z nurtem West River, jednak że jego opowie ść zbytazagmatwana aby można ją potraktować poważnie. Kiedy opó ściłem Brattleboro, postanowiłem, że już nigdy wi ę cej cej nie wrócę do do Vermont, i jestem przekonany, że wytrwam w swoim postanowieniu. W tych dzikich górach z pewno ścią istnieje placówka owej strasznej rasy z kosmosu, kiedy przeczytałem wiadomość, że za Neptunem dostrzeżono nową , dziewią tą planet planetę , jak zapowiedziano u Akeleya, mam coraz mniej wą tpliwo tpliwości. Astronomowie, w sposób niezwykle prawid łowy, z czego pewnie wcale nie zdawali sobie sprawy, nazwali ją "Pluto". "Pluto". A ja uwa żam, a nawet mam pewno ść, że jest to właśnie spowite wiecznym mrokiem Yuggoth. Przyznam si ę , że przeszywa mnie dreszcz lę ku, ku, kiedy rozmy ślam, dlaczego te straszne istoty zapragnęły, aby właśnie teraz ta planeta stała się znana znana na ziemi. Staram się zachowa zachować spokój i wierzy ć, że te demoniczne stwory nie stosują jakiej jakiejś nowej taktyki, która ma wyrz ą dzi dzić krzywdę ziemi ziemi i jej mieszkańcom, ale nie
przychodzi mi to łatwo. Wciąż jednak nie opisa łem jeszcze, w jaki sposób sko ńczyła się moja moja straszna noc na farmie. ą drzemk ę, podczas której w sennej jawie Jak już wspomnia łem, zapadłem w dość przykr ą drzemk ę przesówały się przed przed mymi oczami straszne krajobrazy. Nie potrafię jednak jednak powiedzieć, co mnie zbudziło, ale jestem pewien, że zbudziłem się w w tym konkretnym momencie. Najpierw usłyszałem skrzypnię cie cie podłogi w hallu przy moich dzwiach i nieprzyjemne, st łumione gmeranie w zamku. Natychmiast jednak usta ło; ale najbardziej jasno uświadomiłem sobie głosy, jakie mnie dobieg ły z gabinetu na parterze. Wydawa ło mi się , że jest tam kilka osób, a rozmowa jest mocno kontrowersyjna. Po kilku chwilach nas łuchiwania byłem już na dobre rozbudzony, gdy ż głosy te miały takie ę śmieszna. Ich tonacj by ła dość brzmienie, że myśl o spaniu ka żdemu wydałaby się ś zróżnicowana, a jeśli komuś zdarzyłoby się wys wysłuchać kiedykolwiek zapisów fonograficznych, przestał by by mieć wą tpliwo tpliwości, co do dwóch przynajmniej g łosów. Cho ć myśl ta była straszna, zdawałem sobie sprawę , że znajduję si się pod pod jednym dachem z owymi niesłychanymi istotami z przepastnych przestworzy; te dwa g łosy to było owo blu źniercze bzyczenie, jakim Obce Istoty posługuj ą si się przy przy porozumiewaniu z lud źmi. I w tym przypadku zaznaczyła się pewna pewna różnica - w brzmieniu, akcencie i tempie - ale mimo to należały do tego samego ohydnego gatunku. Trzeci głos dobywa ł się z z pewnością z z aparatury połą czonej czonej z jednym z mózgów, znajdują cych cych się w w cylindrach. By ło to równie pewne, jak samo bzyczenie, bo ten dono śny, metaliczny głos bez życia, jaki słyszałem z wieczora, z jego pozbawionym fleksji i wyrazu zgrzytaniem i rzężeniem, z bezosobową precyzj precyzją i i rozwagą , był niezapomniany. Wtedy to zadałem pytania, czy za tym zgrzytaniem kryje się taki taki sam mózg, jaki uprzednio do mnie przemawiał; potem jednak zrozumia łem, że każdy mózg wyda z siebie podobny g łos, jeżeli zostanie podłą czony czony do tego samego aparatu mowy; ró żnice mogą si się tylko tylko przejawiać w ędko kości i sposobie wymowy. W tej ohydnej rozmowie bra ły udział samym ję zyku, zyku, rytmiem pr ę d dwa głosy ludzkie - jeden przynale żał do nie znanego mi wie śniaka, a drugi, z łagodnym bostońskim akcentem, był głosem mojego niedawnego przewodnika, Noyesa.
ę bni ć poszczególne słowa, jakie padały na parterze, ale jednocześnie Usiłowałem wyodr ę świadom byłem, że odbywa się tam tam pospieszna krzą tanina, tanina, chrobotanie i przesuwanie; nie mogłem pozbyć się wra wrażenia, że pokój pełen jest żywych istot - by ło ich znacznie wi ę cej cej poza tymi, których mow ę odró odróżniałem. Trudno dok ładnie opisać ich chrobotanie, bo nie sposób tego z niczym porówna ć. Tak jakby si ę porusza poruszały po pokoju istoty świadome; odgłos ich kroków przypomina ł bezładne stukanie czymś twardym - z rogu albo stwardnia łej gumy. Dla bardziej konkretnego, ale mniej dok ładnego porównania mo żna by powiedzie ć, że ludzie w luźnych drewniakach szurali i stukali w wyfroterowan ą pod podłogę z z desek. Nawet nie mia łem odwagi wyobrazi ć sobie, kim s ą i i jak wygl ą daj dają istoty istoty odpowiedzialne za te ha łasy. Wkrótce zorientowałem się , że nie zdołam uchwycić sensu tej rozmowy. Co pewien czas do moich uszu docierały poszczególne słowa - w tym nazwisko Akeleya i moje - zw łaszcza wtedy, kiedy by ły wypowiadane przez mechaniczny aparat produkuj ą cy cy mowę ; ich prawdziwy sens gubił się jednak jednak w braku ci ą głości myśli. Dziś już nie potrafię tego tego odtworzyć i nawet straszliwe wrażenie jakie to na mnie wywar ło, jest już raczej kwestią przypuszczenia aniżelu odkrycia. By łem pewien, że na dole, pode mn ą , zgromadziło się jakie jakieś straszliwe, niezwyk łe konklawe, ale nad czym, tak bardzo bulwersuj ą cym, cym, radzili, tego nie wiedziałem. Akeley, co prawda, zapewnia ł mnie o przyjacielskim stosunku Obcych Istot, ja
jednak czułem, że kryje się w w tym blu źniercze zło. Wsłuchują c się pilnie, pilnie, zacząłem z czasem rozróżniać poszczególne g łosy, choć nadal nie chwytałem ich sensu, a tak że wyczuwać dość charakterystyczne stany emocjonalne. W jednym z bzyczą cych cych głosów, na przyk ład, wyczuwałem niewą tpliw tpliwą w władczość; z kolei zaś mechaniczny głos, mimo, że sztucznie donośny i równy, zdawa ł się zajmowa zajmować pozycję podległą i i obronn ą . Głos Noyesa świadczył o stosunku pojednawczym. Innych nie potrafi łem scharakteryzować. W ogóle nie s łyszałem znajomego mi szeptu Akeleya, ale wiedziałem przecież, taki szept nie zdoła przeniknąć przez solidny strop pomi ę dzy dzy gabinetem a moim pokojem.
ę mo Spróbuję odtworzy odtworzyć kilka poszczególnych s łów i innych d źwię ków, ków, w miar ę możliwości odpowiednio okre ślają c mówią cych. cych. Najpierw zdo łałem dok ładniej uchwycić jakieś fragmenty zdań wypowiedzianych przez mówi ą cy cy aparat.
(Mówiący aparat) ...przynie ś do mnie... odes ł ać listy i zapis fonograficzny... zako ńczyć na tym... wzi ąć... wzrok i sł uch... uch... nie szkodzi... bezosobowa si ł a, a, mimo wszystko... nowy, b ł yszcz ący cylinder... dobry Bóg... (Pierwszy bzycz ący g ł ł os) os) ...czas, aby śmy przestali... ma ł y i ludzki... Akeley... mózg... mówiący... (Drugi bzycz ący g ł os) ł os) ... Nayarlathothep... Wilmarth... zapisy i listy... tanie szalbierstwo... (Noyes) ...(trudne do wymówienia s ł owo owo albo nazwisko, prawdopodobnie N'gah-Kthun )...nieszkodliwy... spokój... kilka tygodni... teatralne... powiedzia powiedzia ł em em ju ż przedtem... (Pierwszy bzycz ący g ł os) ł os) ...nie ma powodu... zasadniczy plan... efekty... Noyes mo że dopilnować... Round Hill... nowy cylinder... samochód Noyesa... (Noyes) ...dobrze... wszystko wasze... tutaj na dole... reszta... miejsce... (kilka g ł łosów o sów jednocze śnie - rozmowa niezrozumiał a) a) (Liczne kroki, w tym tak że to szczególne stukanie i szuranie lu źnych drewniaków) (Dziwne odg ł łosy o sy cz ł łapania) a pania) (Odg ł łos o s zapalonego silnika i oddalaj ącego się auta) (Cisza) To wszystko, co pochwyci ły moje uszy, kiedy le żałem w napię ciu ciu na łużku, w tej nawiedzonej farmie, pośród demonicznych gór... w ubraniu, z rewolwerem w zaci śnię tej tej dłoni ą w i kieszonkową latark latark ą w drugiej. A le żałem, jak już zaznaczyłem, całkowicie sparaliżowany i nie ruszałem się , choć echo tych odg łosów już dawno zamilk ło. Gdzieś z daleka na dole dochodziło głuche, miarowe tykanie starego zegara z Connecticut, a wkrótce dotar ło do mnie chrapanie. Akeley musiał wreszcie zasnąć po skończeniu tej dziwnej narady i bardzo mu to było napewno potrzebne. Nie mogłem się zdoby zdobyć na decyzję , co robić w tej sytuacji. Bo przecież usłyszałem tylko to, czego się mog mogłem spodziewać na podstawie uzyskanych wcze śniej informacji, nic wię cej. cej. Dobrze też wiedziałem, że Obce Istoty mają wolny wolny dost ę p do farmy. A jednak Akeley by by ł najwyraźniej zdziwiony ich niespodziewaną wizyt wizytą . Lecz coś w zasłyszanych fragmentach
ich dyskusji zmroziło mnie na wskro ś, wzbudzi ło tak groteskowe i straszne wą tpliwo tpliwości, że zapragnąłem, aby się to to okazało tylko snem. My ślę , że podświadomie coś wyczuwałem, czego świadomość nie mogła jeszcze objąć. Ale jak ma si ę sprawa sprawa z Akeleyem? Czyż by nie był on moim przyjacielem, czyż by nie zaprotestował, gdyby mia ło mi grozić jakieś niebezpieczeństwo? Rozlegają ce ce się na na dole spokojne chrapanie zdawa ło się na naśmiewać ze wszystkich moich, tak nagle naros łych obaw. Możliwe to, że Akeleya oszukano i pos łużono się nim nim jako przyn ę tą , aby wycią gn gnąć mnie w te góry wraz z listami, zdję ciami ciami i zapisem fonograficznym? Czyż by te istoty zamierzały zniszczyż nas obu dlatego, że za dużo wiemy? Znowu przysz ła mi na myśl ta nagła i niezwyk ła zmiana sytuacji, która znalazła odbicie w jego ostatnich listach. Instynktownie czułem, że dzieje się co coś bardzo złego. Wszystko wygl ą da da zupełnie inaczej, niż się spodziewa spodziewałem. A ta cierpka kawa, której nie wypiłem... czy Obce Istoty nie mia ły mnie oszołomić jakimś narkotykiem? Musz ę natychmiast porozmawiać z Akeleyem i przywo łać go do rzeczywistości. Zahipnotyzowali go obietnicami odkryć kosmicznych, ale teraz musi pos łuchać głosu rozsą dku. dku. Trzeba nam st ą d uciekać, nim bę dzie dzie za późno. Jeśli nie starczy mu siły woli, żeby się z z tego wyrwa ć, ja go wspomogę . A jeśli nie zdołam go przekonać, to przynajmniej sam si ę wydostan wydostanę . Chyba pozwoli mi wziąć swego Forda, zostawi ę go go w gara żu w Brattleboro. Widzia łem, że stał w szopie - drzwi były w nim zamkni ę te, te, dobry znak - gotów by ł do natychmiastowego użytku, wię c niebezpieczeństwo można już było zaliczyć do przesz łości. Chwilowa niech ęć do Akeleya, która by ła skutkiem naszej wieczornej rozmowy, ju ż mi przeszła. Obaj znaleźliśmy się w w podobnej sytuacji i musimy si ę trzyma trzymać razem. Wiedzą c, c, że jest chory, nie mia łem ochoty go budzi ć, ale było to konieczne. Nie mog łem przecież pozostać w tym domu a ż do rana. Wreszcie, zdolny już do działania, przecią gn gnąłem się , żeby rozluźnić mięśnie. Pod wp ływem raczej impulsu aniżeli rozwagi wstałem ostrożnie, włożyłem kapelusz na g łowę , wziołem ę i i przyświecają c sobie latark ą ą zacz walizk ę zacząłem schodzić na dół w ogromnym napi ę ciu ciu ę ce, ę i ę w nerwowym. Rewolwer trzyma łem w zaciśnię tej tej prawej r ę ce, a walizk ę i latark ę w lewej. Sam nie wiem, dlaczego zachowałem takie środki ostrożności, bo przecież miałem obudzić tylko jeszcze jednego mieszkańca tego domu. Kiedy po skrzypi ą cych cych schodach zszedłem do hallu, us łyszałem jeszcze wyraźniejsze chrapanie, ale dochodziło z pokoju znajduj ą cego cego się po po lewej stronie - z salonu, w którym jeszcze nie byłem. Z prawej ział czarną noc nocą gabinet, gabinet, w którym s łyszałem niedawno ą i i kierują c rozmowę . Pchnąłem nie domkni ę te te drzwi salonu przyświecają c sobie latark ą światło w stronę ś ę ś pią cego. cego. Natychmiast jednak odwróciłem się i i wycofałem bezszelestnie, tym razem już nie instynktownie, ale kierowany rozs ą dkeiem. dkeiem. Na kanapie spa ł nie Akeley, ale mój były przewodnik Noyes. Nie miałem poję cia, cia, jak naprawdę przedstawia przedstawia się sytuacja, sytuacja, ale zdrowy rozsą dek dek nakazywa ł mi dowiedzieć się jak jak najwi ę cej, cej, zanim kogokolwiek obudz ę . Zamknąłem cicho drzwi od salonu, żeby nie obudzi ć Noyesa i ostrożnie wszedłem do gabinetu spodziewaj ą c się tam tam znaleźć Akeleya, ś pią cego, cego, czy rozbudzonego, w fotelu, najwidoczniej jego ulubionym miejscu odpoczynku. W blasku latarki dostrzeg łem najpierw du ży stół pośrodku gabinetu, na nim jeden z tych piekielnych cylindrów z pod łą czonymi czonymi aparatami wzroku i s łuchu oraz z aparatem mowy stoją cym cym w pobli żu, a uszykowanym do pod łą czenia czenia w każdym momencie. Pomy ślałem, że w nim napewno znajduje si ę mózg, mózg, który s łyszałem podczas tej strasznej
konferencji; przyszła mi ochota, żeby go na chwil ę pod podłą czy czyć i usłyszeć, co ma do powiedzenia. Był zapewne świadom mojej obecności; podłą czone czone aparaty wzroku i s łuchu odnotowa ły blask mojej latarki i skrzypienie podłogi. Nie miałem jednak odwagi manipulowa ć przy tej aparaturze. Zauważyłem tylko, że był to nowy, b łyszczą cy cy cylinder z nazwiskiem Akeleya, który wieczorem stał na półce i na który mia łem nie zwracać uwagi. Teraz, patrz ą c wstecz, żałuję , że brak ło mi odwagi i nie pos łuchałem tego, co móg ł by by mi powiedzieć. Bóg jeden wie, jakeie tajemniece, jakie straszne strasz ne wą tpliwo tpliwości i czyją to tożsamość był by by mi wyjaśnił! Wtedy jednak uznałem, że lepiej to zostawić w spokoju.
ę w Skierowałem nastę pnie latark ę w róg pokoju, gdzie spodziewa łem się znale znaleźć Akeleya, ale ku memu zaskoczeniu stwierdziłem, że wielki fotel jest pusty, nie ma w nim ani ś pią cego cego ani rozbudzonego Akeleya. Natomiast z fotela na pod łogę opada opadał jego obszerny, stary szlafrok, zaś obok na pod łodze leżał żółty szal i długi bandaż, którym owini ę te te były jego nogi, co wydało mi się takie takie dziwne. Kiedy tak sta łem pełen wą tpliwo tpliwości i zastanawiałem się , gdzie może się znajdowa znajdować Akeley i dlaczego tak nagle porzuci ł strój, jaki miał na sobie z powodu choroby, stwierdziłem, że już nie czuję tu tu tego dziwnego zapachu ani wibracji. Czym by ły spowodowane? Nagle uświadomiłem sobie, że najbardziej odczuwałem je w pobli żu Akeleya, a zwłaszcza koło fotela; nastę pnie w całym gabinecie, ale już słabiej, a tak że w hallu, w ą pobliżu drzwi gabinetu. Reszta domu by ła wolna od zapachu i wibracji. Przesun ąłem latark ą po całym gabinecie łamią c sobie głowę nad nad tym, co si ę tu tu mogło zdarzyć. Lepiej byłoby dla mnie, gdybym zostawi ł to miejsce w spokoju i nie o świetlał raz jeszcze pustego fotela. W rezultacie nie opuściłem tego domu bezszelestnie, wyda łem z siebie bezszelestny okrzyk, który mógł zaniepokoi ć i rozbudzić ś pią cego cego po wartownika. Ten krzyk i nieprzerwane chrapanie Noyesa to odg łosy, jakie zapamię ta tałem z tego pe łnego patologicznych zjawisk domu u stóp nawiedzonej góry, której szczyt poros ły jest czarnym lasem - a bę dą cej cej siedliskiem transkomicznego horroru pośród samotnych zielonych wzgórz i szemrzą cych cych klą tw twę potoków, potoków, przecinaj ą cych cych widmowy, dziki krajobraz. Sam nie wiem, jak to si ę sta stałó, że podczas tego chaotycznego szperania w gabinecie nie upuściłem latarki, walizki i rewolweru i że zdołałem je przy sobie zachowa ć. W ko ńcu jednak wydostałem się z z pokoju, a potem z tego domu, zachowuj ą c ciszę . Dowlok łem się bezpiecznie do Forda i wrzuciwszy swoje rzeczy do środka, zasiadłem przy kierownicy. Udało mi się uruchomi uruchomić ten stary wehikuł i pomknąć przez czarną , bezksiężycową noc noc ku nieznanej, bezpiecznej przystani. Moja jazda tym wehikułem przypominała majaki z utworów Poego albo Rimbouda czy te ż obrazów Dore'a, w ko ńcu jednak uda ło mi się dotrze dotrzeć do Townshend. I to ju ż wszystko. Je żeli nie ucierpiało moje zdrowie psychiczne, to mia łem szczęście. Czasami jednak lę kam kam się , co przynios ą nast nastę pne lata, zwłaszcza teraz, kiedy niespodziewanie wykryto now ą planet planetę Pluton. Pluton.
ą po Jak już wspomnia łem, poświeciwszy najpiwrw latark ą po całym pokoju skierowa łem ją znowu na pusty fotel i wtedy zauwa żyłem tam po raz pierwszy trzy przedmioty ukryte w luźnych fałdach leżą cego cego tam szlafroka. Kiedy trochę pó później przybyli tam ludzie szeryfa, już zniknęły. Zaznaczyłem, że nie było w tym nic specjalnie koszmarnego. Najgorsze by ły wnioski, jakie się mimo mimo woli nasuwa ły. Nawet jeszcze teraz przychodzą na na mnie chwile wą tpliwo tpliwości i wtedy jestem całkiem bliski sceptycyzmu tych ludzi, którzy przypisuj ą wszystkie te moje przeżycia sennej jawie, nerwom albo też złudzeniu.
Owe trzy rzeczy były skonstruowane mistrzowsko i zaopatrzone w pomys łowe metalowe klamry, celem podłą czenia czenia do części organicznych, na temat których nawet teraz nie śmiem ą ... snuć żadnych przypuszczeń. Mam nadzieję ... ... głę bok ą ... że były to przedmioty z wosku, wykonane z prawdziwym mistrzostwem, cho ć w skryto ści ducha jestem pełen różnych obaw. Wielki Boże ! Ten szepczą cy cy w ciemności człowiek i ten chorobliwy zapach, jaki si ę wokó wokół niego unosi ł, i ta wibracja w powietrzu ! Czarownik, emisariusz odmieniec, przybysz z innego świata... koszmarne, przytłumione bzyczenie... i przez ca ły czas w tym nowym, b łyszczą cym cym ę czno cylindrze na półce... biedaczysko... "Niesłychana zr ę czność chirurgiczna, biologiczna i mechaniczne..." Albowiem te trzy przedmioty le żą ce ce w fotelu, doskona łe aż po najdrobniejsze szczegóły, ęce odznaczają ce ce się wprost wprost mikroskopijnym podobie ństwem... identyczne... to by ła twarz i r ę c e Henry Wentwortha Akeleya.
Duch ciemności Dedykowane Robertowi Blochowi Widział em em ziejącą pustk ę mrocznego świata, Gdzie czarne planety kr ążą ążą bez celu, Gdzie kr ążą ążą w przera żeniu niezauwa żalne, Bez wiedzy, po żądania, imienia. Nemezis
Ostrożni badacze zawahają si się przed przed podwa żeniem powszechnego przekonania, że Robert Blake zginął od pioruna albo z powodu silnego nerwowego szoku, spowodowanego elektrycznym wyładowaniem. To fakt, że okno, do którego by ł zwrócony twarz ą , nie zostało stłuczone, ale natura nie raz już dowiodła, że stać ją na na najdziwniejsze czyny. Wyraz jego twarzy mógł po prostu wynika ć z dość specyficznego uk ładu mięśni, nie mają cego cego żadnego zwią zku zku z tym, co zobaczy ł, natomiast notatki w jego pami ę tniku tniku mają niew niewą tpliwy tpliwy zwią zek zek z bujną wyobra wyobraźnią rozbudzon rozbudzoną przez przez powszechnie panuj ą ce ce przesą dy dy i jakie ś dawne sprawy przez niego odkryte. Jeżeli zaś chodzi o niezwyk łe wydarzenia, jakie miały miejsce w opustoszałym kościele na Federalnym Wzgórzu - wnikliwy analityk ochoczo skojarzy je z ą w szarlatanerią , świadomą czy czy też nieświadomą , z jak ą w pewnym stopniu Blake by ł potajemnie zwią zany. zany. Bo przecież ofiara była pisarzem i malarzem całkowicie oddanym dziedzinie mitów, snu, terroru i zabobonów, skwapliwie poszukuj ą cym cym scen i efektów niezwyk łych w Milwaukee. Znał zdaje się ró różne stare opowieści, choć w pamię tniku tniku temu zaprzecza, a jego śmier ć stłumiła zapewne w zarodku jaki ś potworny żart, który miał potem znaleźć odzew w literaturze. Wśród tych jednak że, którzy badali i korelowali ca ły ten przypadek, kilku obstaje przy mniej racjonalnych i powszechnych teoriach. Sk łonni są traktowa traktować Blake'a dos łownie i w szczególny sposób uwypuklaj ą pewne pewne fakty, takie jak niew ą tpliwy tpliwy autentyzm starego kościelnego zapisu, potwierdzone istnienie jeszcze przed 1877 rokiem znienawidzonej i nieortodoksyjnej sekty "Gwiezdna M ą dro drość", odnotowane znikni ę cie cie w 1893 wścibskiego reportera Edwina M. Lillibridge'a, a ponad wszystko - wyraz niesamowitego l ę ku ku na wykrzywionej twarzy zmar łego młodego pisarza. Jeden spo śród owych badaczy w stanie krańcowego fanatyzmu wrzucił do zatoki przedziwnych kszta łtów kamień i równie zadziwiają co co ozdobioną metalow metalową skrzyni skrzynię , znalezioną w w starej kościelnej iglicy - ciemnej, bez okien, nie zaś w tej wieży, w której wymienione przedmioty znajdowa z najdowały się pierwotnie, pierwotnie, jak wspomniane jest w pamię tniku tniku Blake'a. Choć tak szeroko zostało to potę pione zarówno przez czynniki oficjalne, jak i nieoficjalne, człowiek ów - powszechnie szanowany lekarz, przejawiają cy cy zamiłowanie do dziwacznego folkloru - o świadczył, że uwolnił ziemię od od czegoś, co groziło zbyt wielkim niebezpieczeństwem, aby można było żyć spokojnie. Czytelnik sam musia ł dokona ć wyboru mi ę dzy dzy tymi dwoma szko łami opinii. Dokumenty podają istotne istotne szczegóły z pewnym sceptycyzmem, pozostawiaj ą c innym naszkicowanie obrazu, jaki widzia ł Blake - albo udawa ł, że widzi. Teraz, po dok ładniejszym zapoznaniu się z z pamię tnikiem, tnikiem, w spokoju i bez po ś piechu postarajmy się podsumowa podsumować ten tajemniczy łańcuch
wydarzeń z punktu widzenia ich g łównego aktora. Młody Blake powróci ł do Providence zim ą z z 1934 na 1935 rok i zaj ął pię tro tro sę dziwego dziwego domu przy porosłym trawą dziedzi dziedzińcu opodal College Street - na szczycie ogromnego wzgórza od strony wschodniej, w pobli żu kampusu Brown University i tu ż za zbudowaną z z marmuru ą Johna bibliotek ą Johna Haya. By ło to przytulne i fascynuj ą ce ce miejsce, pośród niewielkiej ogrodowej oazy przypominają cej cej wieś, gdzie ogromne, przyjacielskie koty wygrzewa ły się w w słońcu na dachu pobliskiej szopy. Kwadratowy dom w stylu georgia ńskim kryty niskim dachem ze świetlikami, klasyczne drzwi wejściowe z amatorsk ą ą rze rzeź bą , okna z ma łymi szybkami i różne ozdoby wczesnodziewię tnastowiecznego tnastowiecznego rzemiosła. Wewną trz trz były sześciodziałowe drzwi, ęte podłoga z szerokich desek, kr ę t e schody w stylu kolonialnym, bia łe kominki z okresu Arama, a w tylnej części domu kilka pokoi po łożonych trzy stopnie poni żej normalnego poziomu. Z gabinetu Blake'a, du żego pokoju od po łudniowego zachodu, z jednej strony wida ć było frontową cz część ogrodu, podczas gdy z okien od zachodu - przed jednym z nich sta ło biurko rozcią ga gał się widok widok na wzgórze i wspania łą panoram panoramę rozpo rozpościerają cych cych się poni poniżej dachów w mieście, spoza których jarzyły się tajemnicze tajemnicze zachody słońca. Na dalekim horyzoncie rysowały się rozleg rozległe purpurowe zbocza, a na ich tle, w odleg łości około dwóch mili, wznosiło się widmowe widmowe Federalne Wzgórze, naje żone dachami, niezbyt strome, którego odległe zarysy falowały tajemniczo, przybierają c fantastyczne kształty, kiedy dym z kominów łę bił się ponad w mieście k łę ponad nimi i spowija ł je swymi oparami. Blake doznawa ł dziwnego uczucia, że patrzy na jakiś nie znany mu wieczysty świat, który móg ł by by zniknąć we śnie, choć może by nie znikn ął, gdyby kiedykolwiek spróbowa ł go odnale źć i wkroczyć doń osobiście.
ę antycznych Kazał sobie przys łać z domu wi ę kszo kszość potrzebnych mu ksi ążek i kupił par ę antycznych mebli pasują cych cych do tego mieszkania, po czym zabra ł się do do pióra i p ę dzla, dzla, żyją c samotnie i wykonują c samodzielnie wszystkie najprostsze prace domowe. Pracowni ę mia miał od północnej strony na poddaszu, wype łnioną wspania wspaniałym światłem wpadają cym cym przez świetliki. Tej zimy napisał pięć najlepszych opowiada ń - "Zwierzę ryj ryją ce ce pod ziemią ", ", "Schody w krypcie", "Shaggai", "W dolinie Prath" oraz "Biesiadnik z gwiazd". Namalowa ł też sześć obrazów, bę dą cych cych studium niesamowitych krajobrazów. O zachodzie słońca czę sto sto siadywał przy biurku i rozmarzony wpatrywa ł się sennie sennie w rozległy teren - w ciemne wie że Memorial Hall widoczne poni żej, dzwonnicę s są du du w stylu georgiańskim, wyniosłe wieżyczki w dolnej cz ęści miasta i rozmigotany, spiczasto zakończony kopiec w oddali, którego nieznane uliczki i szczyty dachów, rozstawione jak w labiryncie, żywo pobudza ły jego wyobra źnie. Od kilku okolicznych znajomych dowiedzia ł się , że to rozległe zbocze jest zamieszkiwane przez Włochów, choć wię kszo kszość ze znajdują cych cych się tam tam domów pochodzi z czasów jankeskich, a tak że irlandzkich. Cz ę sto sto ę w łę bią cego wpatrywał się przez przez lornetk ę w ten nieosi ą galny galny świat, widoczny tylko spoza k łę cego się dymu, i wybiera ł sobie poszczególne dachy, kominy oraz wie życzki rozmyślają c nad ę kryją cymi cymi się w w nich dziwami pe łnymi przeróżnych tajemnic. Nawet oglą dane dane przez lornetk ę Federalne Wzgórze wydawało się obce, obce, prawie ba śniowe i jakby zwi ą zane zane z nierealnymi, a tak niepoję tymi tymi cudami znajduj ą cymi cymi wyraz w opowiadaniach i obrazach Blake'a. Wra żenie trwało jeszcze długo potem, jak wzgórze spowi ł fioletowy mrok usiany b łyskiem latar ń niby gwiazdy, a zalew światła z gmachu s ą dowego dowego i czerwony napis na budynku Industrial Trust ą . rozsnuwały łunę tak tak jaskrawej poświaty, że noc zdawała się by być grotesk ą Spośród wszystkich budowli na Federalnym Wzgórzu najbardziej fascynowa ł Blake'a ogromny, ciemny ko ściół. Podczas dnia sta ł pełen niezwyk łej godno ści, natomiast o
zachodzie słońca ogromna wieża i spiczasta iglica majaczyły czernią na na tle rozp łomienionego nieba. Wydawa ło się , że wznosi się na na jakimś specjalnie podwyższonym terenie, albowiem ą glona ponura fasada i zaokr ą glona część od północy, z opadaj ą cym cym dachem i ostro zako ńczonymi oknami od góry wznosi ła się wynio wyniośle nad skupiskiem kalenic i kominów otaczaj ą cych cych kościół. Zbudowany z kamienia, wygl ą da dał niezwykle ponuro i surowo, zna ć na nim by ło ślady dymu i sztormów, szalej ą cych cych przez całe stulecia a może i dłużej. Styl, jak zdo łał to ę , należał do wczesnego neogotyku poprzedzaj ą cego stwierdzić patrzą c przez lornetk ę cego majestatyczny okres Upjohna, zawierał też linie i proporcje z okresu georgia ńskiego. Zbudowany by ł zapewne w 1810 albo 1815 roku.
ę jak W miar ę jak mijały miesią ce, ce, Blake obserwował tę odleg odległą , zdumiewają cą budowl budowlę z z coraz ę światło, wię kszym kszym zainteresowaniem. Ponieważ w olbrzymich oknach nigdy nie pojawia ło się ś przekonany był, że kościół jest opustoszały. Im dłużej się przygl przyglą da dał, tym usilniej pracowa ła jego wyobraźnia, aż w końcu obudziło to w nim najdziwniejsze my śli. Był przekonany, że owa szczególna aura opustoszenia włada nad całym otoczeniem, nawet gołę bie i jaskółki stroniły od zadymionych okapów ko ścioła. Wokół innych wie ż i dzwonnic dostrzega ł liczne stada ptaków, tutaj jednak nigdy si ę nie nie zatrzymywały. Blake pokazywa ł ten ko ściół różnym znajomym, ale nikt nie by ł na Federalnym Wzgórzu i nie mia ł poję cia, cia, co się teraz teraz dzieje w tym kościele, nikt też nie znał jego przeszłości. Wiosną Blake'a Blake'a ogarnął niepokój. Zacz ął pisać z dawna zaplanowan ą powie powieść - głównie o przetrwaniu kultu czarownic w Maine - ale zupełnie mu nie sz ło. Coraz wię cej cej przesiadywał przy oknie wychodzą cym cym na zachód i wpatrywa ł się w w dalekie wzgórze i czarną , krzywą wieżę , od której stroni ły ptaki. Kiedy na drzewach w ogrodzie pojawi ły się delikatne delikatne listki, świat okryło nowe pi ę kno, kno, a mimo to Blake by ł coraz bardziej niespokojny. Wtedy to w łaśnie po raz pierwszy przyszło mu na my śl, żeby się wybra wybrać do miasta, potem wej ść śmiało na tajemnicze zbocze i znaleźć się w w tym spowitym dymem świecie urojeń. Pod koniec kwietnia, tu ż przed okryt ą tajemnic tajemnicą wieków wieków noc ą Walpurgii, Walpurgii, Blake wybra ł się w w nieznane. Brną c przez niezliczoną ilo ilość uliczek na krańcu miasta i odra żają ce ce zapuszczone ę do podwórka, natknął się w w końcu na aleję prowadz prowadzą cą w w gór ę do zniszczonych wiekami schodów, pochylonych doryckich portyków i do kopu ł z zamglonymi szybkami. Czu ł, że droga ta prowadzi do znanego od dawna, a nieosi ą galnego galnego świata za mgłą . Znajdowały się tam obdrapane bia ło-niebieskie tabliczki z nazwami ulic, które nic dla niego nie znaczyły, a po chwili zauważył dziwne, ciemne twarze przechodzą cych cych ludzi i napisy w obcym j ę zyku zyku ą zu. nad jakimiś dziwnymi sklepami, w budynkach koloru wyblak łego br ą zu. Nigdzie nie dostrzegał tych przedmiotów, które widzia ł z oddali; tak wi ę c raz jeszcze pojął, że Federalne Wzgórze widziane z daleka było światem urojonym, którego nigdy nie dosi ę gnie gnie stopa ludzka. Co pewien czas zniszczona fasada kościoła albo rozpadają ca ca się iglica iglica wieży wyłaniały się przed jego oczami, ani razu jednak nie dojrzał poczerniałej, masywnej budowli, której poszukiwał. Kiedy zapytał sprzedawcę w w sklepie o wielki kamienny ko ściół, ten tylko uśmiechnął się i i potrzą sn snął głową , choć mówił swobodnie po angielsku. Blake wspi ął się wyżej, ale tutaj cały teren wyda ł mu się jeszcze jeszcze bardziej obcy, oszałamiają cy cy labirynt cichych uliczek bezkreśnie wiodą cych cych gdzieś na południe. Przeszedł przez dwie albo trzy szerokie aleje i wtedy wyda ło mu się , że mignęła mu znajoma wie ża. Znowu spyta ł jakiegoś kupca o masywny ko ściół zbudowany z kamienia i tym razem móg ł by by przysią c, c, że zdziwienie, jakie ów okazał, było sztuczne. Na jego ciemnej twarzy pojawił się l lę k, k, który chcia ł ukryć, ale ęk ą ą zrobi prawą r r ę k zrobił jakiś dziwny znak.
Nagle po lewej stronie wyłoniła się czarna czarna wieża na tle przesłonię tego tego chmurami nieba, ponad ązowych ętne rzę dami dami br ą z owych dachów os łaniają cych cych pokr ę t ne uliczki prowadzą ce ce na południe. Blake z miejsca ją rozpozna rozpoznał i ruszył w tym kierunki, przez brudne, niewybrukowane uliczki, ę do prowadzą ce ce w gór ę do głównej alei. Dwukrotnie zb łą dzi dził, nie miał już jednak odwagi pyta ć o drogę starców starców ani kobiet siedzą cych cych na progach domów, ani te ż dzieci, które pokrzykuj ą c bawiły się w w błocie na ponurych uliczkach. Wreszcie na południowym zachodzie zobaczył wyraźnie wieżę , a na ko ńcu alei wznosiła się ogromna kamienna budowla. Sta ł przez moment na wietrznym, niezabudowanym placu, wyłożonym brukiem i otoczonym po przeciwleg łej stronie wysokim murem. A wi ę c, c, koniec ą i i zarosłym jego poszukiwań, bo na wysokim, p łaskim wzniesieniu, otoczonym żelazną barier barier ą chwastami, a zabezpieczonym właśnie tym usypanym wa łem - oddzielny, pomniejszy świat wznosił się ca całe sześć stóp nad okolicznymi ulicami - sta ła ponura, ogromna budowla, której autentyczność, mimo zupełnie nowej perspektywy, nie podlega ła żadnej wą tpliwo tpliwości. Opustoszały kościół był w stanie kompletnego zniszczenia. Niektóre kamienne przypory zupełnie się rozlecia rozleciały, a kilka delikatnych kwiatonów ledwie widnia ło pośród brunatnego zielska i trawy. Okopcone gotyckie okna nie by ły nawet pot łuczone, choć futryny w wielu miejscach powypadały. Blake zastanawiał się , jak to możliwe, że te pomalowane na ciemne kolory szybki tak dobrze przetrwa ły, choć wokoło było tylu chłopców, a wiadomo, jakie maj ą zwyczaje chłopcy na całym świecie. Masywne wrota zachowały się nietkni nietknię te te i były szczelnie zaryglowane. Na wierzchu obwałowania otaczają cego cego cały ten teren znajdowa ło się zardzewiałe żelazne ogrodzenie, którego brama - na szczycie schodów prowadz ą cych cych od ę. Pustka i rozk ład okrywa ły to miejsce niczym całun, placu - była zamknię ta ta na k łódk ę natomiast okapy, pod którymi nie chcia ły się gnie gnieździć ptaki, i czarne ściany nie obrośnię te te bluszczem były tak ponure i z łowieszcze, że Blake nie był by by w stanie tego wyrazić. Na placu znajdowało się niewiele niewiele ludzi, lecz Blake zauważył policjanta stoją cego cego od strony północnej, podszed ł wię c do niego, żeby dowiedzie ć się czego czegoś o kościele. Był to wysoki, potężny Irlandczyk, toteż Blake zdumiał się , gdy w odpowiedzi zrobi ł tylko znak krzy ża i szepnął, że ludzie tutaj nawet o nim nie wspominaj ą . Na usilne naleganie Blake'a wyja śnił poś piesznie, że włoscy księża ostrzegają wszystkich wszystkich przed tym ko ściołem i twierdzą , że zamieszkiwał tu niegdy ś jakiś potwór i pozostawi ł swoje ślady. On sam nas łuchał się o o tym potworze od ojca, który z kolei pamię ta tał jeszcze z dzieciństwa różne opowieści. Dawnymi czasy przebywała tu jakaś sekta - sekta banitów, która przywo ływała straszne rzeczy z nieznanych głę bi nocy. Sprowadzono zacnego księ dza, dza, aby wyp ę dzi dził to, co przyby ło, choć poniektórzy twierdzili, że tylko światło zdołałoby tego dokona ć. Gdyby żył ojciec O'Malley, potrafił by by wiele powiedzieć. Teraz jednak nic wi ę cej cej zrobić nie można, jak tylko zostawić to w spokoju. Obecnie nie wyrz ą dza dza już nikomu krzywdy; za ś ci, którzy mieli z tym ążyć do czynienia, ju ż nie żyją albo albo s ą gdzie gdzieś daleko. Uciekli jak szczury, kiedy zacz ęły kr ąż złowieszcze pogłoski w roku 1877 i kiedy zacz ę to to się zastanawia zastanawiać nad tym, że w są siedztwie siedztwie coraz to ktoś bezpowrotnie znika. Którego ś dnia, z braku spadkobierców, wkroczy tu zarz ą d miasta i przejmie tę budowl budowl ę na na własność, ale nic dobrego nie spotka tego, kto si ę jej jej dotknie. Lepiej, aby pozostawi ć to w spokoju, cho ć by na wiele lat, aż się samo samo rozleci, bo w przeciwnym razie zostaną poruszone poruszone moce, które powinny spoczywa ć na zawsze w swej czarnej otchłani.
ą strzelist Po odej ściu policjanta Blake stał w miejscu i wpatrywa ł się w w ponur ą strzelistą budowl budowlę .
Poruszył go do g łę bi fakt, że tak jak wszystkim, i jemu wydawa ła się gro groźna, i zastanawiał się , czy w tych starych opowie ściach, o jakich wspominał policjant, tkwi cho ć ziarno prawdy. Najprawdopodobniej były to tylko legendy, do których przyczyni ł się z złowrogi wygl ą d tego miejsca, ale nawet jeśli tak było istotnie, to jedna z tych legend zosta ła już pobudzona do życia. Spoza rozproszonych chmur wy łoniło się popo popołudniowe słońce, ale nie było już w stanie rozjaśnić pokrytych plamami i sczernia łych ścian starej wieży wyrastają cej cej z wysokiego ązowych, wzniesienia. Dziwne, że wiosenna zieleń nie objęła br ą z owych, uschni ę tych tych zarośli na otoczonym żelaznym ogrodzeniem dziedzińcu. Blake spostrzegł, że bezwiednie zbliżył się do do obwa łowania i zardzewiałego płotu w nadziei, że może znajdzie jakieś przejście. Ta poczerniała świą tynia tynia wabiła nieprzeparcie. W pobliżu schodów nie by ło żadnego otworu w ętów. ogrodzeniu, jednak że od strony pó łnocnej okazało się , że brakuje kilku pr ę t ów. Mógł wejść po schodach i wą skim skim obmurowaniem na zewn ą trz trz ogrodzenia dostać się do do otworu. Skoro żą przed wszyscy tak dr żą przed tym miejscem, nie napotka ze strony tutejszych mieszka ńców na żaden sprzeciw. Nim ktokolwiek zdążył zauważyć, znalazł się na na górze i wewn ą trz trz ogrodzenia. Wtedy obejrzał się , a na placu kilka osób najwyra źniej cofało się do do tyłu wykonuj ą c taki sam znak ęk ą ą, jak właściciel sklepu, koło którego przechodzi ł. Kilka okien zamkn ęło się z prawą r r ę k z ę dzieci dzieci do rozpadaj ą cego hukiem, a jaka ś tę ga ga kobieta wypadła na ulicę , aby wcią gn gnąć grupk ę cego się , nie pomalowanego domu. Otwór w p łocie można było przejść bez trudu, tote ż po chwili Blake przedzierał się ju już pośród zbutwiałej, skotłowanej gę stwiny stwiny zarośli na opustoszałym dziedzińcu. Tu i ówdzie wala ły się zniszczone zniszczone resztki kamieni nagrobkowych, świadczą ce ce o tym, że niegdyś grzebano w tym miejscu zmar łych; musiały to by ć jednak bardzo odleg łe czasy. Ten masywny ko ściół robił z bliska przyt łaczają ce ce wrażenie, jednak że Blake zwalczył ogarniają cy cy go dziwny nastrój i zbli żył się chc chcą c wypróbowa ć trzy ogromne wrota we frontowej części kościoła. Wszystkie były jednak mocno zaryglowane, wobec tego postanowił obejść dokoła tę cyklopow cyklopową budowl budowlę w w poszukiwaniu jakichś mniejszych drzwi albo jakiegoś możliwego do pokonania otworu. Nie by ł pewien, czy rzeczywi ście pragnie dostać się do do środka tej nawiedzonej, opustosza łej i mrocznej świą tyni, tyni, jednak że jej tajemniczość przycią ga gała go nieprzeparcie.
ą i i nie zabezpieczone piwniczne okno na ty łach kościoła zapewniało Zieją ce ce czarną pustk pustk ą dogodne przej ście. Zajrzawszy do środka Blake zobaczył podziemną czelu czeluść wypełnioną paję czyn czyną i i kurzem i lekko rozja śnioną promieniami promieniami zachodzą cego cego słońca. Rumowisko gruzu, stare baryłki, połamane meble i skrzynki - oto, co dojrza ł, choć wszystko pokrywa ł całun kurzu zacierają cy cy wyrazistość wszelkich konturów. Pokryte rdz ą resztki resztki pieca do ogrzewania świadczyły, że budynek ten by ł w użyciu jeszcze w czasach wiktoriańskich. Jak w zamroczeniu, prawie nieświadomie, Blake wczołgał się przez przez okienko i stanął na betonowej podłodze pokrytej grub ą warstw warstwą kurzu kurzu i gruzem. Piwnica by ła ogromna, bez żadnego przepierzenia, a w odleg łym prawym rogu, mimo g ę stego stego mroku, zauwa żył czarne, łukowate sklepienie, najwyraźniej prowadzą ce ce ku schodom. Zaw ładnęło nim przytłaczają ce ce uczucie, gdy sobie u świadomił, że znajduje się wewn wewną trz trz tego widmowego budynku, ale ę starał się je je zwalczyć próbuj ą c się zorientowa zorientować w otoczeniu. Znalaz ł całą , nietknię tą bary baryłk ę w zwałach kurzu i potoczy ł ją pod pod okno, żeby ułatwić sobie wyj ście. Nastę pnie, zebrawszy się na na odwagę , ruszył przez tę obszern obszerną , wype łnioną paj paję czyn czyną przestrze przestrzeń w kierunku łukowatego sklepienia. Prawie dławią c się wszechobecnym wszechobecnym kurzem i ca ły omotany paj ę czyn czyną dotar ł do zniszczonych schodów prowadz ą cych cych w zupe łną ciemno ciemność. Nie miał żadnego
światła, wymacywał drogę r ękami. ami. Na ostrym zakr ę ę cie r ę k cie napotkał zamknię te te drzwi, u których ą klamk ę. Otworzyły się do po krótkich poszukiwaniach odnalaz odnalaz ł star ą klamk ę do wewn ą trz trz korytarza, ę światła. wyłożonego zjedzoną przez przez korniki boazeri ą , do którego przedostawało się troch trochę ś Staną wszy wszy na parterze Blake zaczął błyskawicznie badać teren. Wszystkie wewnę trzne trzne drzwi były nie zamknię te, te, mógł wię c swobodnie przechodzi ć z pomieszczenia do pomieszczenia. Ogromna nawa robi ła wprost niesamowite wrażenie, tumany i zwa ły kurzu pokrywa ły ławki, ą ii daszek nad ni ą , a grube paję cze ołtarz, ambonę z z klepsydr ą cze liny cią gn gnęły się pomi pomię dzy dzy ostro zakończonymi łukami sklepienia krużganku, oplatają c liczne gotyckie kolumny. Nad ca łym tym milczą cym cym pustkowiem igra ło odrażają ce ce ołowiane światło, bo promienie zachodz ą cego cego słońca przedostawały się poprzez poprzez prawie że czarne szybki w oknach absydy. Malowidła na tych szybkach pokrywa ło tyle kurze, że nie sposób by ło się zorientowa zorientować, co przedstawiają , ale to, co zdo łał odróżnić, raczej mu się nie nie podoba ło. Wzory by ły w przeważają cej cej części konwencjonalne, a ponieważ posiadł znajomość wszelkiego dziwnego symbolizmu, dopatrzył się w wśród nich powi ą zania zania ze starożytnymi malowid łami. Kilka postaci świę tych tych miało wyraz nudy, niepomnych na krytycyzm wiernych, za ś jedno z okien zdawało się by być tylko ciemną przestrzeni przestrzenią z z rozrzuconymi spiralami do ść dziwnego blasku. Kiedy Blake odwróci ł wzrok od okien, zauwa żył, że okryty paję czyn czyną krzy krzyż nad o łtarzem nie jest normalnym krzyżem, ale przypomina pierwotny krzy ż aukh albo ansata z mrocznych egipskich czasów. W zakrystii, znajdują cej cej się za za absydą , Blake znalazł spróchniałe biurko i pó łki aż do sufitu pełne zbutwiałych, rozpadają cych cych się ksi książek. Tutaj po raz pierwszy dozna ł prawdziwego wstrzą su, su, bo tytu ły tych ksi ążek okazały się bardzo bardzo wymowne. By ły to czarne, zakazane księ gi, gi, o jakich wi ę kszo kszość zdrowych na umy śle ludzi nigdy w życiu nie słyszała albo najwyżej wieść o nich dociera ła w potajemnych i pe łnych lę ku ku szeptach wyję ty ty spod prawa i przerażają cy cy skarbiec sekretów wą tpliwej tpliwej natury i starych reguł, które wsą cza czały się bezustannie w strumień czasu, począ wszy wszy od epoki pierwotnego cz łowieka, a nawet od okresu tych mrocznych, legendarnych dni, kiedy nie by ło jeszcze ludzi. Blake niektóre z tych ą wersj książek czytał - łacińsk ą wersję odra odrażają cej cej książki "Necronomicon", z łowróż bną "Liber "Liber Ivonis", niesławną "Cultes "Cultes des Goules" Comte'a d'Erlette, "Unaussprechlichet Kulten" von Junzta oraz starego Ludviga Prinna diaboliczn ą ksi księ gę "De "De Vermis Mysteriis". Inne znał tylko ze słyszenia albo w ogóle o nich nie wiedza ł, jak na przyd ład "Pnakotic Manuscripts", "Book of Dzyan" oraz rozpadają cy cy się wolumin wolumin zupe łnie nieokreślonego charakteru, zawierają cy cy jednak znaki i wykresy oszałamiają ce, ce, nie obce człowiekowi studiuj ą cemu cemu okultyzm. A wi ę c ążą ce kr ążą ce tutaj pogłoski nie były bezpodstawne. To miejsce stanowi ło niegdyś siedzibę z zła starszego niż ludzkość i o szerszym zasię gu gu niż znany nam wszech świat.
ę ksi W rozlatują cym cym się biurku biurku znajdowa ła się oprawna oprawna w skór ę księ ga ga zapisów, wypełniona ę kopis notatkami w jakimś dziwnym kryptograficznym pi śmie. R ę kopis sk ładał się z z powszechnie znanych tradycyjnych symboli u żywanych dzisiaj w astronomii, a niegdy ś w alchemii, astrologii i innych w ą tpliwych tpliwych sztukach - by ły wię c słońce, księżyc, planety, postacie i znaki zodiaku - zgrupowane na ca łych stronicach tekstu, z odst ę pami i paragrafami, co świadczyło o tym, że każdy symbol odpowiada ł jakiejś literze alfabetu. ę do W nadziei, że potem rozszyfruje ten kryptogram, Blake wsun ął książk ę do kieszeni p łaszcza. Wiele ksią g stoją cych cych na półkach tak go zafascynowało, że postanowił je jeszcze kiedyś wypożyczyć. Dziwił się , że tak długo stały przez nikogo nie tkni ę te. te. Czyż by był pierwszym człowiekiem, który przezwyciężył ten paraliżują cy cy i tak powszechny l ę k, k, z powodu którego to
miejsce przez sześćdziesią t lat było opustoszałe i nikt tu nawet nie zajrzał? Dokonawszy inspekcji parteru Blake ruszy ł przez całą widmow widmową naw nawę ku ku frontowej kruchcie, gdzie dojrzał drzwi i schody prowadz ą ce ce zapewne do sczerniałej wieży i iglicy - tak dobrze mu znanych z odleg łości. Wspinanie się by było doświadczeniem zaskakują cym, cym, bo kurz zalega ł całymi pok ładami, zaś pają ki ki tutaj, w tym zaduszonym miejscu, zadzia łały najowocniej. ę te, Schody by ły kr ę te, z wą skimi skimi drewnianymi stopniami, a co pewien czas mija ł Blake przesłonię te te kurzem okna, z których rozci ą ga gała się przyprawiaj przyprawiają ca ca o zawrót g łowy panorama miasta. Choć nie wida ć było żadnych lin, spodziewa ł się znale znaleźć jeden albo nawet kilka dzwonów w tej wie ży, której wą skie, skie, osłonię te te żaluzjami ostrołukowe okna obserwowa ł tak ę. Spotkało go jednak rozczarowanie, bo kiedy wspi ął się ju czę sto sto przez lornetk ę już na sam szczyt schodów, nie dostrzegł żadnych dzwonów, a znajduj ą ce ce się tam tam pomieszczenie poświę cone cone było zupełnie innym celom. Miało jakieś pię tna tnaście stóp kwadratowych i cztery ostrołukowe okna, przez które s ą czy czyło się słabe światło, były bowiem os łonię te te okiennicami z przegniłych już desek, które zosta ły potem umocowane nastę pnymi szczelnymi okiennicami, tak że już zbutwiałymi. Pośrodku zakurzonej podłogi wznosił się kamienny kamienny filar o dziwnym dosy ć kształcie, około czterech stóp wysoki, średnicy zaś około dwóch stóp, pokryty wsz ę dzie dzie wyrytymi niezbyt starannie i zupełnie nieczytelnymi hieroglifami. Na filarze spoczywała metalowa skrzynia o niesymetrycznych wymiarach; uniesiona pokrywa trzyma ła się na na zawiasach, a w środku znajdowało się co coś, co pod kurzem, nagromadzonym przez dziesi ą tki tki lat, wygl ą da dało na jakiś przedmiot w kształcie jajka albo też nieregularnej kuli wielko ści około czterech cali. Wokół filara stało kołem siedem gotyckich krzeseł z wysokim oparciem, ca łkiem nieźle zachowanych, a za nimi, wzd łuż ścian wyłożonych ciemną boazeri boazerią , widniało siedem wielkich posą gów gów z kruszą cego cego się , pomalowanego czarn ą farb farbą gipsu, gipsu, przypominaj ą cego cego zagadkowo rzeź bione megality z tajemniczej Wyspy Wielkanocnej. W jednym rogu tego omotanego paj ę czyn czyną pomieszczenia pomieszczenia znajdowała się drabina drabina wmontowana w ścianę , po której wchodziło się do do drzwi zapadowych, a prowadz ą cych cych do pozbawionej okien iglicy. Kiedy Blake przywyk ł do tego s łabego oświetlenia, zauważył dziwne płaskorzeź by na ę koma ą do otwartej skrzyni z żółtawego metalu. Zbli żywszy się zacz zaczął ścierać kurz r ę koma i chustk ą do nosa, a wtedy zobaczy ł monstrualne i zupe łnie nieznane mu postacie, które najprawdopodobniej żyły, ale nie przypomina ły żadnego istnienia, jakie mogłoby się rozwinąć na tej planecie. Czterocalowy kulisty kształt okazał się prawie prawie czarnym, ążkowanym wielościanem, o kilku nieregularnych p łaskich powierzchniach; był czerwonopr ąż to albo bardzo cenny gatunek kryszta łu, albo imitacja wykonana z jakiego ś minerału, wyrzeź bionego i oszlifowanego do połysku. Nie dotyka ł dno skrzynki, by ł zawiedzony na ążku podtrzymywanym siedmioma dziwnie zaprojektowanymi wspornikami, metalowym kr ąż ątów wk ładają cymi cymi się symetrycznie symetrycznie do k ą t ów wewnę trznych trznych ścian skrzynki u góry. Kamie ń ten, raz odkryty, fascynował Blake'a z coraz wię ksz kszą si siłą . Nie mógł od niego oderwa ć oczu, a wpatrują c się w w jego b łyszczą cą powierzchni powierzchnię , odnosił wrażenie, że jest całkiem przezroczysty, zaś wewną trz trz znajdują si się zarysy zarysy światów pełnych dziwów. Przesuwały mu się przed oczyma nieznane planety z wielkimi kamiennymi wieżami, inne znów z olbrzymimi górami pozbawionymi śladów życia i jeszcze dalsze przestrzenie, w których tylko ruch zamglonej czerni świadczył o istnieniu świadomości i woli.
ącie Kiedy wreszcie oderwał wzrok, zauwa żył jakiś dziwny stos kurzu w k ą c ie wieży koło drabiny. Dlaczego przycią gn gnął jego uwagę , nie potrafił by by powiedzieć, lecz coś w jego ą świadomość Blake'a. Przedzierają c się w konturach pobudzi ło prawie uś pioną ś w tym kierunku
poprzez wiszą ce ce paję czyny czyny zaczął podejrzewać coś niezwyk łego. Z pomoc ą chustki chustki do nosa odkrył wreszcie prawdę , od której dech mu zapar ło. Był to ludzki szkielet, który musia ł tu tkwić już od bardzo dawna. Ubranie by ło w strzę pach, jednak że guziki i szczą tki tki materiału przemawiały za szarym garniturem. Znalazł tam jeszcze inne szczą tki tki - butów, metalowych klamer, spinek od mankietów, spinki do krawatu o zupe łnie zatartym wzorze, znak reportera z dawną nazw nazwą "Providence "Providence Telegram" i rozpadaj ą cy cy się skórzany skórzany portfel. Blake przejrzał go dok ładnie i znalazł kilka starych rachunków, reklamowy kalendarz na rok 1883, par ę ę zz notatkami pisanymi ołówkiem. wizytówek na nazwisko "Edwin M. Lillibridge" oraz kartk ę Notatki te szczególnie go zainteresowały, toteż przeczytał je dok ładnie przy oknie wychodzą cym cym na zachód. Nie powi ą zany zany ze sobą tekst tekst zawierał nastę pują ce ce sformułowania: "Prof. Enoch Bowen wróci ł z z Egiptu w maju 1844 - w lipcu kupi ł stary stary ko ściół Dobrej Dobrej Woli jego archeologiczne prace i studia z zakresu okultyzmu znane powszechnie". "Dr Drowne z 4-tego ko ścioł a Baptysty ostrzega przed Gwiezdn ą M ądro ścią podczas mszy 29 grudnia 1844". "Kongregacja 97 pod koniec 1845". "1846, 3 znikni ęcia - po raz pierwszy wspomniano o Ś wiec wiecącym Trapezoedrze". "1848, 7 znikni ęć - pocz ątek opowie ści o krwawych ofiarach". "Badania 1953 bez rezultatu - opowie ść o jakich ś odg ł ł osach". osach". "Ojciec O'Malley mówi o otaczaniu czci ą diabł a na podstawie skrzynki znalezionej w egipskich ruinach - powiada, że przywoł uj ują co ś , co nie mo że istnieć w świetle. Ucieka przy sł abym abym o świetleniu, cał kowicie kowicie znika przy peł nym nym świetle. Wtedy trzeba to przywoł ać ponownie. Prawdopodobnie Prawdopodobnie dowiedzia ł si się o tym od Francisa X Feeneya, który wyzna ł to to na ł o żu śmierci, a dołączył do do Gwiezdnej M ądro ści w 1849. Ci ludzie twierdz ą , że Ś wiec wiecący Trapezoedr pokazuje im niebo i inne światy oraz że Duch Ciemno ści wyjawia im ró żne tajemnice". "Opowie ść o Orrinie B. Eddy, 1857. Przywo ł uj ują go wpatruj ąc się w kryształ , mają tak że swój wł asny, asny, sekretny ję zyk". "200 a nawet wi ęcej w zgrom. 1863, nie licz ąc mężczyzn znajdujących się w czoł ówce". ówce". "Irlandzcy chł opcy opcy gromadz ą się t ł łumnie u mnie w ko ściele w 1869 po znikni ęciu Patricka Regana". "Tajemniczy artykuł w w J., 14 marca, 1972, ale nikt o nim nie wspomina". "6 zniknięć , 1876 - tajny komitet wzywa mera Doyle". "Akcja obiecana w lutym 1977 - ko ściół zamkni zamknięty w kwietniu". "Gang - chł opcy opcy z Federalnego Wzgórza - zagro żony. Dr ... i cz ł ł onkowie onkowie Rady Parafialnej w maju".
"181 osób opuszcza miasto pod koniec 1977 - nazwiska nie wymienione". "Zaczynają kr ąż ąż yć upiorne opowie ści, 1880 - próba sprawdzenia wiarygodno ści pog ł łoski, o ski, że żadna ludzka istota nie wst ą pił a do ko ścioł a od 1877". "Poprosić Lanigana o fotografi ę tego miejsca zrobion ą w 1851".
ę do Blake wsunął kartk ę do notesu, w łożył do kieszeni p łaszcza, po czym popatrzył uważnie na zakurzony szkielet. Znaczenie notatek było oczywiste, a cz łowiek ten bez w ą tpienia tpienia w poszukiwaniu dziennikarskiej sensacji, której nikt nie miał odwagi stawić czoła. Kto wie... może nawet nikt nie mia ł poję cia cia o jego zamierzeniu? Ale już nigdy wi ę cej cej nie powrócił do swej redakcji. Czyż by jakiś wszechpotężny lę k zmógł go w ko ńcu i przyprawi ł o atak serca? Blake pochylił się nad nad opalizuj ą cym cym szkieletem i stwierdził, że znajduje się w w dość niezwyk łym stanie. Niektóre ko ści całkiem się rozpad rozpadły, inne znów porozszczepia ły się na na końcach. Jedne dziwnie pożółk ły, inne wygl ą da dały tak, jakby si ę zw zwę gli gliły. Zwę glenie glenie znać też było na niektórych szczą tkach tkach ubrania. A ju ż w szczególnym stanie by ła czaszka - miała żółte plamy, a na czubku jakby przeżar ł ją jaki jakiś ostry kwas. Blake nie potrafi ł sobie wyobrazi ć, co się dzia działo z tym szkieletem w ci ą gu gu czterdziestu lat cichego przebywania w tym grobie. Nim zdał sobie z tego sprawę , znowu wpatrywa ł się w w kamień, który pobudza ł jego wyobraźnię i i roztaczał przed oczami spowite mg łą widowisko. widowisko. Dostrzeg ł całą procesj procesję ludzki ludzki odzianych w togi z kapturami, których zarysy nie przypomina ły ludzkich postaci, i patrzył na bezkresne mile pustyni otoczonej rzeź bionymi, się gaj gają cymi cymi nieba monolitami. Widział wieże i mury w mrocznej podmorskiej g łę bi, a tak że wirują cą przestrze przestrzeń, w której smugi czarnej mgły przesłaniały nik łe, rozmigotane opary w kolorze zimnej purpury. A jeszcze dalej ę ciemno dostrzegał bezkresną zatok zatok ę ciemności, gdzie bryłowate i pół bry bryłowate kształty były rozpoznawalne tylko dlatego, że kołysały się chwiejnie, chwiejnie, a niezbyt wyraźne oznaki ich mocnej konstrukcji świadczyły jakby o porz ą dku dku góruj ą cym cym nad chaosem i podsuwa ły klucz do wszystkich paradoksów i arkanów znanych nam na świecie. Nagle cały ten czar prys ł pod wpływem przytłaczają cego, cego, nieokre ślonego lę ku, ku, który prawie zaczął dławić Blake'a. Oddalił się od od kamienia czuj ą c bezcielesną obecno obecność czegoś, co obserwuje go z przerażają cą natarczywo natarczywością . Czuł się usidlony usidlony przez co ś, co nie by ło umiejscowione w kamieniu, ale co poprzez ten kamie ń wpatrywało się w w niego i co ju ż bę dzie dzie mu nieustannie towarzyszyć, choć niedostrzegalne fizycznie. Miejsce to zaczęło mu działać na nerwy, wystarczyło zresztą samo samo to koszmarne odkrycie, jakiego dokona ł. Zapadał już zmrok, a Blake nie mia ł ze sobą latarki, latarki, postanowił wię c wyjść stą d natychmiast. Wtem, w coraz bardziej gę stniej stnieją cym cym mroku, wyda ło mu się , że widzi jakiś nik ły blask dobywają cy cy się z z tego niesymetrycznego kamienia. Nie chcia ł patrzeć, ale coś go do tego zmuszało. Czyż by to była radioaktywna fosforescencja? W notatkach zmar łego dziennikarza wspomniane jest o Świecą cym cym Trapezoedrze, co to by ć może? Czym jest ten opuszczony matecznik kosmicznego zła? Czego tutaj dokonano i co jeszcze si ę czai czai w tym mroku, od którego stronią ptaki? ptaki? Wydało mu się , że gdzieś z pobliża doleciał jakiś nieuchwytny fetor, choć nie można było określić jego źródła. Blake chwycił wieko otwartej skrzyni o zatrzasnął. Bez oporu poruszy ły się zawiasy zawiasy i skrzynia została szczelnie zamknię ta, ta, a w niej ów l śnią cy cy kamień. Podczas odgłosu zamykania rozległy się jakie jakieś szmery w wieczystej ciemności wieży, wysoko pod sufitem. Na pewno szczury - jedyne żywe stworzenia, mogą ce ce obwieszczać swą
obecność w tej przeklę tej tej budowli, do której wtargn ął Blake. A jednak odg łosy te straszliwie ę tych go przeraziły, rzucił się jak jak oszalały w dó ł kr ę tych schodów, a potem przez upiorn ą naw nawę do do piwnicy i wydostał się na na pusty, spowity ju ż mrokiem dziedziniec. Minął rozliczne ścieżki i uliczki Federalnego Wzgórza, które zaprowadziły go na normalne ulice uniwersyteckiej dzielnicy, wyłożone swojskimi chodnikami z ceg ły. Blake przez kilka nastę pnych dni nikomu nie nie wspomina ł ani słowem o swojej wprawie. Rozczytywał się w w rozmaitych ksi ę gach, gach, wertował w mie ście całe stosy gazet wydawanych w ę cią gu gu wielu lat i rozpracowywa ł z zapamię taniem taniem kryptogram napotkany w oprawnej w skór ę ą znalaz księ dze, dze, któr ą znalazł w zakrystii. Szyfr, jak si ę przekona przekonał, nie by ł prosty, po d ługim okresie wytężonej pracy stwierdził, że nie jest to zapis w ję zyku zyku angielskim a ni te ż w łacinie, grace, francuskim, hiszpańskim, włoskim czy niemieckim. Postanowi ł się gn gnąć do najgłę bszych źródeł swojej edukacji. Co wieczór jak dawniej spogl ą da dał na zachód i wpatrywa ł się w w czarną wie wieżę po pośród stromych dachów tego odleg łego i prawie ba śniowego świata. Teraz jednak napełniała go jakimś nowym l ę kiem. kiem. Znał już bowiem kryją ce ce się w w niej dziedzictwo wiedzy powi ą zanej zanej ze złem, tym bardziej wi ę c fantazja ponosiła go niepohamowanie w najdziwniejszych kierunkach. Z nadchodzą cą wiosn wiosną wraca wracały ptaki, a kiedy obserwowa ł ich lot o zachodzie słońca, wiedział, że unikały posę pnej, samotnej wieży jeszcze bardziej niż dotychczas. Jeżeli stado ptaków ę -- wyobrażał sobie szaleńczy trzepot zbliżyło się do do niej, zawracało i rozpraszało się w w panik ę ich skrzydeł, którego nie móg ł usłyszeć z odległości tylu mil. W czerwcu, wedle pami ę tnika tnika Blake'a, odniós ł on zwyci ę stwo stwo nad kryptogramem. Odkry ł, że to był zapis w j ę zyku zyku Aklo, którym pos ługiwali się wyznawcy wyznawcy szatańskiego starożytnego kultu, z czym zetkn ął się przypadkowo przypadkowo prowadz ą c niegdyś badania naukowe. Pami ę tnik tnik jest dziwnie powścią gliwy gliwy odno śnie tego, co Blake odczyta ł, ale niewą tpliwe tpliwe jest jedno, że wyniki jego docieka ń napełniły go l ę kiem kiem i wprowadziły zamę t w jego życie. W pamię tniku tniku są wzmianki wzmianki o Duchu Ciemno ści, który budzi si ę , jeżeli ktoś zajrzy w głą b Świecą cego cego Trapezoedru, i o ob łą ka kańczym domniemaniu, że zostaje przywołany z głę bi chaosu. On to, zgodnie z panuj ą cym cym przekonaniem, posiadł całą wiedz wiedzę i i żą da da najstraszliwszych ofiar. W niektórych notatkach Blake'a wyczuwa si ę l lę k, k, gdy ż duch, a Blake uwa ża, że został przywołany, grasuje w ca łej okolicy, tylko światła uliczne są dla dlań wałem ochronnym, którego nie może przekroczyć. O Świecą cym cym Trapezoedrze wspomina czę sto, sto, zwą c go oknem wszystkich czasów i przestrzeni, i tropi całą jego jego historię , począ wszy wszy od dni, kiedy zosta ł uformowany na ciemnej Yuggoth, nim jeszcze stare Bóstwa sprowadziły go na ziemi ę . Strzeżony pieczołowicie i umieszczony w tej dziwnej skrzyni przez krynoidy z Antarktydy, zosta ł ocalony od zag łady przez ludzi-węży z Volusii i przez całe eony bacznie strzegły go w Lemurii pierwsze istoty ludzkie. Przemierzył najdziwniejsze lą dy dy i morza, został zatopiony wraz z Atlantyd ą , a potem rybak minojski wy łowił go w sieci i sprzeda ł ciemnoskórym kupcom z mrocznego Khem. Faraon Nephren-Ka zbudowa ł wokół tego kamienia świą tyni tynię z z kryptą bez bez okien, dzi ę ki ki czemu jego imię zosta zostało wyryte na wszystkich monumentach i uwiecznione w ró żnych ą kap zapisach. Potem spał w ruinach tej świą tyni, tyni, któr ą kapłani i nowy faraon zburzyli, ale jaki ś archeolog znowu go wykopa ł ku zgubie ludzko ści. Na począ tku tku lipca gazety jakby uzupe łniają zapiski zapiski Blake'a, choć w sposób pobie żny i prawie że przypadkowy, tylko wi ę c pamię tnik tnik zwrócił uwagę na na zawarte w nich wiadomo ści. Okazuje się , że nowa fala przerażenia ogarnęła Federalne Wzgórze, ponieważ jakiś obcy
przybysz wtargnął do kościoła zioną cego cego grozą . Włosi szeptali coś o jakimś niezwyk łym zamieszaniu, stukocie i drapaniu, rozlegają cym cym się w w wieży pozbawionej okien, i prosili swoich kapłanów o wyp ę dzenie dzenie istoty, która nawiedza ich w snach. Twierdzili, że coś cią gle gle ę ściemni, by wtargnąć do środka. Wiadomo ści waruje przy ich drzwiach, czekają c, c, aż się ś prasowe napomykały o zakorzenionych tu od dawna przes ą dach, dach, ale nie rzucały żadnego światła na źródło ich pochodzenia. M łodzi reporterzy w obecnych czasach najwyra źniej nie znali odległej przeszłości. Opisują c to wszystko w pami ę tniku tniku Blake objawia do ść dziwny wyrzut sumienia, mówi o konieczno ści zakopania Świecą cego cego Trapezoedru i o zlikwidowaniu tego, co spowodowa ł, przez oświetlenie owej strasznej, wysokiej wieży. Ale jednocześnie przejawia graniczą ce ce z niebezpieczeństwem zafascynowanie i przyznaje, że owładnię ty ty jest nienormalnym wprost pragnieniem - wyst ę pują cym cym nawet w jego snach - aby raz jeszcze wybrać się do do tej przekl ę tej tej wieży i popatrzeć w głą b świecą cego cego kamienia, kryj ą cego cego w sobie tajemnice kosmosu. Jednak że gazeta poranna z 17 lipca nape łniła piszą cego cego pamię tnik tnik jakimś szczególnym przerażeniem. Były to znowu wiadomo ści o niepokoju wci ąż panują cym cym na Federalnym Wzgórzu, w tonie pó łżartobliwym, ale dla Blake'a miało to wymow ę tragiczn tragiczną . Nocna burza zak łóciła system oświetlenia miasta na pełną godzin godzinę , w przecią gu gu której Włosi popadli w l ę k bliski szaleństwu. Ci, którzy mieszkali w pobli żu kościoła, twierdzili, że to coś, znajdują ce ce się w wieży, skorzystało z wygaszonych latar ń i przedostawszy się do do kościoła, miotało się tam tam i łomotało w odrażają cy, ąd cy, obleśny sposób. Potem znowu przenios ło się do do wieży, sk ą dochodziły odgłosy tłuczonego szk ła. Może to przebywać wszę dzie, dzie, gdzie zalega ciemność, umyka zaś przed światłem.
ą d, Kiedy włą czona czona pr ą d, w wieży rozległo się zdumiewaj zdumiewają ce ce szamotanie, bo nawet najsłabszy promyk światła przesą czaj czają cy cy się przez przez osmolone, przesłonię te te okiennicami okna był dla tej rzeczy nie do niesienia. Wśród szamotaniny wślizgnęło się to to do swej mrocznej wie ży w odpowiednim momencie, gdy ż pod wpływem długotrwałego oświetlenia mogłoby się znowu znowu znaleźć w otchłani, z której wywo łał je szalony obcy przybysz. Podczas owej godziny ciemności rozmodlony t łum zgromadził się wokó wokół kościoła trzymają c w deszczu zapalone świece i lampy osłonię te te papierem i parasolami - świetlna gwardia mają ca ca ocalić miasto od mary nocnej, grasuj ą cej cej w ciemności. Ci, którzy stali najbliżej kościoła, twierdzili, że był moment, kiedy zewnę trzne trzne wrota załomotały złowieszczo. Ale nawet to jeszcze nie było najgorsze. Wieczorem w "Biuletynie" Blake przeczytał, co odkryli dwaj reporterzy. Poruszeni dziwnymi i pe łnymi lę ku ku opowie ściami, na przekór zalę knionemu knionemu t łumowi Włochów, wczołgali się przez przez piwniczne okno do wn ę trza trza kościół, jako że drzwi nie mogli otworzy ć. Stwierdzili, że kurz w kruchcie i upiornej nawie zosta ł w dziwny sposób wymieciony, a wsz ę dzie dzie dokoła leżały porozrzucane zbutwiałe poduszki i ą ławki. Zewszą d unosiła się ohydna obite satyną ł ohydna wo ń, a tu i ówdzie widnia ły żółte ślady i plamy, bę dą ce ce jakby pozostałością zw zwę glenia glenia po po żarze. Otworzywszy drzwi prowadz ą ce ce do wieży i zatrzymawszy się na na chwilę , gdyż wydało im się , że słyszą odg odgłosy jakby drapania, stwierdzili, że wą skie skie spiralne schody s ą zupe zupełnie czyste. W samej wieży zastali podobną sytuacj sytuację , kurz by ł tam prawie wymieciony. Wspominali o ą tnym siedmiok ą tnym kamiennym filarze, o powywracanych gotyckich krzes łach i dziwacznych gipsowych pos ą gach; gach; zdumiewają ce, ce, ale w ogóle nie napomkn ę li li o metalowej skrzyni i rozpadają cym cym się szkielecie. szkielecie. Najbardziej jednak zaniepokoił się Blake Blake - poza wzmiankami o śladach zwę glenia glenia i nieprzyjemnym zapachu - podanymi szczegó łami w końcowej partii opisu reporterów odno śnie potłuczonego szk ła. Wszystkie ostrołukowe okna w wie ży zostały
wybite, a dwa w sposób zdumiewaj ą cy cy i najwyraźniej w poś piechu przesłonię te te wyrwanym z ław kościelnym satynowym obiciem i w łosiem z poduszek. Wszystko to zosta ło upchni ę te te ę py włosia leżały porozrzucane na świeżo pomię dzy dzy zewnę trzne trzne okiennice. Resztki satyny i k ę wymiecionej podłodze, tak jakby komu ś przeszkodzono w ca łkowitym zaciemnieniu wieży, jak za dawnych dni, kiedy wszystkie okna były szczelnie zasłonię te. te. Pożółk łe plamy i ślady zwę glenia glenia zauważono też na drabinie prowadz ą cej cej do szczytu wie ży pozbawionej okien, jednak że kiedy reporter wszedł po niej i otworzywszy trap o świetlił ą mroczne latark ą mroczne i cuchną ce ce pomieszczenie, dostrzegł tylko panuj ą cy cy tam mrok i stos bezkształtnych szczą tków tków zgromadzonych przy jakiej ś szczelinie. Werdykt oczywiście był jeden - szarlataneria. Ktoś płatał figla przesą dnym dnym mieszkańcom wzgórza albo te ż jakiś fanatyzm postanowił rozniecać w nich strach, najprawdopodobniej dla ich rzekomego dobra. Możliwe też, że jacyś młodzi i nieodpowiedzialni miejscowi ludzie zainscenizowali tak wymy ślny żart dla zewnę trznego trznego świata. Najbardziej zabawny był finał tego zdarzenia, gdyż policja postanowiła wysłać swego inspektora, żeby zweryfikował sprawozdanie reporterów. Trzej kolejni inspektorzy znaleźli wybieg dla unikni ę cia cia wyznaczonej im misji, dopiero czwarty, acz niechę tnie, tnie, musiał pojechać, a powróciwszy nie wniós ł nic nowego do relacji reporterów. Od tego momentu pami ę tnik tnik Blake'a wykazuje narastają ce ce objawy podenerwowania i grozy. Jego autor wyrzuca sobie bezczynno ść i rozwodzi się szeroko szeroko nad konsekwencjami nastę pnego wyłą czenia czenia światła. Sprawdzono, że trzykrotnie - podczas burzy - telefonowa ł do ą i i błagał, aby podj ę to zespołu energetycznego ogarnię ty ty panik ą to wszelkie środki ostrożności i ądu. u. Kilkakrotnie zaznacza się w nie dopuszczono do awarii pr ą d w pamię tniku tniku niepokój, gdy ż reporterzy oglą daj dają c mroczną izb izbę w w wie ży nie natknę li li się na na metalową skrzyni skrzynię i i kamień ani na rozpadają cy cy się szkielet. szkielet. Przypuszczał, że te rzeczy zostały usunię te te - ale przez kogo lub co i gdzie, nie mia ł poję cia. cia. Najwię ksze ksze obawy jednak wykazywa ł w zwią zku zku ze swoj ą osobą i i tym niesamowitym powi ą zaniem, zaniem, jakie wyczuwał, mię dzy dzy własnym umys łem i owym ą z zaczajonym koszmarem w odległej wieży - ow ą straszn straszną rzecz rzeczą zespolon zespoloną z z nocą , któr ą z powodu własnej brawury wycią gn gnął z nieprzeniknionego mroku. Nieustannie odczuwa ł wyrzut sumienia, a ludzie, którzy go w tym czasie odwiedzali, pami ę taj tają , że przesiadywał przy biurku oderwany od rzeczywistości i przez zachodnie okno wpatrywa ł się w w tę odleg odległą łę bią cego strzelistą wie wieżę wy wyłaniają cą si się spoza spoza dymu k łę cego się nad nad miastem. W jego notatkach bezustannie pojawiają si się wzmianki wzmianki o jakich ś strasznych snach i coraz bardziej zacieśniają cym cym się , niesamowitym powi ą zaniu zaniu z ową tajemnicz tajemniczą rzecz rzeczą podczas podczas snów. Wspomina na przyk ład, że którejś nocy zbudzi ł się i i stwierdził, że jest ubrany, znajduje si ę na na ulicy i bezwiednie schodzi z College Hill, zmierzają c w kierunki zachodnim. Ci ą gle gle też podkreśla, że ta rzecz w wieży dobrze wie, gdzie go mo żna znaleźć. Przez tydzień po trzydziestym lipca Blake zdradza ł załamanie psychiczne. nie ubierał się , a jedzenie zamawiał telefonicznie. Przyjaciele zaglą daj dają cy cy do niego wspominaj ą co coś o sznurach, które trzymał przy łóżku. Tłumaczył się tym, tym, że z powody nocnych w ę drówek drówek musi sobie co wieczór spę tywa tywać nogi w kostkach, maj ą c nadzieję , że go to powstrzyma albo przynajmniej zbudzi się przy przy ich rozwią zywaniu. zywaniu. W pamię tniku tniku opisał swoje koszmarne doznanie, które przyczyni ło się do do całkowitego załamania psychicznego. Trzydziestego lipca położył się wieczorem wieczorem do łóżka i nagle znalazł się w w nieprzeniknionym mroku, w którym z trudem torowa ł sobie drogę . Dostrzegł tylko krótkie, horyzontalne strumienie bladego, niebieskawego światła, czuł jakiś straszliwy fetor i słyszał gdzieś w górze ponad sob ą dziwn dziwną kakofoni kakofonię cichych, cichych, tajemniczych dźwię ków. ków.
Ilekroć się poruszy poruszył, natychmiast się o o coś potykał, a każdy odg łos wywoływał pewnego rodzaju odpowied ź w górze - odg łos dziwnego szumu mieszają cego cego się z z ostrożnym pocieraniem drzewa o drzewo.
ękoma oma natknął się na Wymacują c drogę r r ę k na kamienną kolumn kolumnę z z pustym wierzchołkiem, innym znów razem okazało się , że po drabinie wmontowanej w ścianę , kurczowo przytrzymuj ą c się ą d rozchodzi się straszny ą d bije weń piek ą ą cy szczebli, wspina się niezdarnie niezdarnie tam, sk ą straszny fetor i sk ą cy żar. Przed oczami jego przesuwały się jak jak w kalejdoskopie przedziwne obrazy, co pewien czas przemieniają c się w w ogromn ą , nieprawdopodobn ą otch otchłań nocy, w której wirowa ły słońca i światy jeszcze głę bszej ciemności. Przyszły mu na my śl stare legendy Ostatecznego Chaosu, w którego wn ę trzu trzu spoczywa sobie wygodnie niewidomy bóg-idiota Azathoth, Pan Wszystkich Rzeczy, otoczony hordą bezmy bezmyślnych i bezkształtnych tancerek, uko łysany cichą , monotonną melodi melodią szata szatańskiego fletu trzymanego w ohydnych szponach. ę twienia Nagle jakiś ostry sygnał z zewnę trznego trznego świata wyrwał go z odr ę twienia i uświadomił mu cały koszmar sytuacji, w jakiej się znalaz znalazł. Nie miał poję cia, cia, co to by ło - może jakiś spóźniony odg łos fajerwerków rozbłyskują cych cych przez całe lata na Federalnym Wzgórzu, którymi mieszkańcy czcili rozmaitych swoich świę tych tych i patronów albo te ż świę tych tych czczonych jeszcze w ich rodzinnych wioskach we W łoszech. W każdym razie skutek by ł taki, że krzyknął na cały głos, zeskoczył w najwię kszym kszym przerażeniu z drabiny i na o ślep torował sobie drogę w w zagraconym i spowitym g ę stym stym mrokiem pomieszczeniu. Z miejsca zdał sobie sprawę , gdzie się znajduje, znajduje, i nie bocz ą c na nic zaczął pę dzi dzić w dół po ę i i potykają c się na ęcie. spiralnych schodach, obcierają c skór ę na każdym zakr ę c ie. Potem uciekał ą naw przez ogarnię tą nocn nocną zmor zmor ą nawę , pełną rozsianej rozsianej paję czyny, czyny, której widmowe łukowate sklepienie się ga gało królestwa złowieszczego cienia, przedar ł się przez przez zaśmieconą piwnic piwnicę na na świat powietrza i oświetlonych ulic; pę dz dzą c jak szalony po widmowym wzgórzu szemrz ą cych cych kalenic znalazł się w w ponurym, cichym mie ście wysokich, czarnych wieżyc i pokonawszy stromy teren w kierunku wschodnim dotar ł wreszcie do starych drzew okalają cych cych jego dom. Nazajutrz rano, kiedy odzyskał świadomość, leżał na podłodze w gabinecie, kompletnie ubrany. Był zakurzony i omotany paj ę czyn czyną , całe ciało miał obolałe i podrapane. Spojrzawszy w lustro zobaczył, że włosy ma osmalone, a wierzchnie okrycie przesią kni knię te te jest jakimś potwornym zapachem. Wtedy to właśnie nerwy odmówi ły mu pos łuszeństwa. Potem już snuł się tylko tylko po mieszkaniu w szlafroku, zupe łnie wyczerpany, i prawie nic nie robi ł, tylko wyglą da dał przez zachodnie okno i dr żał na samą my myśl o nadcią gaj gają cej cej burzy, wpisuj ą c oszalałe lę kiem kiem uwagi w swoim pamię tniku. tniku. 8 sierpnia, tuż przed północą , rozpę ta tała się straszna straszna burza. Błyskawice szalały nad całym miastem, dwukrotnie uderzył piorun. Pada ł ulewny deszcz, a nieustannie rozlegają ce ce się grzmoty spę dza dzały sen z oczu tysi ą com com ludzi. Blake by ł pół przytomny przytomny z lę ku ku o o świetlenie elektryczne i około pierwszej po pó łnocy usiłował się dodzwoni dodzwoni ć do dyspozytorni energetycznej, ale niestety łą czno czność była już przerwana ze wzglę dów dów bezpieczeństwa. Wszystko notował w pamię tniku tniku - du żymi, nerwowymi i nieczytelnymi literami, wykazuj ą c coraz bardziej nasilają cy cy się strach strach i rozpacz - a robił to na wyczucie, po ciemku. Musiał u siebie u pokoju zgasi ć światło, żeby coś widzieć przez okno, a jak si ę okazuje, okazuje, wię kszo kszość czasu spę dzi dził przy biurku wpatruj ą c się z z niepokojem ponad l śnią cymi cymi w deszczu milami dachów miejskich domów w konstelacj ę dalekich dalekich świateł znaczą cych cych Federalne Wzgórze. Co pewien czas po omacku robi ł notatki w pami ę tniku, tniku, a oderwane zdania, takie
jak: "Nie mogą wy wyłą czy czyć światła", "Ono wie, gdzie jestem", "Musz ę to to zniszczyć", "Przywołuje mnie, ale mo że tym razem nie chce mnie skrzywdzić", są rozrzucone rozrzucone na dwóch stronicach.
Światło zgasło w całym mieście. Stało się to to dwanaście minut po drugiej, wedle odnotowanych danych w elektrowni, jednak pami ę tnik tnik Blake'a tego nie precyzuje. Jest tylko nastę pują cy cy zapis: "Światło wyłą czona czona - Boże dopomó ż mi". Na Federalnym Wzgórzu ludzie byli równie zaniepokojeni jak Blake, przemoknię ci ci do suchej nitki skupili si ę na na placu i uliczkach otaczają cych cych złowrogi kościół ze świecami osłonię tymi tymi parasolami, z latarkami, lampami, krucyfiksami i innymi dziwnymi symbolami zakl ęć, właściwymi obszarom południowych W łoch. Błogosławili każdy przebłysk na niebie, robi ą c tajemnicze i pełne lę ku ku ę k ą , gdy wskutek oddalaj ą cej gest prawą r r ę ką cej się burzy burzy błyskawice pojawiały się coraz coraz rzadziej, aż w końcu całkiem ustały. Nasilają cy cy się wiatr wiatr pogasił prawie wszystkie świece, a całą scenerię okry okrył groźny mrok. Kto ś wyrwał ze snu ojca Merluzzo z kościoła Spirito Santo, który natychmiast po ś pieszył na ponury plac i wypowiedzia ł kilka koj ą cych cych słów. Nikt nie miał wą tpliwo tpliwości, że z mrocznej wieży dochodz ą jakie jakieś pełne niepokoju i dziwne odg łosy. Na potwierdzenie tego, co się zdarzy zdarzyło o 2.35, mamy zeznanie ksi ę dza, dza, młodego, inteligentnego i wykształconego człowieka; pełnią cego cego służ bę policjanta, policjanta, Williama J. Monohana z komendy g łównej, człowieka najwyższej wiarygodności, który zatrzymał się w w tej części podlegają cego cego jego kontroli rejonu, aby mie ć baczenie na zebrany tłum; i wię kszo kszości z siedemdziesię ciu ciu ośmiu osób, które zebra ły się przy przy wysokim wale otaczaj ą cym cym kościół - a zwłaszcza tych stają cych cych na placu od strony wschodniej fasady ko ścioła. Nie zdarzyło się oczywi oczywiście nic, co by świadczyło o zjawisku wykraczają cym cym poza prawa przyrody. Przyczyn tego zjawiska może być wiele. Nikt nie mo że twierdzić z pełnym przekonaniem, że nastą pił jakiś niejasny proces chemiczny, który zaszedł w ogromnym, nie przewietrzanym i dawno opuszczonym budynku, budynku, pe łnym nagromadzonych tam rozmaitych przedmiotów. Smrodliwe opary - nagły wybuch - ci śnienie gazów powsta łych na skutek długiego rozk ładu - każde z rozlicznych zjawisk mogło się do do tego przyczyni ć. W takim przypadku, oczywiście, świadoma szarlataneria musi być wykluczona. Zdarzenie to samo w sobie było całkiem proste i trwało niecałe trzy minuty. Ojciec Merluzzo, zawsze bardzo dok ładny, cały czas spoglą da dał na zegarek. Rozpoczęło się to to wyraźnym nasileniem g łuchych, szeleszczą cych cych odgłosów wewną trz trz mrocznej wieży. Z kościoła zaczęły się wydostawa wydostawać dziwne i nieprzyjemne zapachy, które w tym momencie stały się do dość intensywne. Nastę pnie rozległ się odg odgłos pę kaj kają cego cego drzewa i ogromny, ci ężki przedmiot spadł na dziedziniec od strony pos ę pnej wschodniej fasady kościoła. Świeci nie paliły się , wobec czego wie ża nie było widoczna, ale gdy przedmiot ten znalazł się ju już na ziemi, wszyscy widzieli, że jest to okopcona okiennica wschodniego okna.
żą cych Nagle dotar ł z niewidzialnych wysokości fetor nie do zniesienia, od którego dr żą cych widzów ogarnęły mdłości, niemal się d dławili, a wszystkich na placu prawie ścięło z nóg. Jednocze śnie powietrze zadr żało od wibracji trzepocz ą cych cych skrzydeł, a nagły poryw wiatru ze wschodu, o wiele gwałtowniejszy niż wszystkie poprzednie podmuchy, pozrzuca ł z głów kapelusze i ąk ociekają ce wyrwał z r ą ce parasole. Nic określonego nie dało się zauwa zauważyć w tę ciemn ciemną noc, noc, ę odnie choć niektórzy spośród obserwatorów patrzą cych cych w gór ę odnieśli wrażenie, że na tle ę dymu, atramentowego nieba widzieli ogromn ą , czarną smug smugę - coś jakby bezkształtną chmur chmur ę dymu, która wystrzeliła w kierunku wschodnim z pr ę dko dkością meteoru. meteoru. I to by ło wszystko. Co, którzy to widzieli, os łupieli z przerażenia, grozy i niepewności, nie
wiedzieli, co mają robi robić i czy w ogóle co ś robić. A poniewa ż nie wiedzieli, co się sta stało, nie potrafili się uwolni uwolnić od czujności; toteż już po chwili, kiedy ostra b łyskawica zanikają cej cej burzy, a potem szarpią cy cy uszy grzmot obj ęły niebo, natychmiast rozpocz ę li li modły. Za jakieś pół godziny deszcz przestał padać, a po pi ę tnastu tnastu minutach latarnie się zapali zapaliły i dopiero wtedy zmę czeni czeni i przemoknię ci ci ludzkie z ulgą wrócili wrócili do swych domów. Nastę pnego dnia w gazetach zamieszczono wiadomość o burzy, przy okazji napomykaj ą c tylko o towarzysz ą cych cych jej okolicznościach. Okazało się , że burza szaleją ca ca na Federalnym Wzgórzu miała jeszcze wię ksze ksze nasilenie dalej, w kierunku wschodnim, gdzie rozniós ł się tak że jakiś szczególny rodzaj fetoru. Zjawisko wyst ą piło najwyraźniej nad College Hill, gdzie huk pę kaj kają cego cego drzewa zbudził mieszkańców i spowodowa ł falę niesamowitych niesamowitych domysłów. Spośród tych, którzy si ę zbudzili, zbudzili, tylko kilka osób dostrzeg ło niezwyk ły blask na szczycie ę , który str ą ąci wzgórza albo też zauważyło niewytłumaczalny wir powietrza w gór ę c ił prawie wszystkie liście z drzew i zniszczył rośliny w ogrodach. Zgodnie twierdzono, że piorun musiał uderzyć gdzie w bliskim s ą siedztwie, siedztwie, ale nie znaleziono nigdzie żadnego śladu. Młody łą b człowiek ze stowarzyszenia Tou Omega opowiada ł, że widział groteskowy i odra żają cy cy k łą dymu w powietrzu w momencie, gdy pojawi ła się pierwsza pierwsza błyskawica, lecz jego spostrzeżenie nie zostało potwierdzone. Jednak że wszyscy obserwatorzy są zgodni zgodni co do jednego, że ostatni grzmot został poprzedzony gwa łtownym podmuchem wiatru od zachodu i strasznym, wprost nie do zniesienia zapachem; natomiast powszechnie stwierdzano ulotną woń spalenizny tuż po uderzeniu pioruna. Omawiano to wszystko bardzo dok ładnie ze wzglę du du na prawdopodobie ństwo zwią zku zku tych wydarzeń ze śmiercią Roberta Roberta Blake'a. Studenci z domu Psi Delta, których okna na pi ę trze trze znajdowały się naprzeciw naprzeciw gabinetu Blake'a, zauwa żyli dziewią tego tego lipca rano w oknie wychodzą cym cym na zachód jego blad ą twarz twarz i zastanawiali się nad nad jej dziwnym wyrazem. Kiedy wieczorem stwierdzili, że twarz i pozycja Blake'a nie uległy zmianie, zaniepokoili si ę i i czekali na zapalenie światła w jego gabinecie. Pó źniej zadzwonili do nie o świetlonego mieszkania, po czym z pomoc ą policjanta policjanta wyważyli drzwi. Sztywne ciało tkwił w pozycji siedz ą cej cej przy biurku, twarz o szklistych, wytrzeszczonych oczach była wykrzywiona w konwulsyjnym strachu. Na ten widok wszyscy rozpierzchli si ę , bo aż im się md mdło zrobiło od tego przera żają cego cego widoku. Wkrótce potem lekarz s ą dowy dowy dokona ł oglę dzin dzin i mimo ca łych szyb w oknie stwierdzi ł szok spowodowany elektrycznym wyładowaniem albo napi ę cie cie nerwowe z tej samej przyczyny. Natomiast zupełnie zignorował wyraz przerażenia na twarzy Blake'a, poczytuj ą c to za prawdopodobny skutek wielkiego szoku, typowego dla cz łowieka o tak chorobliwej wyobra źni i tak niezrównowa żonego. ękopisów opisów znalezionych w Wycią gn gnął ten wniosek na podstawie ksi ążek, obrazów i r ę k mieszkaniu i pisanych na o ślep spostrzeżeń w pamię tniku tniku leżą cym cym na biurku. Blake notowa ł szaleńcze uwagi do samego ko ńca a ołówek ze złamanym grafitem tkwił w jego spazmatycznie zaciśnię tej tej prawej dłoni. Notatki po wyłą czeniu czeniu światła były bardzo chaotyczne i niezbyt czytelne. Na ich podstawie niektórzy badacze wycią gn gnę li li zupełnie inne wnioski, ni ż głosił oficjalny werdykt, ale tego rodzaju spekulacje nie są nigdy nigdy uznawane za wiarygodne przez ludzi konserwatywnych. Wnioski obdarzonych wyobra źnią teoretyków teoretyków nie zosta ły wsparte czynem przesą dnego dnego ą tny doktora Dextera, który wrzuci ł tę dziwn dziwną skrzyni skrzynię i i wielok ą tny kamień - przedmiot niewą tpliwie tpliwie iluminują cy cy światło w mrocznej, pozbawionej okien wie ży, gdzie został odnaleziony - do najg łę bszego kanału w zatoce Narragansett. Nadmierna wyobra źnia i neurotyzm Blake'a, wzmożone poznaniem dawno minionego szata ńskiego kultu, którego
szokują ce ce ślady odkry ł, nadają szczególnego szczególnego znaczenia zamieszczonym później ostatnim notatkom pisanym w szale ństwie lę ku. ku. Oto w łaśnie te notatki - albo te to wszystko, co uda ło się odtworzy odtworzyć. " Ś wiat ł Ś wiat ło wciąż wyłączone... chyba ju ż z pięć minut. Wszystko zale ż y od bł yskawic. Oby trwał y jak najd ł łu żej! Mają jaki ś ś wpł yw na to wszystko... Deszcze, pioruny i wiatr og ł ł uszaj uszający... Ta rzecz dział a na mój umys ł . K ł łopoty o poty z pami ęcią. Widz ę rzeczy, o których dot ąd nie miał em em pojęcia. Inne światy, inne galaktyki... Ciemno ść... Bł yskawice wydają się ciemno ścią , a ciemno ść ś ść świat ł łem. e m. Nie mo że to być prawdziwe wzgórze i prawdziwy ko ściół . To z pewno ścią wra żenia, jakim podlega siatkówka oka na skutek bł yskawic. Bogu dzięki, że W ł ł osi osi stoją z zapalonymi świecami, w razie gdy ustan ą bł yskawice. Czego ja si ę boję? Nie jest to przypadkiem wcielenie Nyarlathotepa, który w staro ż ytnym i tajemniczym Khemie przybrał nawet nawet posta ć cz ł łowieka? o wieka? Pami ętam Yuggoth i jeszcze bardziej odleg ł ła Shaggai, a tak że najdalsz ą pró żnię czarnych planet. Dł ugi ugi szybujący lot poprzez pustk ę... nie mo że przebyć świata jasno ści... odtworzonymi my ślami uwi ę zionymi w Ś wiec wiecącym Trapezoedrze... wysył a je poprzez straszliwe pustynie promieniowania... Nazywam się Blake - Robert Harrison Blake z East Knapp Street, Milwaukee, Wisconsin... Jestem na tej planecie... Azathoth, miej lito ść!... bł yskawice ju ż nie rozja śniają nieba... straszne... widz ę wszystko jakim ś niesamowitym zmysł em, em, który nie jest wzrokiem... świat ł ło jest ciemno ścią , a ciemno ść jest świat ł e m... ludzie na wzgórzu... stra ż... świece i czary... ich księża... łem... Poczucie odleg ł ło ści zatracone... dalekie jest bliskie, a bliskie dalekie. Ż adnego adnego świat ł ła... a ... ani szk ł ł o... o... widz ę tych ludzi... widz ę t ę wie żę... okno... s ł ysz ę... Roderick Usher... oszala ł em em albo zaraz oszaleję... ta rzecz porusza si ę i trzepoce w wie ż y... to ja jestem t ą rzecz ą , a ona mną... chcę się wydostać... musz ę się wydostać i zjednoczyć sił y... Ona wie, gdzie się znajduję. Jestem Robert Blake, ale widz ę w ciemno ści wie żę. Niesamowity odór... zmys ł y przeistoczone... żaluzje w oknie wie ż y trzeszcz ą i odpadaj ą... lii... ngai... ygg... Widz ę... przybywa tutaj.. niesamowity wiatr-tytan... niewyra źne czarne skrzyd ł ł a... a... YogSathoth, ocal mnie... trzypł atowe atowe pł on onące oko..."
Koszmar w Dunwich Gorgony, Hydry i Chimery - straszne opowie ści o Celaeno i Harpiach - mog ą się odradzać w przesądnym umy śle - ale istniał y tam ju ż przedtem. S ą kopią , wzorcem - stare ich wzorce są w nas, i s ą wieczne. Gdyby by ł o inaczej, to czy przytoczone przyk ł ł ady, ady, które na jawie uwa żamy za nieprawdziwe, mog ł ł yby wywierać na nas jakikolwiek wp ł yw? Czy to znaczy, że w sposób naturalny przejmujemy poczucie l ęku od takich w ł a śnie obiektów, które, jak się powszechnie uwa ża, są w stanie wyrz ądzić nam cielesną krzywd ę? O, bynajmniej! Tego rodzaju l ęki mają o wiele starsze pod ł ło że. Się gają poza ciał o - a nawet w powi ą zaniu z ciał em em był yby takie same... Fakt, że l ęk, tutaj rozwa żany, ma charakter czysto duchowe, że jest silny w proporcji, tak jak jest bezprzedmiotowy na ziemi, że dominuje w okresie naszego bezgrzesznego niemowl ęctwa - stwarza trudno ści, których rozwią zanie mo że uł atwi atwić wejrzenie w okres, gdy świat jeszcze nie istniał , i choćby pobie żne zerknięcie w mroczną krainę praegzystencji. Charles Lamb: "Czarownice i inne koszmary nocne". I
ę ci Jeśli podróżnik, przebywają cy cy na północy środkowej części Massachusetts, skr ę ci w niewłaściwy gościniec na rozstaju dróg przy rogatkach Aylesbury tu ż za Dean's Corners, ą ró napotka samotną i i dziwną krain krainę . Teren się tu tu wznosi, a kamienne mury obro śnię te te dzik ą różą ęt ą , piaszczystą i i pożłobioną koleinami coraz silniej napierają na na kr ę koleinami drogę . Drzewa w pojawiają cych cych się co co pewien czas pasmach lasów wydaj ą si się za za duże, a dzikie krzewy, jeżyny i trawa rosną tak tak bujnie, że nawet w zamieszkałych regionach nieczę sto sto się takie takie spotyka. Pola uprawne, ma ło zresztą urodzajne, urodzajne, wystę pują tu tu tylko gdzieniegdzie, a z rzadka rozproszone domy nosz ą znamiona znamiona wieku, n ę dzy dzy i ruiny. Nie wiadomo, dlaczego tak si ę dzieje, ale nikt właściwie nie ma ochoty pyta ć o drogę wychodz wychodzą cych, cych, samotnych ludzi, których niekiedy mo żna dostrzec na rozpadają cych cych się progach progach domów oraz na spadzistych łą kach kach usianych kamieniami. Ludzie ci s ą tak tak milczą cy cy i tajemniczy, że każdy odnosi wrażenie, jakby natkn ął się na na jakieś zakazane istoty, z którymi lepiej by łoby nie mieć do czynienia. A kiedy wznosz ą ca ca się coraz coraz wyżej droga doprowadza do miejsca, z którego roztacza się ponad ponad g ę stymi stymi lasami widok na wzgórza, narasta uczucie dziwnego niepokoju. ą głe i symetryczne, aby taki widok móg ł się wyda Ich wierzchołki są nazbyt nazbyt okr ą wydać przyjemny i naturalny, a do tego jeszcze co jakiś czas rysują si się niezwykle niezwykle wyrazi ście na tle nieba ąg kamienne kolumny wie ńczą ce wysokie, ustawione w kr ą ce szczyty tych wzgórz. Drogę przecinaj przecinają niezbadanej niezbadanej głę bokości wą wozy wozy i parowy, a prymitywne drewniane mosty nie zapewniają poczucia poczucia bezpieczeństwa. A kiedy droga opada w dó ł, pojawiają si się ca całe połacie bagien, na widok których cz łowiek instynktownie się wzdryga, wzdryga, natomiast wieczorem ogarnia go lę k, k, gdy zaczyna si ę rozlega rozlegać skrzeczenie niewidocznych lelków kozodojów, a niespotykane chmary robaczków świę toja tojańskich wykonuj ą taniec taniec w rytm ochryp łego, uporczywego i dono śnego rechotu żab. Wą ska, ska, lśnią ca ca wstę ga ga górnego biegu rzeki Miskatonic przypomina pe łzają cego cego węża, kiedy tak wije si ę u u stóp kopulastych wzgórz, spośród których wyp ływa. Im bliżej wzgórz, podró żnik stwierdza, że bardziej przycią gaj gają uwag uwagę ich ich zalesione stoki aniżeli kamienne, kopulaste wierzchołki. Zieją czarnym czarnym mrokiem, są urwiste urwiste i miałoby się ochotę znale znaleźć od nich jak najdalej, ale nie ma niestety innej drogi, dzi ę ki ki której można by ich ę przycupni ą a uniknąć. Po drugiej stronie krytego mostu wida ć małą wiosk wiosk ę przycupnię tą mi mię dzy dzy rzek ą a
stromym zboczem Round Mountain, w której zadziwiaj ą przegni przegniłe spadziste dachy świadczą ce ce o architekturze zacznie starszej niż pozostała zabudowa okolicy. Nie napawa ą świadomość, kiedy przyjrzeć się bli otuchą ś bliżej, że wię kszo kszość chat jest opustoszała i chyli się do ruiny i że w kościele ze zwaloną wie wieżą mie mieści się teraz teraz jedyny niechlujny sklep tej wioski. Przerażenie ogarnia na my śl, że trzeba przejść mroczny jak tunel most, nie da si ę go go jednak ominąć. A po drugiej stronie, na odcinku drogi prowadz ą cej cej przez wieś, bucha przykra wo ń zbutwienia, nagromadzona przez całe stulecia. Z ulgą opuszcza opuszcza się to to miejsce posuwaj ą c się ą ścieżk ą ą wiod wą sk sk ą ś wiodą cą u u podnó ża wzgórz i poprzez równin ę dociera dociera się znowu znowu do rogatek Aylesbury. Czasem dopiero tutaj cz łowiek się dowiaduje, dowiaduje, że był w Dunwich. Obcy rzadko odwiedzają t tę miejscowo miejscowość, a od pewnego czasu, kiedy to mia ły tam miejsce straszne wydarzenia, wszystkie kierują ce ce doń drogowskazy zosta ły usunię te. te. Sceneria tamtejsza, jeśli oceniać wedle zwyk łego kanonu estetycznego, jest wyj ą tkowo tkowo ładna, a jednak nie przyjeżdżają tam tam turyści w sezonie letnim, nie zaglą daj dają te też artyści. Dwieście lat temu, kiedy opowie ści o wiedźmach wypijają cych cych krew, otaczaniu czcią Szatana Szatana i o dziwnych istotach żyją cych cych w lasach nie budzi ły pobłażliwego uśmiechu, mówiło się jawnie jawnie o przyczynach, dla których należy unikać tych terenów. W wieku, w którym w łada rozum, a w którym właśnie żyjemy - koszmar w Dunwich zosta ł wyciszony w 1928 roku przez ludzi, którym dobro tego miasta i świata leżało na sercu - wszyscy unikaj ą tych tych stron nie wiedz ą c właściwie dlaczego. Być może znana jest jedna przyczyna - ale nie ludziom przyby łym z daleka - a mianowicie odrażają cy cy wygl ą d nielicznych już mieszkańców tych chylą cych cych się do do ątkach upadku osiedli, jakie do ść czę sto sto spotyka się w w zak ą t kach Nowej Anglii. Stanowi ą jakby jakby swoją w własną ras rasę z z wyraźnie zaznaczają cych cych się umys umysłowym i fizycznym stygmatem degeneracji, spowodowanej mi ę dzy dzy innymi zawieraniem małżeństw mię dzy dzy krewnymi. Przecię tna tna ich inteligencji jest katastrofalnie niska, natomiast ich kroniki aż cuchną od od jawnej złośliwości potajemnych zabójstw, kazirodztwa oraz czynów wyj ą tkowo tkowo okrutnych i wyuzdanych. Grupa przynale żą ca ca do starego ziemiaństwa, a reprezentowana przez dwie albo trzy rodziny, które przyby ły tu z Salem w 1692 roku, utrzyma ła się na na cokolwiek wy ższym poziomie, choć poniektórzy jej potomkowie tak ju ż wrośli w pospólstwo, że tylko ich nazwiska mogą by być kluczem do tak znies ławionego pochodzenia. Niektórzy Whateleyowie czy Bishopowie wci ąż jeszcze wysyłają najstarszych najstarszych synów do Harvardy czy Miskatonic, ale rzadko powracają oni oni pod butwiej ą ce ce dachy, pod którymi ich przodkowie, a tak że oni sami przyszli na świat. Nawet ci, którzy znają fakty fakty zwi ą zane zane z koszmarem, jaki się tutaj tutaj wydarzył, nie potrafi ą powiedzieć, co si ę dzia działo w Dunwich. Stare legendy wspominaj ą o o bezbożnych obrzę dach dach i tajnych zgromadzeniach Indian, podczas których przywo ływano zakazane, tajemnicze istoty spośród wielkich, kopulastych wzgórz i odprawiano dzikie, orgiastyczne obrz ę dy, dy, powoduj ą c jakieś trzaski i grzmoty w głę bi ziemi. W 1747 roku wielebny Abijah Abijah Hoadley, nowo przybyły kapłan Kongregacjonalnego Ko ścioła we wsi Dunwich, wyg łosił pamię tne tne kazanie na temat obecności Szatana i jego diabłów, w którym powiedzia ł:  Zwa żyć musimy, że te bluźniercze siły z piekielnego Orszaku Demonów s ą nazbyt nazbyt powszechnie znane, aby im można było zaprzeczać. Przeklę te te głosy Azazela i Buzraela, Belzebuba i Beliala słyszało z głę bi ziemi ponad dwudziestu jeszcze żyją cych cych wiarygodnych świadków, a dwa tygodnie temu ja sam wyraźnie słyszałem rozmowę nieczystych nieczystych sił w górach za moim domem. Dochodziło brzę czenie czenie i dudnienie, j ę k i pisk, i jakieś syki. Były to dźwię ki ki obce tej ziemi, a musiały się dobywa dobywa ć z jaskiń, które tylko cz łowiek uprawiają cy cy czarną magi magię mo może odkryć, a otworzyć jedynie diabeł. Wielebny Hoadley wkrótce potem znikn ął, ale tekst jego kazania, wydrukowany w
"Springfield", do dzi ś istnieje. Jednak że każdego roku dochodz ą wie wieści o dziwnych odg łosach ę dla rozbrzmiewają cych cych wśród gór i wci ąż stanowią zagadk zagadk ę dla geologów i fizjografów.
ęku u Inne podania g łoszą o o jakimś nieprzyjemnym zapachu unoszą cym cym się w w pobli żu kr ę k kamiennych kolumn i o nag łych, sowizdrzalskich odgłosach słyszalnych niezbyt wyraźnie w pewnych godzinach, a dobywaj dobywaj ą cych cych się z z okre ślonych miejsc na dnie wielkich w ą wozów; wozów; a jeszcze inne podania ludowe wspominają o o Diabelskim Uskoku - jest to ponure, przekl ę te te zbocze góry, na którym nie rosn ą ani ani drzewa, ani krzewy, ani nawet trawa. Ludzie tutaj panicznie się boj boją g głosów lelków kozodojów, które nasilaj ą si się w w ciepłe noce. Panuje przekonanie, że te ptaki oczekują na na dusze umieraj ą cych cych ludzi i że dopasowują rytm rytm swoich pełnych grozy krzyków do ostatnich oddechów cierpi ą cego. cego. Jeżeli pochwycą ulatuj ulatują cą dusz duszę w momencie opuszczania ciała, natychmiast odlatują trzepocz trzepoczą c skrzydłami pośród demonicznego chichotu; a je śli nie uda się im im pochwyci ć, stopniowo zapadaj ą w w pełną rozczarowania ciszę . ę śmieszne; wywodzą si Wszystkie te opowieści już się oczywi oczywiście przeżyły i wydaj ą si się ś się z z niezwykle odległych czasów. Dunwich jest rzeczywi ście bardzo stare, o wiele starsze niż wszystkie inne osady w promieniu trzydziestu mil. Na po łudnie od Dunwich mo żna spotkać fundamenty i komin starego domu Bishopa, który zosta ł zbudowany jeszcze przed 1700 rokiem; natomiast ruiny młyna przy wodospadach, zbudowanego w 1806 roku, stanowi ą ę, na jak ą ą si najbardziej nowoczesną architektur architektur ę się mo można tu natknąć. Przemysł nigdy nie kwit ł ą tu tu zamierzano rozwinąć w dziewię tnastym w tych stronach, a fabryka, jak ą tnastym wieku, miała krótkotrwały żywot. Najstarsze ze wszystkiego są jednak jednak wielkie, surowe ciosane kolumny ęgiem iem na szczytach, ale przypisuje się je stoją ce ce kr ę g je raczej Indianom aniżeli późniejszym ęgu gu kolumn i wokó ł dużej skały w kształcie stołu na osadnikom. Stosy czaszek i ko ści w kr ę Sentinel Hill stanowią , w powszechnym przekonaniu, miejsce grzebania Pocumtucków; natomiast wielu etnologów, odrzucaj ą c absurdalne prawdopodobie ństwo takiej teorii, twierdzili, że są to to pozostałości ludów kaukaskich. II
Wilbur Whateley urodził się o o pią tej tej rano w niedzielę , drugiego lutego 1913 roku, na du żej i tylko częściowo zamieszkałej farmie, znajdują cej cej się na na stoku wzgórza cztery mile od wsi i ęgu u Dunwich. Data powy ższa półtorej mili od jakiegokolwiek innego domostwa w okr ę g upamię tni tniła się , poniewa ż było to świę to to Matki Boskiej Gromniczej, które mieszka ńcy Dunwich obchodz ą pod pod inn ą nazw nazwą , a tak że dlatego, że w górach rozległy się jakie jakieś huki, za ś przez całą noc noc poprzedzają cą jego jego urodzenie ujada ły zaciekle wszystkie psy we wsi. Godny również uwagi jest fakt, że matka jego pochodzi ła ze zdegenerowanej gałę zi zi rodziny ą trzydziestopi ą, a mieszkała Whateleyów, że była ułomną , brzydk ą trzydziestopię cioletni cioletnią kobiet kobietą , albinosk ą ążyły plotki, że para się ze starym ojcem, półobłą kanym, kanym, a którym w jego m łodych latach kr ąż czarną magi magią . Lavinia Whateley nie mia ła męża, ale nie wyrzek ła się dziecka, dziecka, zgodnie z panują cymi cymi w tych stronach obyczajami; nie przejmowa ła się te też domysłami, jakie mogą snu snuć ęcz - i snuli - okoliczni wieśniacy na temat ojcostwa jej dziecka. Wr ę c z przeciwnie, wydawała się dumna z czarnowłosego niemowlę cia cia o wyglą dzie dzie satyra, który jaskrawo kontrastowa ł z jej albinizmem i różowymi oczami, a słyszano też, jak rozpowiada ło rozmaite i dziwne o nim wieści, o jego niezwyk łej mocy i wielkiej przyszłości. Lavinia mówi ła różne rzeczy, żyła bowiem samotnie i zapuszczała się daleko daleko w góry podczas szaleją cych cych burz, a tak że czytała grube ksi ążki zgromadzone w cią gu gu dwóch stuleci, które jej ojciec odziedziczył po przodkach Whateleyach, a które teraz rozpada ły się ju już ze starości i
zniszczenia przez robactwo. Do szkoły nie chodziła nigdy, uczy ł ją ojciec, ojciec, przekazują c jej w sposób chaotyczny strzę pki starożytnej wiedzy. Ludzie zawsze stronili od ich farmy z ążą cych powodu kr ążą cych opowieści o czarnej magii Starego Whateleya i dotychczas niewyjaśnionych okoliczno ści gwałtownej śmierci pani Whateley, kiedy Lavinia mia ła dwanaście lat. Lavinia zadowolona by ła ze swego samotnego życia, które wypełniała różnymi zaję ciami ciami i oddawała się najfantastyczniejszym najfantastyczniejszym marzeniom i snom. Domem niewiele si ę zajmowała, panował w nim nie ład i brud, a w nozdrza uderza ły nieprzyjemne zapachy. Tej nocy, kiedy rodzi ł się Wilbur, Wilbur, rozlegał się w w domu Whateleyów krzyk, którego echo e cho zagłuszało nawet odgłosy ze wzgórz i szczekanie psów, ale w jego przyj ściu na świat nie uczestniczył ani żaden doktor, ani akuszerka. S ą siedzi siedzi dowiedzieli się o o wszystkim dopiero w tydzień później, kiedy Stary Whateley wybra ł się saniami saniami do Dunwich i chaotycznie opowiedział o tym wydarzeniu ludziom stoj ą cym cym bezczynnie przez sklepem Osborne'a. Wydawało się , że się zupe zupełnie odmienił - rozgl ą da dał się ukradkiem ukradkiem na wszystkie strony, nie budził lę ku, ku, jak dotychczas, tylko sam by ł jakiś zalę kniony kniony - a przecie ż nie by ł to człowiek, któremu wydarzenia rodzinne mogłyby zak łócić spokój. Mimo to zna ć po nim by ło dumę , która zresztą potem potem ujawni ła się te też i u jego córki, a to, co powiedzia ł o ojcu dziecka, upamię tni tniło się na na długie lata jego słuchaczom. - Nie obchodzi mnie, co ludzie sobie my ślą , bo je śli chłopak Lavinii bę dzie dzie jak jego ojciec, wszystkich zadziwi. Myślicie pewnie, że wy to jedyni ludzie tutaj. Levinia czyta ła i widziała rzeczy, o których wam tylko opowiadano. Jej ch łop jest tak samo dobry jak ka żdy chłop po tej stronie Aylesbury. A jakby ście wiedzieli o górach to, co ja wiem, to by ście myśleli, że jej ślub jest lepszy niż wszystkie śluby w ko ściołach. Powiem wam jeszcze, że któregoś dnia usłyszycie, jak dziecko Lavinii zwoła imię swojego swojego ojca ze szczytu Sentinel Hill. Tylko dwie osoby widzia ły Wilbura Whataleya w pierwszym miesi ą cu cu życia. Byli to Zechariah Whateley, z tych jeszcze nie zdegenerowanych, i Mamie Bishop, nie ślubna żona Earla Sawyera. Mamie wybrała się z z ciekawości, a to, co potem opowiada ła, okazało się uzasadnione. Zechariah natomiast przyprowadził dwie krowy z Alderney, które Stary Whateley kupił od jego syna, Curtisa. Od tej chwili rodzina ma łego Wilbura skupowa ła bydło i trwało to aż do 1928 roku, kiedy to zdarzy ł się ten ten straszny koszmar w Dunwich. A mimo to w obskurnej oborze Whateleya nigdy nie by ło dużo bydła. Przez pewien czas ciekawscy liczyli z ukrycia liczbę krów krów pas ą cych cych się na na stromym zboczu ki ło starej farmy i jakoś nigdy nie doliczyli się wi wię cej cej niż dziesięć albo dwanaście, a wszystkie wygl ą da dały zabiedzone, jakby bez krwi. Widocznie jakaś zaraza niszczyła zwierzę ta ta u Whateleyów; pewnie pastwisko by ło niezdrowe albo grzyb toczy ł drzewo w ich obskurnej oborze, co nie wychodzi ło zwierzę tom tom na dobre. Na ich skórze by ło pełno wrzodów albo ran, tak jakby by ły czymś ponacinane. A tym, którzy byli na farmie jeszcze we wcześniejszych miesią cach, cach, wydało się , że takie same wrzody i rany dostrzegli na szyi nie ogolonego, siwego Starego Whateleya i jego niechlujnej, potarganej córki-albinoski. Wiosną , po urodzeniu Wilbura, Lavinia wznowi ła wyprawy w góry wraz ze swoim smag łym dzieckiem, które nosiła w niekształtnych ramionach. Z czasem, kiedy wi ę kszo kszość okolicznych mieszkańców zobaczyła już dziecko, przestano si ę nim nim interesowa ć, nie komentowano te ż jego niezwykle szybkiego rozwoju. Wilbur rósł fenomenalnie szybko, kiedy sko ńczył trzy miesią ce, ce, był wię kszy kszy i mocniejszy ni ż niejedno roczne dzieci. Jego ruchy i g łos nacechowane był rozwagą i i świadomością niespotykan niespotykaną w w takiego niemowlaka, tote ż nikogo nie zaskoczyło, kiedy w siódmym miesi ą cu cu życia zaczął chodzić, jeszcze trochę chwiejnie chwiejnie ale po miesią cu cu już poruszał się ca całkiem swobodnie.
W tym mniej wi ę cej cej czasie - na Wszystkich Świę tych tych - nasz szczycie Sentinel Hill, gdzie pośród stosu starych ko ści znajduje się ska skała w kształcie wielkiego stołu, pojawi ł się o o północy wielki p łomień. Rozpę ta tała się fala fala plotek, bo Silas Bishop - z tych normalnych Bishopów - na godzin ę przed przed pojawieniem si ę ognia ognia widzia ł, jak chłopiec biegł żwawo przed ą w ę, ale prawie zapomniał, co matk ą właśnie na to wzgórze. Silas p ę dzi dził właśnie zbłą kan kaną ja jałówk ę roki, kiedy w s łabym świetle latarki dojrzał tych dwoje. Przedzierali się niemal niemal bezszelestnie przez poszycie i zdumionemu Silasowi wydało się , że byli zupełnie nadzy. Potem miał pewne wą tpliwo tpliwości co do ch łopca, być może miał na sobie ciemne spodnie, krótkie albo d ługie, i pas ędzlami. zlami. Zawsze widywano Wilbura w ubraniu dok ładnie zapię tym, z fr ę d tym, a jakiekolwiek zak łócenie porzą dku dku w jego stroju wywo ływało u niego niepokój, a nawet irytacj ę . Pod tym ą ii dziadkiem, dopiero niezwyk łe wzglę dem dem ogromnie kontrastowa ł z niechlujną matk matk ą zdarzenie w 1928 roku wyjawi ło przyczyny tego zjawiska. W styczniu wykazano znowu pewne zainteresowanie "ciemnym brzd ą cem cem Lavinii", bo zacz ął mówi ć skończywszy jedenaście miesię cy. cy. Zwracał uwagę nie nie tylko z powodu innego akcentu, ą mówi ale i swobody, z jak ą mówił. Czteroletnie dzieci nie mogłyby mu dorówna ć. Nie był zbyt skory do rozmowy, lecz kiedy ju ż zaczynał mówić, robił to w jaki ś dziwnie nieuchwytny sposób, niespotykany w śród mieszkańców Dunwich. Nie przejawiało się to to w tym, co mówi ł, i nawet nie w zwrotach, jakich używał, tylko w intonacji i jakby w wewn ę trznych trznych narzą dach, dach, z których głos się dobywa dobywa ł. A twarz jego te ż miała niespotykany wyraz dojrza łości; podobnie jak matka i dziadek pozbawiony był brody, ale mia ł za to wydatny, ukszta łtowany wyraźnie, mimo tak młodego wieku, nos, du że ciemne oczy o dojrza łym spojrzeniu, co stwarzało wrażenie, że jest już dorosły i obdarzony nadprzyrodzon ą inteligencj inteligencją . A mimo to by ł strasznie brzydki; grube wargi, po żółk ła cera z wielkimi porami, szorstkie, twarde włosy i dziwnie wydłużone uszy nadawały mu wygl ą d satyra albo jakiego ś zwierzę cia. cia. Wkrótce zaczął budzić jeszcze wię ksz kszą odraz odrazę ni niż jego matka i dziadek; przypisywano to wszystko ą si czarnej magii, jak ą się dawniej dawniej zajmował Stary Whateley; wspominano, jak góry zadr żały, ę gu ą trzyma kiedy stanął w kr ę gu skał z otwartą ksi księ gą , któr ą trzymał przed sobą , i wykrzykn ął straszne imię Yog-Sothoth. Yog-Sothoth. Nie cierpia ły tego chłopca wszystkie psy, zawsze musiał być w pogotowiu, aby się broni bronić przed ich atakiem i gro źnym szczekaniem. III
Tymczasem, chociaż Stary Whateley wci ąż skupował bydło, stado na jego farmie si ę nie nie powię ksza kszało. Ścinał też drzewa i zaczął naprawiać nie używaną dotychczas dotychczas część domu przestronną , na pię trze trze pod spadzistym dachem, która od ty łu przylegała na stoku wzgórza; ą trzy dotychczas zajmował z córk ą trzy izby na parterze, te najmniej zniszczone, i to mu wystarczało. Ogromne zasoby energii musia ł mieć ten stary człowiek, skoro móg ł podołać tak ciężkiej pracy. I cho ć co pewien czas paplał bez zwią zku, zku, jako cieśla robił postę py. Zaczęło się to to właściwie zaraz po urodzeniu Wilbura; uporz ą dkowa dkował jedną z z szop do przechowywania narzę dzi, dzi, oszalował ją i i założył nowy, mocny zamek. Odbudowuj ą c teraz nie używane dotą d ą sam pię tro tro wykazał tak ą samą sprawno sprawność. Jego obłę d objawił się dopiero dopiero wtedy, kiedy pozabija ł szczelnie deskami wszystkie okna w odrestaurowanej części domu, cho ć byli tacy, którzy uważali, że sam fakt przystą pienia do tej pracy był już przejawem obłę du. du. Trochę mniejsze mniejsze zdziwienie budziło odremontowanie pokoju dla wnuka na parterze, kilka osób nawet go oglą da dało, ale nikt nie mia ł dostę pu do zabitego deskami pię tra. tra. Pokój ch łopca obudowa ł wysokimi, solidnymi pó łkami, na których pouk ładał, w należytym porz ą dku, dku, wszystkie stare, zbutwiałe książki i porozrywane, poszczególne części, które dotychczas przewracały się po po ątach k ą t ach we wszystkich izbach.
- Ja z nich skorzystałem coś niecoś - mówił podklejają c podarte stronice, zadrukowane gotyckim pismem. W tym celu na zardzewia łym kuchennym piecu podgrzewa ł zrobiony przez siebie klej. - Ale chłopak jeszcze lepiej potrafi z nich skorzystać. Trzeba je uporzą dkowa dkować, bo tylko z nich b ę dzie dzie się uczy uczył. Kiedy Wilbur mia ł rok i siedem miesię cy cy - we wrześniu 1914 - jego wzrost i umiej ę tno tności budziły najwyższe zdumienie. Wyglą da dał na cztery lata, mówił płynnie i wykazywa ł dużą inteligencję . Biegał swobodnie po polach i górach, nieod łą cznie cznie też towarzyszył matce w jej wyprawach. W domu ślę cza czał pilnie nad dziwnymi obrazkami i mapami w ksi ążkach dziadka, a Stary Whateley wpajał mu wiedzę przez przez całe długie, ciche popołudnia. Do tego czasu zosta ł zakończony remont domu, a ci, którzy to obserwowali, nie mogli zrozumie ć, dlaczego okno na tyłach wschodniego szczytu, przylegają ce ce do wzgórza, zosta ło przerobione na moce drzwi zbite z desek. A jeszcze bardziej zagadkowa była pochylnia z desek prowadz ą ca ca od drzwi do samej ziemi. Po zakończeniu remontu ludzie zauważyli, że szopa z narzę dziami, dziami, tak starannie zamykana i oszalowana po urodzeniu Wilbura, teraz znowu sta ła zaniedbana. Otwarte drzwi stukały, zapomniane przez wszystkich, a kiedy Earl Sawyer, który sprzedawa ł bydło Staremu Whateleyowi, zajrzał kiedyś do szopy, uderzy ł go w nozdrza jaki ś szczególnie nieprzyjemny zapach; zapewniał, że jeszcze nie zetknął się z z takim w życiu, może tylko w pobli żu obozów indiańskich w górach. By ł nie do zniesienia. A przecież wszystkie domy i szopy w Dunwich nie odznaczały się pod pod tym wzgl ę dem dem nieskazitelnością . Nastę pne miesią ce ce nie obfitowały w żadne wydarzenia, ale wszyscy twierdzili, że tajemnicze hałasy w górach stopniowo si ę nasilaj nasilają . W przededniu 1 maja 1915 roku wyst ą piły wstrzą sy, sy, które odczuwane były nawet w Aylesbury, natomiast w wigili ę Wszystkich Wszystkich Świę tych tych rozległ się pod pod ziemią grzmot grzmot w momencie, gdy buchn ęły płomienie na szczycie Sentinel Hill. "To wszystko czary Whateleyów" - mówili ludzie. Wilbur rós ł niesamowicie szybko, mia ł cztery lata, a wyglą da dał na dziesięć. Czytał już samodzielnie, ale stal się mniej mniej rozmowny. Zatapiał się w w swoim milczeniu, a ludzie zaczę li li dostrzegać w jego twarzy satyra z łowrogi wyraz. Bywa ło, że coś mamrotał w nie znanym nikomu j ę zyku zyku i nuci ł w jakimś dziwacznym rytmie, co napełniało wszystkich niewypowiedzianym l ę kiem. kiem. Szeroko komentowano teraz fakt, że psy tak ujadały na jego widok, musia ł nawet brać ze sobą rewolwer, rewolwer, jeżeli chciał przejść przez wieś. Bywało, że czasem strzelał, czy nie zyskiwa ł sobie przychylno ści wśród właścicieli psów. Jeżeli ktoś przyszedł do domu Whateleyów, najcz ęściej znajdował Lavinię na na parterze, podczas gdy na pię trze trze rozlegały się jakie jakieś dziwne okrzyki i tupot. t upot. Nigdy nie mówi ła, co dziadek i chłopak tam robią , ale pewnego razu mocno poblad ła i objawi ła straszny niepokój, ążca handlują cy kiedy dowcipny domokr ąż cy rybami chciał otworzyć zamknię te te drzwi wiodą ce ce na ążca opowiedział ludziom zgromadzonym przed sklepem w Dunwich, schody. Potem domokr ąż że słyszał chyba tupot ko ńskich kopyt na górze. Zacz ę to to się zastanawia zastanawiać nad drzwiami z desek i prowadzą cą do do nich pochylni ą , a tak że nad bydłem, które szybko gdzieś znikało. Z czasem przypominano sobie opowieści Starego Whateleya z młodych lat, wedle których, je śli ę z złożyć w odpowiednim czasie ofiar ę z wołu pogańskim bóstwom, przywo łuje się spod spod ziemi żyją ce ce tam istoty. Z czasem ludzie zwrócili też uwagę , że psy, które nie znosi ły i bały się Wilbura, zaczęły okazywać taki sam stosunek do ca łego domostwa Whateleyów. W 1917 roku wybuch ła wojna i Squire Sawyer Whateley, jako przewodnicz ą cy cy miejscowej komisji poborowej, mia ł duże k łopoty ze znalezieniem w Dunwich odpowiedniej ilo ści młodych mężczyzn nadają cych cych się cho choć by do obozu ćwiczebnego. Rzą d, d, zaniepokojony
takimi sygnałami panują cej cej w całym regionie degeneracji, wys łał kilku inspektorów i ekspertów medycznych dla zbadania sprawy; dokonano przegl ą du, du, a wiadomo ści na ten temat można jeszcze dzisiaj przeczytać w gazetach wydawanych w Nowej Anglii. Przeprowadzonym badaniom towarzyszy ł taki rozgłos, że ścią gn gnęła tu grupa reporterów, którzy szczególnie zainteresowali się Whateleyami. Whateleyami. W niedzielnym wydaniu "Boston Globe" i "Arkham Advertiser" ukazały się kwieciste kwieciste artykuły o niesłychanie szybkim rozwoju ma łego Wilbura, o czarnej magii Starego Whateleya i półkach pełnych dziwnych ksi ążek, o zabitym deskami pię trze trze na ich starej farmie i niesamowitym wrażeniu, jakie robi ca ły ten region wraz z hałasami dochodzą cymi cymi od strony gór. Wilbur mia ł wtedy cztery i pół roku, a wygl ą da dał na pię tnastoletniego tnastoletniego chłopca. Wargi i policzki pokrywał mu już ciemny, szorstki zarost, a w głosie słyszało się mutacj mutację . Do Whateleyów wybrał się Earl Earl Sawyer z grupą reporterów reporterów i fotografów, on to zwróci ł ich uwagę na na dziwny smród, jaki si ę dobywa dobywa ł z górnej części domu. By ł identyczny jak wtedy w szopie z narzę dziami, dziami, do której zajrzał po zako ńczeniu remontu domu, i jaki czasem ęgu u kamiennych kolumn na szczycie wzgórza. Mieszka ńcy Dunwich wystę pował w pobli żu kr ę g przeczytali w gazetach artykuł na ten temat i zareagowali śmiechem na te pełne oczywistych nonsensów wiadomo ści. Zastanawiali się tak tak że, dlaczego reporterzy robili tyle szumu, stwierdziwszy, że Stary Whateley zawsze płaci za bydło w bardzo starych, z łotych monetach. Whateleyowie przyję li li gości w swym domu ze źle skrywaną niech niechę ci cią , ale nie śmieli się opierać ani odmówi ć wyjaśnień, żeby nie spowodowa ć jeszcze wię kszego kszego rozgłosu. IV
Przez dziesięć lat Whateleyowie żyli pośród schorzałej społeczności Dunwich niczym si ę specjalnie nie wyróżniają c, c, zwłaszcza że wszyscy już przywykli do ich dziwnych obyczajów i orgii w przeddzie ń pierwszego maja oraz Wszystkich Świę tych. tych. Dwa razy do roku rozpalali ogień na szczycie Sentinel Hill, a wtedy hałasy w głę bi gór rozbrzmiewały ze wzmożoną si siłą ; poza tym jednak zawsze, o każdej porze roku, dochodzi ły z samotnej farmy dziwne i złowieszcze odgłosy. Ilekroć ktoś wstą pił na farmę , opowiada ł potem, że słyszał je nawet wtedy, kiedy ca ła rodzina Whateleyów była na dole, i wszyscy zastanawiali się , jak długo może trwać obrzę d sk ładania ofiary z krowy albo wo łu. Wystosowano nawet skarg ę do do Towarzystwa Opieki nad Zwierz ę tami; tami; nic jednak z tego nie wynik ło, bo mieszka ńcy Dunwich zawsze starali się nie nie zwracać uwagi na to, co dzieje si ę w w ich regionie. Około 1923 roku, kiedy Wilbur mia ł dziesięć lat, ale umysł jego, głos, postawa i zarośnię ta ta twarz nadawały my wygl ą d doros łego człowieka, znowu w ich starym domu rozleg ły się ciesielskie roboty. I znowu odbywa ły się na na pi ę trze, trze, a po rozrzuconych kawa łkach drewna ludzie zorientowali się , że chłopak i jego dziadek zburzyli dzia łowe ściany, zlikwidowali ą izb nawet poddasze, zostawiają c jedną wielk wielk ą izbę pomi pomię dzy dzy parterem a spiczastym dachem. Wyburzyli też wielki, główny komin, a od zardzewia łego pieca puścili na zewną trz trz domu ę . blaszaną rur rur ę Wiosną po po tych zmianach Stary Whateley zauwa żył, że nocą zlatuj zlatują si się z z wą wozu wozu Cold Spring chmary lelków kozodojów i świergocą pod pod oknami. By ło to dla niego wydarzenie o szczególnym znaczeniu, a ludziom zbierają cym cym się przed przed sklepem Osborne'a powiedzia ł, że chyba już zbliża się jego jego koniec. - Gwiżdżą w w takt mojego oddechu - powiedzia ł. - Chyba czekają , żeby złapać moją dusz duszę . Wiedzą , że mnie opu ści, i nie chcą , żeby im uciek ła. Bę dziecie dziecie wiedzieli, chłopcy, jak już
ę, czy mnie z łapały. Jak im si ę uda, ą ś piewać i śmiać się do umr ę uda, bę dą ś do samego rana. A jak si ę nie uda, zaraz się uspokoj uspokoją . Wydaje mi si ę , że czasami dusze, na które te ptaki czekają , walczą z z nimi. Nocą pierwszego pierwszego sierpnia 1924 roku Wilbur Whateley pop ę dzi dził na jedynym pozosta łym na farmie koniu do sklepu Osborne'a i telefonicznie wezwa ł doktora Houghtona z Aylesbury. Doktor zastał Starego Whateleya w bardzo ci ężkim stanie, oddech miał ciężki, charczą cy, cy, serce pracowało nie tak, jak trzeba, co świadczyło o rychłej śmierci. Pokraczna córkaalbinoska i brodaty wnuk stali przy łóżku, a tymczasem na górze, z tej pustej czeluści, dochodziły niepokoj ą ce ce odgłosy, tak jakby przewala ły się z z łoskotem fale na płaskiej plaży. Doktor jednak najbardziej by ł zaniepokojony świergotem nocnych ptaków. Chyba ca ły legion lelków kozodojów wykrzykiwa ł swoje diaboliczne posłannictwo w rytm świszczą cego cego oddechu umierają cego cego człowieka. Wydało się to to doktorowi Houghtonowi niesamowite i nienaturalne, podobnie zresztą jak jak cały ten region, do którego tak niech ę tnie tnie przyjechał pilnie wezwany. Około pierwszej w nocy Stary Whateley odzyska ł świadomość, jego oddech sta ł się mniej mniej charczą cy cy i wyszeptał kilka urywanych s łów do wnuka. - Wię cej cej przestrzeni, Willy, jeszcze wię cej. cej. Ty rośniesz... a to rośnie szybciej. Wkrótce bę dzie dzie gotowe, żeby cię ocali ocalić. Otwórz bramy Yog-Sothothowi, ś piewaj długą pie pieśń. Znajdziesz ją ę do na stronie 751 pe łnego wydania, a potem przy łóż zapałk ę do wi ę zienia. zienia. Ziemski ogień go nie tknie. Był niewą tpliwie tpliwie obłą kany. kany. Po przerwie, podczas której stado lelków dostroi ło swój krzyk do zmienionego oddechu, a z g łę bi gór zaczęły dobiegać dziwne odgłosy, doby ł z siebie jeszcze ę ssłów. par ę - Podawaj jedzenie regularnie i w odpowiedniej ilo ści, ale nie pozwól, żeby zbyt szybko rosło, bo jeżeli rozsadzi pomieszczenie i wydostanie się , zanim otworzysz Yog-Sothothowi, to koniec, wszystko na pró żno. Tylko oni z zewn ą trz trz mogą to to pomnożyć i pracować... Tylko oni, dawne istoty, je żeli chcą wróci wrócić... Przerwał i znowu zacz ął z trudem łapać oddech, a Lavinia krzykn ęła słyszą c, c, jak lelki dostosowały się do do oddechu. Dopiero po up ływie godziny wyda ł z siebie ostatnie rzężą ce ce tchnienie. Doktor Houghton opu ścił pomarszczone powieki na szkliste szare oczy, a w tym momencie prawie niepostrzeżenie, umilk ł krzyk ptaków. Lavinia zaszlocha ła, zaś Wilbur tylko zachichotał, przy wtórze dalekich odgłosów z gór. -Nie złapały go - mrukn ął grubym basem. Wilbur stał się w w swojej dziedzinie uczonym i wielkim erudyt ą , prowadził korespondencj ę z z licznymi bibliotekami w najbardziej odległych miejscach, posiadają cymi cymi w swoich zbiorach rzadko spotykane ksi ę gi gi z najdawniejszych czasów. W Dunwich ros ła do niego nienawi ść, dr żano przed nim, znikali bowiem m łodzi ludzie i w skryto ści podejrzewano, że Wilbur ma w tym udział, ale jakoś zawsze udawało mu się unikn uniknąć śledztwa, może ludźmi kierował lę k, k, a może sprawiały to stare, złote monety, za które, podobnie jak jego dziadek, kupowa ł systematycznie coraz wię cej cej bydła. Teraz już był w pełni dojrzały, osią gn gnął wzrost doros łego człowieka, a wszystko wskazywa ło na to, że bę dzie dzie rósł nadal. W 1925 roku, kiedy pewien uczony z Miskatonic University odwiedzi ł go któregoś dnia, a wyszed ł pobladły i ogromnie
zaskoczony, wzrost Wilbura wynosił już sześć i trzy czwarte stopy.
ę up W miar ę upływu lat Wilbur okazywa ł swojej pokracznej matce-albinosce coraz wię ksz kszą pogardę . W końcu nie pozwolił jej chodzić z nim w góry w przeddzie ń pierwszego maja i Wszystkich Świę tych, tych, a w 1926 roku biedaczka zwierzy ła się Mamie Mamie Bishop, że się go go boi. -Jest w nim coś wię cej, cej, niż wiem i mog ę powiedzie powiedzieć, Mamie - wyzna ła. - A ostatnio jest jeszcze wię cej. cej. Przysię gam gam przed Bogiem, że nie wiem, czego on chce i czego usi łuje dokona ć. Tym razem w przeddzień Wszystkich Świę tych tych odg łosy w głę bi gór rozbrzmiewały silniej niż zwykle i tak jak zawsze zapłonął ogień na Sentinel Hill; ale na ludziach wię ksze ksze wrażenie zrobił rytmiczny krzyk niezliczonych stad lelków, które ju ż dawno powinny odlecie ć, a które gromadziły się przy przy nieoświetlonej farmie Whateleyów. Po północy ich przera źliwy krzyk przemienił się w w istne piek ło szyderczego chichotu, który wype łnił całą okolic okolicę , a umilk ł dopiero o brzasku. Potem znik ły, odleciały w po ś piechu na południe, gdzie powinny by ć już co najmniej od miesi ą ca. ca. Wszyscy zastanawiali się nad nad tym wydarzeniem. Nikt z miejscowych ludzi nie umar ł... ale nie ujrzano już nigdy wi ę cej cej biednej brzyduli-albinoski, Lavinii Whateley. Latem 1927 roku Wilbur naprawi ł dwie szopy stoj ą ce ce na podwórku farmy i tam zacz ął przenosić książki i cały dobytek. Wkrótce Earl Sawyer powiadomił ludzi w sklepie Osborne'a, że znów odbywaj ą si się ciesielskie ciesielskie roboty na farmie Whateleyów. Wilbur pozabijał wszystkie drzwi i okna na parterze, tak samo jak niegdy ś zrobił to jego dziadek na pi ę trze. trze. Zamieszkał w jednej z szop, ale Sawyerowi wydał się niezwykle niezwykle zaniepokojony i rozdygotany. Wszyscy podejrzewali go, że ma coś wspólnego ze znikni ę ciem ciem matki, i starali się w w ogóle nie zbli żać do jego farmy. Mia ł już teraz siedem stóp wzrostu i wszystko wskazywa ło na to, że jeszcze urośnie. V Nastę pnej zimy Wilbur wybrał się po po raz pierwszy w życiu poza granice regionu Dunwich, co było wydarzeniem nies łychany. Prowadzi ł korespondencję z z Widener Lubrary w Harvardzie, Bibliotheque Nationale w Paryżu, British Museum, uniwersytetem w Buenos Aires i ą Miskatonic bibliotek ą Miskatonic University w Arkham, ale niestety, nie zdo łał wypożyczyć książki, która mu była rozpaczliwie potrzebna; w końcu wię c wyruszył, obszarpany, brudny, zarośnię ty ty i nieokrzesany, aby przejrze ć ten egzemplarz w Miskatonic, do którego by ło najbliżej. Mają cy cy prawie osiem stóp wzrostu, z tani ą waliz walizą kupion kupioną u u Osborne'a, ten śniady, zarośnię ty ty gargulec zjawił się pewnego pewnego dnia w Arkham, aby odnale źć straszną ksi księ gę trzymaną pod pod kluczem w bibliotece uniwersyteckiej - ohydny "Necronomicon" - napisan ą przez szalonego Araba Abdula Alhazreda, w wersji łacińskiej Olausa Wormiusa, a wydan ą w w siedemnastym wieku w Hiszpanii. Nigdy jeszcze dotychczas nie widzia ł miasta, ale na nic nie zwracał uwagi - interesowa ło go tylko jedno - odnalezienie drogi do uniwersytetu; tam przeszedł beztrosko koło wielkiego podwórzowego psa o ostrych, bia łych k łach, który na jego widok zaczął ujadać z niespotykaną furi furią i i wrogością , szarpią c mocny łańcuch jak oszalały. Wilbur miał przy sobie bezcenny, cho ć uszkodzony egzemplarz w przek ładzie angielskim doktora Dee, który przekaza ł mu w spadku dziadek, a otrzymawszy dost ę p do wersji łacińskiej natychmiast zaczął porównywa ć oba teksty, chcia ł bowiem odnale źć pewien ustę p, który powinien by ł się zachowa zachować na 751 stronie jego uszkodzonego egzemplarza. Tyle by ł uprzejmy powiedzieć bibliotekarzowi, temu samemu uczonemu (a by ł on magistrem nauk
humanistycznych uniwersytetu Miskatonic, doktorem filozofii uniwersytetu w Princeton, mia ł też doktorat literatury uniwersytetu Johns Hopkins), który kiedy ś osobiście przyjechał na farmę , a teraz zasypywał pytaniami. Wilbur wyzna ł, że szuka pewnej formuły albo zaklę cia, cia, w którym zawiera się straszne straszne imię Yog-Sothoth, Yog-Sothoth, bo zainteresowa ły go pewne ró żnice, powtórzenia i niejasności, które utrudnia ły właściwe zrozumienie. Kiedy przepisywał tę formułę , doktor Armitage przypadkowo spojrza ł mu przez rami ę na na otwarte stronie; z lewej strony, w wersji łacińskiej, wymienione by ły straszne groź by pod adresem pokoju i zdrowego zdrowego umysłu ludzi żyją cych cych na tym świecie. Nie należy są dzi dzić (brzmiał tekst, który Armitage szybko t łumaczył), że człowiek jest najstarszym i ostatnim władcą na na ziemi albo że zwyk ła masa życia i substancji to wszystko, co istnieje na tym świecie. Dawne istoty były, są i i bę dą zawsze. zawsze. Nie w znanych nam przestrzeniach, ale pomię dzy dzy nimi. Spokojne, takie same jak za pierwotnych czasów, bezwymiarowe, istnieją , choć są dla dla nas niewidzialne. Yog-Sothoth zna bram ę . Yog-Sothoth jest właśnie bramą . Yog-Sothoth jest kluczem i stra żnikiem tej bramy. Przeszłość, ą d Dawne Istoty teraźniejszość i przyszłość skupiają si się w w Yog-Sothoth. On wie, sk ą przedostały się w w przeszłość, wie też, gdzie si ę przedostan przedostaną w w przysz łość. Zna te ż miejsca na ążyły, po których wci ąż kr ążą ążą , i wie, dlaczego nikt ich dostrzec nie mo że. ziemi, po których kr ąż Po ich zapachu ludzie mog ą czasami czasami wyczuć ich bliskość, ale nie są w w stanie nawet wyobrazić sobie ich wygl ą du, du, choć niektóre z tych istot przekazały pewnym ludziom swoje cechy. A jest ich wiele rodzajów, są i i takie istoty, które wykazuj ą pewne pewne podobie ństwo do ą jest ążą zjawy, jak ą jest człowiek, a są te też i takie, które nie posiadaj ą wzroku wzroku ani substancji. Kr ążą niewidzialne i ohydne w bezludnych miejscach, w których kiedy ś wypowiedziane zosta ły słowa i odbyły się rytualne rytualne obrzę dy dy w odpowiednim dla nich czasie. Wiatr szemrze w rytm ich głosów, a ziemia szepce, świadoma ich obecności. Łamią lasy, lasy, niszczą miasta, miasta, ale niechaj ę ki, lasy ani miasta nie dostrzegają r r ę ki, która je smaga. Kadath pozna ł je na mroźnych, leżą cych cych odłogiem przestrzeniach, ale kto spośród ludzi zna Kadatha? Na lodowej pustyni Po łudnia i zatopionych wyspach Oceanu znajduj ą si się kamienie, kamienie, na których wyryte s ą ich ich pieczę cie, cie, któż jednak oglą da dał kiedykolwiek okryte głę bokim lodem miasta albo zamknię tą wie wieżę ozdobion ozdobioną girlandami wodorostów i skorupiaków? Wielki Cthulhu jest ich kuzynem, a i on tylko niekiedy może je wypatrzyć. Ial Shub-Niggurath! Poznacie je jako ohyd ę . Ich dłoń jest przy waszych gardłach, a mino to nie widzicie ich. Domostwo Ia jest nawet na dobrze strze żonym progu waszego domu. Yog-Sothoth Yog-Sothoth jest kluczem do bramy, tam gdzie spotykaj ą si się cia ciała niebieskie. Człowiek rzą dzi dzi teraz tam, gdzie niegdyś rzą dzi dziły One; wkrótce One b ę dą rz rzą dzi dzić tam, gdzie rzą dzi dzi teraz człowiek. Po lecie jest zima, po zimie lato. Czekają cierpliwie, cierpliwie, potężne, bo znowu tutaj zapanuj ą . Doktor Armitage po łą czy czył to, co przeczytał, ze strasznymi opowieściami, jakie usłyszał na temat Dunwich i samego Wilbura Whateleya, jego tajemniczych narodzi i strasznego prawdopodobieństwa matkobójstwa, i ogarnął go lę k; k; czuł się tak, tak, jakby powia ło nań wilgotnym ch łodem z grobowca. Wyda ło mu się , że ten pochylony , przypominaj ą cy cy zwierzę olbrzym spłynął chyba z jakiej ś innej planety; tylko cz ęściowo należał do rodzaju ludzkiego, a zwią zany zany był z czarną otch otchłanią innego innego świata i innych istot, która rozci ą ga ga się niczym niczym ą si koszmarna zjawa poza sfer ą siły i materii, czasu i przestrzeni. Wilbur tymczasem podniósł głowę i i zaczął mówić dziwnym, dono śnym głosem, jaki nie móg ł się dobywa dobywa ć z normalnych narzą dów dów mowy cz łowieka. - Panie Armitage, chyba jednak musz ę wzi wziąć tę ksi księ gę do do domu. S ą tu tu rzeczy, które trzeba wypróbować w innych warunkach, tutaj ich nie mam, i by ł by by to grzech śmiertelny, gdyby biurokratyczne przepisy powstrzymały mnie od tego. Niech pan si ę zgodzi. zgodzi. Zapewniam pana,
że nikt na to nie zwróci uwagi. A ja b ę dę si się ni nią dobrze dobrze opiekowa ł. To nie ja zniszczyłem tak ę Deego. tę ksi książk ę Deego. Przerwał, dostrzegł bowiem na twarzy bibliotekarza zdecydowany sprzeciw, podczas gdy na jego własnej odrażają cej cej twarzy pojawił się w w tym momencie wyraz przebieg łości. Armitage już miał powiedzieć, żeby przepisał potrzebne mu fragmenty, gdy nagle u świadomił sobie, jaki mogą by być tego konsekwencje, i powstrzyma ł się od od udzielenia takiej rady. Zbyt wielka to odpowiedzialność dawać takiemu stworowi klucz do blu źnierczych dalekich światów. Whateley, widzą c, c, jak sprawy stoj ą , starał się potraktowa potraktować to lekko. - Trudno, skoro pan tak uwa ża. Może w Harvardzie nie bę dą robi robić takich trudno ści. - I nie mówi ą c już nic wi ę cej cej wyszedł pochylają c się w w każdych drzwiach, jakie mijał. Z okna biblioteki Armitage przygl ą da dał się , jak Wilbur przemierzał dziedziniec podskakują c niczym goryl, za ś pies łańcuchowy ujadał z całych sił. Przypomniały mi się wszystkie wszystkie tajemnicze opowieści, jakie usłyszał, a tak że artykuły w starym niedzielnym czasopi śmie "Advertiser" i to wszystko, czego się dowiedzia dowiedział od prostych wie śniaków w Dunwich. Pochodzą ce ce nie z tego świata niewidziane istoty - a przynajmniej nie z trójwymiarowej ziemi - wrogie i straszne, grasowały po wą wozach wozach Nowej Anglii i tkwi ły, te oble śne stwory, na ą górskich szczytach. Był o tym przekonany ju ż od dawna. Teraz prawie wyczuwa ł blisk ą obecność strasznego, niepokoją cego cego koszmaru i niemal dostrzegał, jak nosiła się moc moc tej piekielnej, czarnej, odwiecznej mary, dotychczas pozostają cej cej w stanie bierności. Zamknął "Necronomicon" z obrzydzeniem ale w sali wciąż unosił się odra odrażają cy, cy, nieokreślony zapach. "Poznacie ich po zapachu" - zacytowa ł. Tak, był to ten sam zapach, jaki przyprawi ł go o mdłości na farmie Whateleyów przed trzema laty. Przyszedł mu na my śl Wilbur, odra żają cy cy i ążą cych złowieszczy, i zaśmiał się szyderczo szyderczo na wspomnienie kr ążą cych we wsi pog łosek o jego pochodzeniu. - Kazirodztwo? - Armitage wypowiedział to prawie że pełnym głosem. - Wielki Bo że, cóż za uprszczenie! Pokaż im Artura Machene'a "The Great God Pan", a uznaj ą to to za powszechny w Dunwich skandal. Ale jaka ż to istota... jaki przekl ę ty, ty, bezkształtny stwór z tej trójwymiarowej ziemi albo spoza jej granic... jest ojcem Wilbura Whateleya? Urodził się w w świę to to Matki Boskiej Gromniczej, w dziewi ęć miesię cy cy po wigilii pierwszego maja 1912 roku, kiedy to ążyło po górach w t ę majow wieści o podziemnych odg łosach dotar ły do Arkham. Co kr ąż majową noc? noc? Jakiż to koszmarny stwór, na pó ł ludzki, z cia ła i krwi, osiadł na tym świecie? Nastę pne tygodnie dr Armitage poświę ci cił na zbieranie wiadomości o Wilburze Whateleyu i bezkształtnych istotach przebywają cych cych w okolicy Dunwich. Skontaktowa ł się z z doktorem Houghtonem w Aylesbury, który by ł przy śmierci Starego Whateleya, i zaczął się g głę boko zastanawiać nad ostatnimi słowami, jakie starzec wypowiedział przed śmiercią , a jakie mu doktor powtórzy ł. Pobyt w Dunwich nie wniós ł nic nowego, natomiast uwa żne zapoznanie się z "Necronomicon", zwłaszcza z tymi fragmentami, których Wilbur szuka ł z takim zapałem, dostarczyło mu nowych i strasznych kluczy do natury, metod, pragnie ń i potwornego z ła zagrażają cego cego tej planecie. Przeprowadził liczne rozmowy z uczonymi, zajmuj ą cymi cymi się okultyzmem, z innymi skontaktowa ł się listownie, listownie, i w rezultacie popadł w zdumienie, które powoli przerodziło się w w niepokój, a nawet paniczny l ę k. k. Latem nie móg ł już się oprze oprzeć uczuciu, że stanowczo należy coś zrobić z tym strasznym koszmarem, jaki si ę czai czai w dolinach górnego biegu Miskatonic, a tak że z tym potworem znanym ludzko ści jako Wilbur Whateley. Koszmar z Dunwich mia ł miejsce pomię dzy dzy dożynkami, 1 sierpnia, a zrównaniem dnia z
nocą , 21 września 1928 roku, i doktor Armitage by ł jednym ze świadków strasznego prologu tego wydarzenia. Słyszał o groteskowej wyprawie Whateleya do Cambridge i o niestrudzonych wysi łkach, jakie podejmowa ł, żeby tylko wypo życzyć "Necronomicon" z Widener Library albo przynajmniej przepisać odpowiednie fragmenty. Wysi łki te spełzły na niczym, gdy ż Armitage wys łał pełne powagi ostrzeżenie do wszystkich bibliotekarzy mają cych cych w swojej pieczy t ę straszn straszną ksi księ gę . Wilbur był w Cambridge okropnie ą cen ę, a jednocześnie jak najpr ę ędzej zej zdenerwowany; chciał za wszelk ą ceną zdoby zdobyć książk ę d powrócić do domu, tak jakby si ę obawia obawiał konsekwencji swojej nieobecności. Na począ tku tku sierpnia mia ły miejsca nieoczekiwane wydarzenia. Trzeciego sierpnia, we wczesnych godzinach rannych, zbudzi ło doktora Armitage'a wściek łe, zajadłe szczekanie łańcuchowego psa na dziedzi ńcu college'u. Warczał, skowyczał, szczekał jak oszalały, i to coraz bardziej zaciekle, ale co pewien czas zalegała na moment pe łna grozy, złowieszcza cisza. Nagle rozległ się zupe zupełnie inny krzyk, który rozbudzi ł połowę mieszka mieszkańców Arkham, a potem nawiedzał ich bezustanni we snach - a by ł to krzyk, jaki nie móg ł się doby dobyć z gardła istoty zrodzonej na ziemi i przynależnej do tego świata. Amitage szybko si ę ubra ubrał i pop ę dzi dził przez ulicę i i trawnik prosto do college'u, gdzie ju ż zdążyli się zgromadzi zgromadzić inni ludzie. Z biblioteki dochodzi ł przenikliwy dźwię k sygnału alarmowego. W blasku księżyca widać było otwarte okno ziej ą ce ce czernią , a wi ę c ktoś musiał się dosta dostać do biblioteki, bo stamt ą d właśnie dochodzi ło szczekanie i warczenie, ale tak że jakieś zduszone j ę ki. ki. Instynkt podszepn ął Armitage'owi, że to, co si ę tam tam rozgrywa, nie jest przeznaczone dla oczu przecię tnego tnego widza, autorytatywnie wię c kazał się wszystkim wszystkim odsun ąć, a sam otworzył drzwi prowadz ą ce ce do hallu. W zgromadzonym t łumie dostrzegł profesora Warrena Rice'a i doktora Francisa Morgana, którym zwierzył się ze ze swoich wą tpliwo tpliwości i złych przeczuć. Do nich zwróci ł się z z proś bą , aby mu towarzyszyli. Teraz s łychać już było tylko czujny, monotonny skowyt psa; nagle jednak ze zdumieniem stwierdzi ł, że w gę stwinie stwinie pobliskich krzaków rozlega się g głośny, chóralny świergot lelków kozodojów, jakby zestrojony z rytmem ostatnich oddechów umieraj ą cego cego człowieka. W całym budynku unosi ł się straszliwy straszliwy fetor, tak już dobrze znany doktorowi Armitage'owi. Wszyscy trzej mężczyźni pomknę li li przez hall do niewielkiej czytelni, z której dobiegał skowyt psa. Przez chwil ę nikt nikt nie mia ł odwagi zapalić światła, w końcu Armitage zdobył się ęci na odwagę i i przekr ę c ił kontakt. Jeden spo śród nich - trudno ustali ć kto - krzykn ął przeraźliwie ujrzawszy to, co znajdowa ło się w w sali po śród poprzewracanych stołów i krzeseł. Profesor Rice twierdzi, że na moment utracił całkowicie przytomno ść, mimo że się nie nie zachwiał ani nie przewrócił. Stwór, który le żał skulony na boku, w ka łuży cuchną cej cej zielonożółtej posoki i smolistej mazi, ę . miał około trzech metrów wysoko ści; pies poszarpał na nim odzienie, porozrywa ł mu skór ę Jeszcze żył, jego cia łem miotały przeraźliwe, spazmatyczne drgawki, a pier ś falowała w zgodnym rytmie z szaleńczym świergotem lelków kozodojów. Po ca łej sali przewracały się szczą tki tki skórzanych butów i strz ę py ubrania, w oknie zaś leżał porzucony tam, pusty worek. Koło biurka stoj ą cego cego pośrodku czytelni le żał nierozładowany rewolwer z wgię tym tym nabojem. Stwór ten jednak tak absorbowa ł ich uwagę , że o niczym innym nie byli w stanie my śleć. Byłoby to banalne i nieca łkowicie oddaj ą ce ce prawdę , gdyby powiedzie ć, że żadne pióro nie zdołałoby opisać tego widoku, z ca łą jednak jednak stanowczo ścią mo można stwierdzić, że nie jest to możliwe, aby ktokolwiek, kto my śli i widzi w kategoriach kształtów i form znanych na tej planecie i zwią zanych zanych z trójwymiarowością , potrafił sobie to wyobrazi ć i komukolwiek to ę ce przekazać. Stwór ten mi ął po części kształt ludzki, zwłaszcza r ę ce i twarz, która w swojej
brzydocie nosiła jednak cechy rodu Whateleyów. Tors i dolne ko ńczyny miał niesamowicie wynaturzone i tylko starannie dopasowany ubiór móg ł to zamaskowa ć i umożliwić istnienie na ziemi bez budzenia sprzeciwu. Powy żej pasa był na wpół antropomorficzny, choć jego klatka piersiowa, na której wci ąż ą jeszcze czujnie spoczywały rozcapierzone pazury psa, pokryta by ła pomarszczoną skór skór ą krokodyla albo aligatora. Plecy mia ł usiane żółtymi i czarnymi plamami, odnosi ło się ą łuskowatą skór ą w wrażenie, że obcią gni gnię te te są ł skór ą węża. Jeszcze gorzej wyglą da dał poni żej pasa; tu już trudno si ę by było dopatrzeć podobie ństwa do człowieka, był to potwór. Porasta ła go czarna ść, a z brzucha zwisało chyba ze dwadzie ścia macek ze sterczą cymi, sier ść cymi, czerwonymi otworami gę bowymi. Były one dziwacznie rozmieszczone, w jakimś uk ładzie geometrycznym, wykraczają cymi cymi poza normy ziemskie i systemu s łonecznego. Na biodrach, w różowych, otoczonych rz ę sami sami oczodołach, znajdowało się g głę boko osadzone, szczą tkowe tkowe ą by albo macki z fioletowymi pier ścieniami, co w oko; zamiast ogona miał coś w rodzaju tr ą gruncie rzeczy przypominało szczą tkowe tkowe usta albo gard ło. Porośnię te te sier ścią ko kończyny przypominały tylne łapy prehistorycznych jaszczurów, z po żyłkowanymi brzuśćcami, nie były to jednak ani kopyta, ani pazury. Kiedy stwór ten oddycha ł, ogon i macki w rytm ążenia owej zielonkawej cieczy, przybierają c oddechu zmieniały kolor, jakby pod wp ływem kr ąż w ogonie odcie ń żółtawy i szarobiały pomi ę dzy dzy fioletowymi pier ścieniami. Prawdziwej krwi nie było w nim ani śladu, tylko ta cuchn ą ca, ca, zielonożółta, lepka ciecz, która są czy czyła się po po malowanej podłodze pozostawiają c odbarwione plamy. Umierają cy cy stwór jakby si ę o ożywił w obecności trzech mężczyzn i nie odwracają c ani nie poruszają c głowy zaczął coś mamrotać. Armitage nie odnotowa ł tych słów, ale zapewnia, że nie był to ję zyk zyk angielski. Z pocz ą tku tku poszczególne sylaby najwyraźniej nie miały zwią zku zku z żadną ziemsk ą mow mową , ale pod koniec mo żna było odróżnić nie powią zane ziemsk ą zane ze sobą fragmenty fragmenty z "Necronomicon", która stała się zgubn zgubną dla dla tego diabelskiego potwora. Armitage przypomina sobie, że brzmiało to mniej wi ę cej cej nastę pują co: co: "N'gal, n'ha'ghaa, bugg-shoggog, y'hah: Yog-Sothoth, Yog-Sothoth..." Wreszcie g łos zamilk ł, a krzyk lelków nasili ł się w w rytmicznym crescendo oczekiwania. Po chwili oddech zamar ł, a pies uniós ł do góry g łowę i i zawył posę pnie. Pożółk ła, ohydna twarz potwora zmieniła się , wielkie czarne oczy zapadły się g głę boko. Za oknem nagle umilk umilk ła wrzawa lelków, a ponad g łowami wzburzonego t łumu rozległ się szale szaleńczy trzepot ich skrzydeł. Na tle ksi ężyca zamajaczyła ogromna chmura skrzydlatych stró ży, wzbiła się wysoko i znik ła, jakby przera żona tym, co mia ło stać się jej jej łupem. Wtem pies zerwał się , zaszczekał przeraźliwie i wyskoczył przez okno, którym si ę dosta dostał do środka. Tłum zawrzał, a doktor Armitage zwróci ł się z z proś bą , żeby nikt się nie nie zbliżał, dopóki lekarz i policja nie dokonaj ą ogl oglę dzin. dzin. Dzię kowa kowa ł Bogu, że okna są umieszczone umieszczone wysoko i nikt nie mo że zajrzeć, dla pewności pozacią ga gał szczelnie wszystkie zasłony. Tymczasem przyjechali dwaj policjanci; doktor Morgan, który spotka ł się z z nimi w hallu, zaczął ich nak łaniać, aby dla w łasnego dobra nie wchodzili do cuchn ą cej cej czytelni, dopóki nie przyjedzie lekarz i leżą cy cy na ziemi stwór nie zostanie przykryty. Tymczasm na pod łodze zachodziło przedziwne zjawisko. Nie ma potrzeby opisywa ć procesu kurczenia się i i rozk ładu, jaki odbywa ł się na na oczach doktora Armitage'a i profesora Rice'a; ęce można jednak śmiało powiedzieć, że tylko twarz i r ę c e Wilbura Whateleya wykazywały podobieństwo do człowieka, reszta ciała miała niewiele wspólnego z rodzajem ludzkim. Kiedy przyby ł lekarz, na malowanych deskach pod łogi widnia ła tylko lepka bia ła masa, a
przykry zapach ulotnił się ca całkowicie. Stwór pozbawiony by ł czaszki i szkieletu, w prawdziwym znaczeniu tych słów. Musiało to by ć dziedzictwo po ojcu nieznanego pochodzenia. VI
Wszystko to jednak by ło tylko prologiem do prawdziwego koszmaru, jaki zdarzy ł się w w Dunwich. Oszołomieni funkcjonariusze załatwili sprawy formalne, a szokują ce ce szczegóły ukryli przed pras ą i i ludźmi. Do Dunwich i Aylesbury wys łano przedstawicieli prawa, aby spisali wszystko, co stanowi ło własność Wilbura Whateleya, i odnale źli jego ewentualnych spadkobierców. Wieś zastali w stanie ogromnego podniecenia z powodu nasilonych podziemnych grzmotów rozlegają cych cych się w w głę bi nawiedzonych gór, potwornego potwornego smrodu i odgłosu plusku i jakby ch łeptania, które dochodziły z zabitej deskami górnej części domu Whateleyów. Earl Sawyer, który zaopiekowa ł się koniem koniem i byd łem podczas nieobecności Wilbura, był zupełnie rozstrojony nerwowo. Przedstawiciele prawa znale źli jakiś pretekst, aby nie wkraczać na ha łaśliwe i zabite deskami pię tro; tro; zadowolili się jednorazowym jednorazowym przeglą dem dem części mieszkalnej domu i świeżo naprawionych szop. Z łożyli obszerny raport w są dzie dzie w Aylesbury i podobno wci ąż jeszcze toczy się spór spór o spadek pomi ę dzy dzy licznymi Whateleyami, zdrowymi i zdegenerowanymi, zamieszkuj ą cymi cymi dolinę w w górnym biegu Miskatonic. Na biurku Wilbura ku niezmiernemu zdumieniu znaleziono ogromny ogromny manuskrypt, pisany dziwnym charakterem pisma, ró żnym atramentem i w różnych odstę pach, który uznano za pamię tnik. tnik. Po trwaj ą cej cej tydzień naradzie wysłano go wraz z kolekcj ą dziwnych dziwnych ksi ążek pozostałych po zmar łym do Miskatonic University celem ich przestudiowania i ewentualnego przetłumaczenia. Jednak że okazały się niemo niemożliwe do rozszyfrowania dla najwybitniejszych nawet lingwistów. Nie odkryto te ż śladu po starych, z łotych monetach, którymi Wilbur i Stary Whateley spłacali zawsze swoje zobowią zania zania pieniężne. To wszystko zaczęło się dziewi dziewią tego tego września o zmierzchu. Wieczorem rozległy się huki huki w górach, a przez całą noc noc wszystkie psy we wsi szczekały przeraźliwie. Ci, którzy wstali wcześnie rano dziesią tego tego września, poczuli jakiś szczególny swą d w powietrzu. Oko ło siódmej rano Luthr Brown, ch łopak najmują cy cy się do do pasania byd ła u George'a Boreya, którego farma znajdowała się na na pograniczu wsi i w ą wozu wozu Cold Spring, wpad ł do kuchni oszalały ze strachu, a za nim na podwórko wcale nie mniej przera żone stado rycz ą cych cych i wierzgają cych cych krów. Z trudem łapią c oddech Luther Brown opowiedzia ł gospodyni, co nastę puje: - Pani Corey, tam na drodze za w ą wozem wozem coś się dzieje! dzieje! Śmierdzi, jakby spad ł piorun, i wszystkie krzaki i drzewa są odsuni odsunię te te od drogi, jakby kto ś cią gn gnął cały dom. Ale to jeszcze ąg łe jak denko beczki, a nie najgorsze. Są jakie jakieś ślady na drodze, pani Corey, wielkie i okr ą wszystkie tak głę bokie, jakby to słoń przeszedł, tylko że jest ich wię cej, cej, niż by mogły to zrobi ć cztery nogi słonia. Jak p ę dzi dziłem, to się im im przyjrzałem, z jednego miejsca rozchodzą si się linie, linie, jak na palmowym liściu, ale są dwa dwa albo trzy razy wi ę ksze ksze od liścia i mocno wbito je w drogę . Okropnie śmierdzą , tak samo jak stary dom Whateleyów... Urwał i zaczął dr żeć ze strachu. Pani Corey, nie mog ą c już nic wię cej cej od niego wydoby ć, ę, która była jednak tylko wst ę pem do zaczęła telefonować do są siadów siadów rozsiewają c panik ę prawdziwego koszmaru. Kiedy zadzwoniła do Sally Sawyer, gospodyni Seta Bishopa, który ę; mieszkał najbliżej Whateleyów, zamiast sama mówić, musiała się zamieni zamienić w słuchaczk ę
sym Sally, Chauncey, nie móg ł spać i wyszedł na wzgórze, ale spojrzawszy na pastwisko, na którym pozosta ły na noc krowy Bishopa, wróci ł do domu w panicznym strachu. strac hu.
żą cym - O tak, pani Corey - mówi ła dr żą cym głosem Sally - Chauncey wpad ł do domu w takim stanie, że słowa nie mógł wykrztusić. Mówił, że dom Whateleyów ca ły się rozlecia rozleciał, deski porozrzucane, jakby go dynamit rozsadził od środka. Tylko pod łoga została, z tym, że cała jest zalana czymś podobnym do smo ły, ale okropnie to cuchnie i skapuje na ziemi ę , gdzie ą głe jak dno beczki, i tak samo odleciały ściany. A na podwórzu s ą jakie jakieś ślady... wielkie, okr ą lepkie, jak ta smoła na podłodze. Chauncey mówi, że prowadzą na na łą ki, ki, a tam pas stratowanej trawy szerszy niż stodoła i wszystkie mury z kamienia przewrócone, tam gdzie to przesz ło. Chauncey mówi też, że chociaż tak okropnie si ę przestraszy przestraszył, to pomy ślał jednak o krowach Setha. Znalazł je na pastwisku wysoko ko ło Diabelskiego Uskoku w okropnym stanie. Połowa nie żyje, a połowa wygl ą da da tak, jakby krew z nich kto ś wypił, i mają takie takie rany na ę tnego skórze jak bydło Whateleyów, od kiedy Lavinia urodzi ła tego wstr ę tnego odszczepieńca. Seth teraz poszedł obejrzeć swoje krowy, ale chyba si ę nie nie zbliży do famy tego czarownika ą stron Whateleya. Chauncey nie poszed ł zobaczyć, w któr ą stronę z z pastwiska prowadz ą te te ślady, ale wydaje mu się , że chyba drogą do do wą wozu. wozu. Pani Corey, mówi ę pani, pani, jest w tym wszystkim co ś niesamowitego i pewna jestem, że to ętny zgotował ten wstr ę t ny Wilbur Whateley, a spotka ło go to, na co zas łużył. Zawsze mówiłam, że to nie człowiek. To on i stary Whateley hodowali co ś w swoim zabitym deskami domu, co było jeszcze mniej ludzkie niż sam Wilbur. Koło Dunwich zawsze działy się nies niesłychane ęci rzeczy, kr ę c iły się jakie jakieś żywe istoty, ale nie byli to ludzie i nie byli przychylni ludziom. W nocy ziemia grzmia ła, a Chauncey s łyszał w wą wozie wozie Cold Spring taki krzyk lelków kozodojów, że wcale nie mógł spać. Potem wyda ło mu się , że słyszy hałasy na farmie ą skrzyni Whateleyów... jaki ś trzask i rozdzieranie drzewa, jakby otwierano wielk ą skrzynię albo albo ę . Przez całą noc klatk ę noc nie zmrużył oka i jak tylko wzesz ło słońce, już był na nogach i popę dzi dził do Whateleyów, żeby zobaczyć, co się tam tam stało. Oj, napatrzył się tam, tam, pani Corey! Nic dobrego to nie wróży, wszyscy chyba powinni si ę zebra zebrać i jakoś na to zaradzi ć. Wiem, że coś się ko koło nas dzieje, czuję , jak zbli ża się moja moja godzina, ale chyba sam Bóg tylko wie, co to jest.
ą d prowadzą ś ą ślady? Nie? Jeśli są na Czy Luther widzia ł, dok ą na drodze do w ą wozu wozu po tej stronie i nie doszły do pani domu, to znaczy, że to coś chyba uda ło się do do wą wozu. wozu. Tak mo żna przypuszczać. Zawsze powiadam, że wą wóz wóz Cold Spring to niezdrowe i nieprzychylne miejsce dla człowieka. Lelki kozodoje i świę toja tojańskie robaczki zachowują si się tam tam tak, jakby nie były to boskie stworzenia, a niektórzy mówi ą , że jak stanąć w pewnym miejscu, mi ę dzy dzy wodospadem a Legowiskiem Niedźwiedzia, to słychać w wą wozie wozie jakieś głosy i coś się tam tam rusza. W południe niemal wszyscy mężczyźni i chłopcy z Dunwich zgromadzili si ę na na drogach i łą kach kach pomię dzy dzy zrujnowaną farm farmą Whateleyów Whateleyów a wą wozem wozem Cold Spring. Z przera żeniem oglą dali dali ogromne ślady, okaleczone krowy Bishopa, zdumiewaj ą ce ce ruiny pozosta łe po farmie, stratowaną ro roślinność na polach i przy drogach. Ta niepoj ę ta ta rzecz, która napadła na świat, skryła się niew niewą tpliwie tpliwie w tym strasznym wą wozie. wozie. Wszystkie drzewa rosną ce ce na jego skraju zostały połamane, a poprzez przepaścistą g gę stwin stwinę poszycia poszycia wygnieciona zosta ła szeroka droga. Wygl ą da dało to tak, jakby dom zmieciony przez lawin ę zsun zsunął się ze ze stromego zbocza i przygniótł całą ro roślinność. Nie dochodzi ły od strony w ą wozu wozu żadne odgłosy, dolatywał tylko
jakiś nieokreślony smród. Trudno si ę dziwi dziwić, że wszyscy woleli rozprawiać na brzegu wą wozu, wozu, ani żeli schodzić na dó ł i rzucać wyzwanie temu cyklopowemu potworowi w jego je go własnym legowisku. Towarzysz ą ce ce ludziom trzy psy z pocz ą tku tku ujadały z całych sił, ale z czasem umilk ły, widać, że niechę tnie tnie przebywały w pobli żu wą wozu. wozu. Ktoś telefonicznie zawiadomił o tym wydarzeniu "Aylesbury Transcript", ale wydawca tej gazety, przywyk ły już do najdziwniejszych opowie ści o Dunwich, napisa ł tylko na ten temat krótki, krotochwilny artykuł, przedrukowany potem przez Associated Press. Tego wieczoru wszyscy wrócili do domu i szczelnie pozamykali domy i obory. Nikt te ż nie pozostawił na pastwisku swoich krów. Oko ło drugiej w nocy ca łą rodzin rodzinę Elmera Elmera Frye'a, którego farma znajdowała się na na wschodnim brzegu w ą wozu wozu Cold Spring, zbudzi ło wściek łe szczekanie psów i okropny smród. Ca ła rodzina us łyszała na dworze coś jakby świszczenie i chłeptanie. Pani Frye zaproponowa ła, żeby zawiadomić są siadów, siadów, i Elmer już się ga gał do telefonu, gdy rozleg ł się trzask trzask rozłupywanego drzewa. A dochodzi ł bez wą tpienia tpienia od strony obory. Wkrótce Frye'owie us łyszeli ryk i wierzganie krów. Psy ociekaj ą ce ce śliną , skupi ły się ę , choć zdawał przy nogach osłupiałej i przerażonej rodziny. Frye odruchowa zapali ł latark ę sobie sprawę , że gdyby teraz wyszed ł na podwórze, spotka łaby go niechybna śmier ć. Dzieci i kobiety ję kn knęły cicho, od g łośnego krzyku powstrzyma ł je instynkt samoobronny, czu ły bowiem, że ich życie uzależnione jest od ciszy. Krowy przesta ły ryczeć, muczały tylko żałośnie, ale wkrótce rozległo się skrzypienie, skrzypienie, trzaski i odgłosy miażdżenia. Cała rodzina Frye'ów, skupiona w jednej izbie, nie śmiała się poruszy poruszyć, dopóki nie umilk ło echo tych odgłosów daleko w w ą wozie. wozie. Po chwili, w śród porykiwania byd ła w oborze i demonicznego krzyku lelków w w ą wozie, wozie, Selina Frye dotar ła do telefonu i powiadomi ła są siadów siadów o tym wydarzeniu. Nazajutrz całą wie wieś ogarnęła panika; grupy zal ę knionych knionych i prawie milczą cych cych ludzi przychodziły na miejsce, na którym szalała ta piekielna istota, i odchodziły. Od wą wozu wozu aż po farmę Frye'ów Frye'ów ci ą gn gnęły się dwa dwa pasma stratowanej trawy, na nagich skrawkach ziemi widniały ogromne ślady, a jedna ściana starej, czerwonej obory całkowicie się zawali zawaliła. Udało się znale znaleźć i rozpoznać tylko czwartą cz część krów, przy czym z niektórych pozosta ły tylko szczą tki, tki, a te, które przetrwały, i tak trzeba by ło dobi ć. Earl Sawyer zaproponowa za proponował, żeby zwrócić się z z proś bą o o pomoc do Aylesbury albo Arkham, ale wszyscy uznali, że byłoby to bezcelowe. Stary Zebulon Whateley, z odgałę zienia zienia rodu jeszcze zdrowego, ale już ulegają cego cego degeneracji, wspomniał coś niezbyt wyraźnie, że może należałoby odprawi ć jakieś obrzę dy dy na szczytach wzgórz. Pochodzi ł z tych Whateleyów, którzy wiernie przestrzegali tradycji, pamię ta tał jakieś ś piewy swoich przodków, ustawiają cych cych się w w wielki ąg, , które nie mia ły nic wspólnego z Wilburem i jego dziadkiem. kr ą g
ąś Noc zapadła nad nawiedzoną wsi wsią , a wszyscy byli zbyt bierni, aby zorganizowa ć jak ąś skuteczną obron obronę . Kilka spokrewnionych rodzin zgromadzi ło się pod pod jednych dachem i spę dzi dziło noc na czuwaniu. Inni, podobnie jak poprzedniej nocy, zabarykadowali wszystkie ęki i widły, ale były to w gruncie rzeczy ruchy drzwi, ponabijali strzelby i ustawili w zasię gu gu r ę k pozorne. Nic jednak tej nocy się nie nie zdarzyło, dochodzi ły jedynie od strony gór jakie ś odgłosy. Nastał dzień, a wraz z nim wst ą piła nadzieja, że to nowe straszne zdarzenie minęło bezpowrotnie. Znaleźli się nawet nawet śmiałkowie proponuj ą cy cy ofensywną wypraw wyprawę do do wą wozu, wozu, choć nie byli skorzy pos łużyć przyk ładem nastawionej niechę tnie tnie wię kszo kszości. Nastę pnej nocy znowu zabarykadowano drzwi, ale poszczególne rodziny nie gromadzi ły się już pod jednym dachem. Rano rodziny Frye'a i Setha Bishopa powiadomi ły wszystkich, że ąd ś z daleka dochodzi ły dziwne odg łosy, psy w ich zagrodach były bardzo niespokojne i że sk ą
dolatywał smród, a poza tym zauwa żono świeże, ogromne ślady na drodze otaczają cej cej Sentinel Hill. Tak samo jak poprzednio stratowana ro ślinność po obu stronach drogi świadczyła o olbrzymich rozmiarach tego potwora; ślady te najwyraźniej prowadziły w obydwu kierunkach, tak jakby góra wysz ła z wą wozu wozu Cold Spring i t ą sam samą drog drogą tam tam powróciła. U stóp wzgórza szeroki pas przygniecionych m łodych krzewów prowadzi ł wzwyż i aż dech ludziom zapar ło, kiedy zobaczyli, że nawet w najbardziej stromych miejscach ani trochę nie nie zbaczał. A wię c ten stwór móg ł się dosta dostać nawet po najbardziej pionowym ężną , bezpieczną drog skalistym urwisku; kiedy grupa zwiadowcza dotar ła na szczyt okr ęż drogą , przekonała się , że tam ślad się ko kończył... albo te ż tam właśnie zawracał. Na tym właśnie szczycie Whateleyowie rozpalali ognisko i odprawiali dwa razy w roku swoje diabelskie obrzę dy dy przy skale w kszta łcie stołu. Teraz tam w łaśnie znajdował się najwi najwię kszy kszy teren stratowanej przez tego olbrzyma ziemi, a we wklęśnię ciach ciach pozostała gę sta, sta, cuchną ce, ce, ą widziano smolista ciecz, taka sama, jak ą widziano na pod łodze zburzonej farmy Whateleyów po ucieczce tego potwora. Wszyscy popatrzyli na siebie, wymieniaj ą c słowa szeptem, po czym spojrzeli w dół. Powrót odby ł się najwyra najwyraźniej tą sam samą drog drogą . Wszelkie rozważania byłyby próżnym wysiłkiem. Rozum, logika, zdrowa my śl - były tu zawodne. Mo że tylko stary Zebulon, który nie uczestniczy ł w wyprawie, potrafi ł by by znaleźć w tym jaki ś sens i udzielić wiarogodnego wyja śnienia. Czwartkowa noc rozpoczęła się podobnie podobnie jak poprzednie, ale zako ńczyła się mniej mniej szczęśliwie. W wą wozie wozie rozlegał się taki taki krzyk lelków lel ków kozodojów, że wię kszo kszość ludzi we wsi nie mogła zmrużyć oka, a oko ło trzeciej w nocy rozdzwoni ły się wszystkie wszystkie telefony. Ci, którzy podnie śli słuchawki, us łyszeli oszalały z przerażenia krzyk: "Na pomoc, o Bo że!...", a niektórym wyda ło się , że po tym krzyku dobieg ł ich jakiś trzask, po czym zaległa kompletna cisza. Nikt nie miał odwagi zrobi ć kroku, nikt nie mia ł poję cia, cia, czyj to był głos, aż do świtu. Wtedy dopiero wszyscy si ę rozdzwonili rozdzwonili i stwierdzona, że tylko Frye'owie milczą . Tajemnica wyjaśniła się po po godzinie, kiedy grupa uzbrojonych m ężczyzn zebrawszy się w w poś piechu wyruszyła w stronę farmy farmy Frye'ów, położonej w pobli żu wą wozu. wozu. Cho ć nie by ło to dla nikogo ą, widok jednak by ł straszny. Wszystko zostało stratowane, olbrzymie ślady niespodziank ą rzucały się w w oczy z daleka, farma znikn ęła. Zastała zgnieciona jak skorupka jajka, a w ruinach nie znaleziono ani żywego, ani martwego człowieka. Była tam tylko cuchn ą ca ca maź, a straszny fetor unosił się zewsz zewszą d. d. Rodzina Frye'ów przestała w Dunwich istnie ć. VII
Tymczasem za zamknię tymi tymi drzwiami sali pełnej książek w Arkham rozegra ła się spokojniejsza już, ale bardzo znamienna faza tej tragedii. Osobliwy manuskrypt albo pamię tnik tnik Wilbura Whateleya, przekazany do Miskatonic University do przet łumaczenia, wywo łał zamieszanie i sprawił niemało k łopotu ekspertom j ę zyków zyków zarówno staro żytnych, jak i nowożytnych; alfabet, choć wykazywał pewne podobie ństwo do kreskowego alfabetu arabskiego używanego w Mezopotamii, by ł jednak nieznany nawet najwybitniejszym autorytetom w tej dziedzinie. W ko ńcu lingwiści doszli do wniosku, że jest to alfabet wymy ślony, sprawia wrażenie jakiegoś szyfru; jednak że żadna ze znanych kryptograficznych metod nie dostarczyła klucza, choć uwzglę dniono dniono wszystkie j ę zyki, zyki, jakimi mógł się posługiwać autor tego manuskryptu. Stare ksi ążki zabrane z domu Whateleyów, cho ć wielce interesują ce ce i w wielu przypadkach otwieraj ą ce ce całkiem nowe perspektywy w przeprowadzonych przez filozofów i naukowców pracach badawczych, nie nie okaza ły się pomocne w rozszyfrowaniu manuskryptu. Jedna z ksi ążek, obszerne tomisko z żelazną ą, była tak że napisana w nieznanym alfabecie, ale zupełnie innym, przypominaj ą cym klamr ą cym
ę doktora sanskryt. W końcu wszystko zosta ło oddane pod opiek ę doktora Armitage'a, który wykazywa ł szczególne zainteresowanie sprawą Whateleyów, Whateleyów, a poza tym by ł wybitnym lingwist ą i i posiadał szczególną umiej umieję tno tność odczytywania mistycznych zapisów, zarówno staro żytnych, jak i średniowiecznych. Armitage uważał, że alfabet ten może mieć coś wspólnego z pewnymi zakazanymi kultami, potajemnie praktykowanymi, a które wywodzą si się z z bardzo odleg łych czasów i odziedziczyły wiele form i zwyczajów po saraceńskich czarownikach. Nie przywi ą zywa zywał jednak do tego zbyt wielkiego znaczenia; uznał, że nie jest konieczna znajomość pochodzenia tych symboli, ąc pod skoro, jak podejrzewa ł, zostały zastosowane jako szyfr nowoczesnego j ę zyka. zyka. Bior ą ą obj uwagę wielk wielk ą obję to tość manuskryptu, Armitage doszed ł do wniosku, że jego autor nie zadawał by by sobie trudu posługiwania się obcym obcym j ę zykiem, zykiem, że całość musi być napisana w ję zyku, zyku, jakim mówi ł, oprócz może zawartych w nim pewnych formu ł i zaklęć. Wobec tego zabrał się do do odczytywania manuskryptu zgodnie z za łożeniem, że w wię kszo kszości został napisany po angielsku. Po tylu nieudanych przedsi ę wzi wzię ciach ciach kolegów zdawa ł sobie sprawę , że ma do czynienia z przypadkiem skompilowanym i zagadkowym i że żadna prosta metoda nie wchodzi w rachubę . W drugiej po łowie sierpnia gromadził bez przerwy najrozmaitsze źródła kryptograficzne; się ga gał do wszystkich znajduj ą cych cych się w w bibliotece ksi ą g i noc po nocy zagłę biał się w w arkana takich dzie ł jak: "Poligraphia" Trithemiusa, "De Furtivis Literarum Notis" Clambattlsta Porty, "Traite des Chiffres" De Vigenere'a, Falconera "Cryptomenysus Patefacta", osiemnastowieczne rozprawy Davy'ego i Thicknesse'a , odwo łał się tak tak że do ękopisu opisu Klubera, jednak że całkiem nowoczesnych autorytetów jak Blair, von Marten i r ę k wkrótce przekonał się , że ma do czynienia z jednym z najbardziej chytrych i pomys łowych kryptogramów, w którym kilka oddzielnych wykazów odpowiednich liter u łożonych zostało jak tabliczka mnożenia, a posłanie sk łada się ze ze słów-kluczy znanych tylko wtajemniczonym. Starsze autorytety okazały się bardziej bardziej pomocne ni ż współczesne, Armitage wywnioskował wię c, c, że kod tego manuskryptu wywodzi si ę z z zamierzchłych czasów, a przekazywany by ł z pokolenia na pokolenie przez tajemniczych eksperymentatorów. Kilkakrotnie już zdawało mu się , że jest blisko celu, ale zawsze wtedy napotyka ł na jakieś nieprzewidziane przeszkody. Na począ tku tku września chmury zaczęły się rozja rozjaśniać. Udało mu się ustali ustalić pewne litery w ękopisu, kopisu, co potwierdza ło jego przypuszczenie, że tekst napisany poszczególnych częściach r ę jest w ję zyku zyku angielskim. Drugiego września wieczorem ostatnia poważna zapora została pokonana i doktor Armitage ękopisu opisu Wilbura Whateleya. By ł to przeczytał po raz pierwszy d łuższy fragment r ę k rzeczywiście, jak wszyscy podejrzewali, pamię tnik, tnik, w którym ujawnia ła się okultystyczna okultystyczna erudycja i jednocześnie absolutna ciemnota dziwnej istoty, która to napisa ła. Już pierwszy długi fragment, który Armitage rozszyfrowa ł, opatrzony datą 26 26 listopada 1916, wzbudza ł niepokój i zdumienie. Zosta ł napisany przez trzy i pó łletnie dziecko, wyglą daj dają ce ce na dwanaście albo trzynaście lat. Dzisiaj poznałem Aklo Sabaoth, który mi si ę nie nie podoba ł, bo odpowiada ł ze wzgórza, a nie z powietrza. To na górze wyprzedza mnie bardziej, niż myślałem, ale nie wydaje mi si ę , żeby miała dużo ziemskiego rozumu. Zabi łem psa Elama Hutchinsa, bo chcia ł mnie ugryźć, i Elam mówi, że mnie zabije. Chyba jednak nie zabije. Dziadek kaza ł mi całą noc noc powtarza ć zaklę cie cie Dho i wydaje mi si ę , że zobaczyłem podziemne miasto o dwóch biegunach magnetycznych. ę si się na Wybior ę na te bieguny, jak ziemia zostanie oczyszczona, je śli nie dostanę si się tam tam z pomocą zakl zaklę cia cia Dho-Hna. Ci z powietrza powiedzieli mi podczas sabatu, że lata upłyną , nim
oczyszczą ziemi ziemię , a dziadek chyba wtedy nie b ę dzie dzie żył, muszę wobec wobec tego nauczy ć się ątów wszystkich k ą t ów płaszczyzny i wszystkich formuł pomię dzy dzy Yr i Nhhngr. Co z zewn ą trz trz pomogą , ale nie mog ą przybra przybrać ciała bez ludzkiej krwi. Chyba ci na górze b ę dą mie mieć właściwy kształt. Widzę to, to, kiedy robi ę znak znak Voorish albo rzucam proszek Ibn Gazi i jest wtedy blisko jak w Majowy Wieczór na wzgórzu. Inna twarz mo że się troch trochę zatrze. zatrze. Ciekaw jestem, jak bę dę wygl wyglą da dał, kiedy ziemia b ę dzie dzie oczyszczona i nie bę dzie dzie na niej ludzi. Ten, co przybył z Aklo Sabaoth, mówi ł, że może zostanę przemieniony przemieniony i stanę si się taki taki jak ci z zewną trz. trz. Nastał ranek, a Armitage, zlany zimnym potem przera żenia, wciąż jeszcze siedział zatopiony w pracy. Całą noc noc ślę cza czał nad manuskryptem przy stole z elektryczn ą lamp lampą i i przewracał żą cymi ękami ami stronice, w miar ę ę jak dr żą cymi r ę k jak odczytywa ł szyfr. Zadzwoni ł w nerwowym po ś piechu ę s zdołał przełknąć. do żony, że nie wróci do domu, a kiedy przynios ła mu śniadanie, ledwie k ę Przez cały dzień tylko czyta ł; robił przerwy jedynie wtedy, gdy musia ł ponownie pos ługiwać się odkrytym odkrytym przez siebie kluczem do szyfru. Przyniesiono mu obiad i kolacj ę , ledwie jednak tknął jedzenie. W po łowie nastę pnej nocy zdrzemnął się w w krześle, ale wkrótce zbudzi ły go zmory, równie potworne jak te wszystkie koszmary zagra żają ce ce ludzkości, które pozna ł przy odczytywaniu manuskryptu. Czwartego września rano profesor Rice i doktor Morgan postanowili zobaczy ć się z z nim na chwilę , ale natychmiast wyszli, pobladli i zaniepokojeni. Tego dnia wieczorem Armitage położył się do do łóżka, lecz nie mógł spać. Nazajutrz, we środę , znowu zasiadł do manuskryptu i zaczął przepisywać to, co na bie żą co co odczytywał, i to, co ju ż poprzednio odczyta ł. W cią gu gu nocy przespał się troch trochę w w fotelu, ale nim nasta ł świt, już siedział przy pracy. Oko ło południa odwiedził go lekarz, doktor Hartwell, i stanowczo zaleci ł mu przerwanie pracy. Odmówił twierdzą c, c, że musi czytać pamię tnik, tnik, jest to sprawa niezwyk łej wagi, a wyja śni wszystko w odpowiednim czasie. Wieczorem, nim zapa ł zmrok, skończył i opad ł w fotelu kompletnie wyczerpany. Kiedy żona przynios ła mu kolację , zastała go prawie nieprzytomnego; mia ł jeszcze świadomość na tyle, że zareagował krzykiem, gdy spojrza ła na zrobione przez niego notatki. Z trudem si ę podniós podniós ł, zgarnął wszystko, włożył do koperty i po zaklejeniu schowa ł ją do do kieszeni marynarki. Starczyło mu sił, aby doj ść do domu, ale natychmiast trzeba by ło wezwać doktora Hartwella. Kiedy doktor k ładł go do łóżka, Armitage słabym głosem powtarzał wciąż te same słowa: "I cóż, na Boga, mo żemy zrobić?" Tej nocy spa ł, ale nazajutrz znowu by ł prawie nieprzytomne. Doktorowi Hartwellowi niczego nie wyjaśnił, jedynie w chwilach przebłysku świadomości domagał się spotkania spotkania z Ricem i Morganem. Jego majaki budzi ły przerażenie, błagał, żeby zniszczyć coś na zabitej deskami farmie, wspomniał o jakimś planie zagłady rasy ludzkiej, zwierzą t i roślin na całej ziemi przez jakieś okropne, straszne istoty z innego świata. Krzyczał, że ziemia jest w niebezpieczeństwie, ponieważ te istoty chcą j ją oderwa oderwać od systemu s łonecznego i kosmosu materii i przyłą czy czyć do jakiejś innej płaszczyzny czy też fazy istnienia, od której si ę niegdy niegdyś odłą czy czyła, przed milionami wieków. Chwilami domaga ł się "Necronomicon" "Necronomicon" i "Daemonolatreia" Remiglusa, bo miał nadzieję odnale odnaleźć w nich formułę , która by uchroni ła ludzkość przed straszną zag zagładą . - Powstrzymajcie je, powstrzymajcie! - wołał. - Whateleyowie chcieli je wpuścić, a najgorsze dopiero ma nastą pić! Powiedzcie Rice'owi i Morganowi, że musimy działać... to tajemnica, ale ja wiem, jak się robi robi proszek... to nie jad ło od drugiego sierpnia, kiedy Wilbur znalaz ł tutaj śmier ć, i w tej sytuacji...
ą kondycj Jednak że Armitage, mimo siedemdziesię ciu ciu trzech lat, miał dobr ą kondycję i i zapadł w ą czki, głę boki sen. W pią tek tek rano obudzi ł się bez bez gor ą czki, całkiem przytomny, cho ć trapiony lę kiem kiem i poczuciem ciążą cej cej na nim odpowiedzialno ści. W sobotę po po po łudniu czuł się ju już na tyle dobrze, że mógł się wybra wybrać do biblioteki i odby ć naradę z z Rocem i Morganem. A ż do późnego wieczora łamali sobie głowę , zatopieni w ró żnych spekulacjach i desperackich rozważaniach. Wycią gneli gneli z załadowanych pó łek, a tak że z miejsc specjalnie strzeżonych najdziwniejsze księ gi; gi; w szaleńczym poś piechu przepisami mnóstwo rozmaitych diagramów i formuł. O sceptycyzmie nie mog ło być mowy. Wszyscy trzej widzieli ciało Wilbura Whateleya leżą ce ce na podłodze w tym budynku, nie mogli wi ę c traktować tego pamię tnika tnika jak bredzenia szaleńca. Rozbieżność wyłoniła się dopiero dopiero w kwestii powiadomienia policji stanowej w Massachusetts, ale w końcu uznali, że nie miałoby to sensu. Je śli ktoś nie zetknął się z z tym osobiście i nie uczestniczył w dalszych badaniach, nie by ł w stanie da ć temu wiary. Pó źnym wieczorem skończono naradę bez bez ustalenia konkretnego planu dzia łania. Armitage spę dzi dził jednak całą niedziel niedzielę nad nad porównywaniem ró żnych formuł i mieszaniem chemikaliów zdobytych w miejscowym laboratorium. Im d łużej zastanawiał się nad nad tym piekielnym pamię tnikiem, tnikiem, tym bardziej zaczynał wą tpi tpić w skuteczność zniszczenia za pomocą jakichkolwiek materialnych sk ładników istoty pozostawionej przez Wilbura Whateleya istoty zagrażają cej cej ziemi, a nieznanej Armitage'owo, która za kilka godzin mia ła zaatakować świat i stać się symbolem symbolem pami ę tnego tnego dla Dunwich koszmaru. Paniedziałem upłynął mu w podobny sposób, gdy ż zadanie, jakiego się podj podjął, wymagało nieskończenie długich badań i eksperymentów. Zaglą daj dają c do manuskryptu, co chwila wprowadzał zmiany w swoim planie, i wreszcie doszedł do wniosku, że skuteczność jego działania bę dzie dzie budzić wą tpliwo tpliwości do samego ko ńca. Do wtorku ustali ł jednak konkretny plan i miał nadzieję , że w najbli ższym tygodniu zdo ła się wybra wybrać do Dunwich. A we środę nastą piło straszne zdarzenie. "Arkham Advertiser" zamieścił w niewidocznym miejscu w rogu żartobliwą notatk ę, w której powiadamiano, że przemyt whisky w Dunwich zbudzi ł potwora, notatk ę który pobi ł wszelkie rekordy. Os łupiały Armitage natychmiast zatelefonował do Rice'a i Morgana. Zastanawiali się do do późna w nocy nad dalszym dzia łaniem, a nastę pny dzień ą czkowe wypełniły im gor ą czkowe przygotowania do podró ży. Armitage zdawał sobie sprawę , że bę dzie dzie miał do czynienia ze strasznymi mocami, ale nie widział innej możliwości zniweczenia o wiele poważniejszej i złowrogiej działalności podję tej tej przez jego poprzedników VIII
W pią tek tek rano Armitage, Rice i Morgan wyruszyli samochodem do Dunwich, dok ą d przybyli około pierwszej w po łudnie. Dzień był ładny, ale nawet w najja śniejszym słońcu zdawał się tu tu wisieć ponad kopulastymi górami i g łę bokimi, ciemnymi wą wozami wozami nastrój jakby ę gu oczekiwanej grozy. Tu i ówdzie na szczytach gór rysowa ły się na na tle nieba stoją ce ce w kr ę gu posę pne kamienie. W sklepie Osborne'a panowało milczą ce ce przerażenie, zorientowali się wię c, c, że musiało się sta stać coś strasznego. Okazało się , że rodzina Frye'ów i ich farma uleg ły całkowitej zagładzie. Przez całe popołudnie jeździli po Dunwich; wypytywali wie śniaków o wszystko, co si ę tutaj tutaj zdarzyło, z niepokojem i lekiem obejrzeli ruiny farmy Frye'ów z kałużami smolistej mazi, monstrualne ślady na podwórku, okaleczone byd ło Setha Bishopa i ogromne pasma stratowanej roślinności w różnych miejscach. Ślad prowadzą cy cy na szczyt Sentinel Hill i z powrotem by ł dla Armitage'a kataklizmem, długo wpatrywa ł się w w złowróż bną ska skałę , przypominają cą o ołtarz, na szczycie tej góry.
Ponieważ dowiedzieli się , że rano przybyli tutaj funkcjonariusze policji stanowej z Aylesbury na skutek telefonicznego zawiadomienia o tragedii Frye'ów, postanowili odszuka ć ich i omówić całą spraw sprawę . Przyjechało pię ciu ciu funkcjonariuszy samochodem, który sta ł teraz pusty na podwórku zrujnowanej farmy Frye'ów. Wie śniacy, którzy z nimi rozmawiali, byli równie ąci zaskoczeni jak Armitage i jego towarzysze. Nagle stary Sam Hutchins poblad ł, tr ą c ił łokciem ęk ą ą na Freda Farra i wskazał r ę k na przesią dkni dknię ty ty wilgocią g głę boki wą wóz wóz w pobli żu farmy. - Boże! - zawołał ledwo dyszą c. c. - Mówiłem, żeby nie schodzili do w ą wozu. wozu. Nigdy bym nie przypuszczał, że ktoś może to zrobić. Przecież widać te wielkie ślady, strasznie śmierdzi, a lelki kozodoje wrzeszczały tam w ciemno ści w samo po łudnie... Wszystkich przeszył zimny dreszcz, instynktownie i pod świadomie zamienili się w w słuch. Armitage, który teraz niemal namacalnie zetknął się z z tą potworno potwornością i i jego zgubnymi skutkami, dr żał pod ci ężarem odpowiedzialności, do jakiej się poczuwa poczuwał. Wkrótce miała już zapaść noc, a przecież właśnie wtedy ten piekielny olbrzym odbywał swoje wyprawy. Negotium perambulans in tenebrus... Stary bibliotekarz powtarzał zapamię tan taną formu formułę i i ę ku ę zz drugą formu zaciskał w r ę ku kartk ę formułą , której się nie nie zdążył nauczyć. Sprawdził, czy dobrze działa jego latarka. Stoją cy cy obok Rice wyj ął z walizki metalowy rozpylacz używany ą na zazwyczaj do niszczenia insektów, natomiast Morgan przyszykowa ł strzelbę my myśliwsk ą na dużą zwierzyn zwierzynę i i w niej pok ładał nadzieję , choć pozostali byli przekonani, że żadna broń nie może być skuteczna. Armitage, po przeczytaniu pami ę tnika, tnika, zbyt dobrze zdawa ł sobie sprawę , czego można się spodziewać, ale nawet o tym nie napomkn ął i tak już mocno przera żonym mieszkańcom Dunwich. Mia ł nadzieję , że może zdoła pokona ć potwora, nie odkrywaj ą c światu, jakiej potworności uniknął. Kiedy zaczął zapadać zmrok, wieśniacy zaczę li li się rozprasza rozpraszać. Wszyscy pragnę li li się schroni schronić w domu, cho ć byli świadomi, że żadne zamki ani zasuwy nie zabezpieczą ich ich przed si łą , która łamie drzewa i tratuje domu. Z pow ą tpiewaniem tpiewaniem potrzą sali sali głowami dowiedziawszy się , że trzej przybysze zamierzają sta stać na straży przy ruinach Frye'ów w pobli żu wą wozu. wozu. Co wi ę cej, cej, mieli wą tpliwo tpliwości, czy jeszcze kiedykolwiek ich zobaczą . Tej nocy ziemia pod wzgórzami grzmia ła, a lelki złowieszczo krzyczały. Co jaki ś czas powiew wiatru z głę bi wą wozu wozu Cold Spring przepe łniał ciężkie powietrze nocy fetorem nie do zniesienia; takim samym, z jakim już Armitage i jego wspó łtowarzysze zetknę li li się stoj stoją c nad umierają cą istot istotą , która przez pi ę tna tnaście i pół roku była uznawana za człowieka. Jednak że oczekiwany potwór si ę nie nie pojawił, czekał stosowniejszej chwili, zaś Armitage orzek ł, że atakowanie go w nocnej ciemno ści byłoby samobójstwem. Nastał już blady świt, odgłosy nocy umilk ły. Dzień był ponury, popadywa ł drobny deszcz, a w kierunku pó łnocnozachodnim gromadzi ły się ponad ponad górami coraz ci ęższe chmury. Trzej uczeni z Arkham byli niezdecydowani, jakie winni podj ąć dalsze kroku. Schranili si ę przed przed nasilają cym cym się deszczem deszczem w jednej z nie zniszczonych szop na farmie Frye'a zastanawiają c się nad tym, co ma wi ę kszy kszy sens, czy czekać tutaj, czy też zejść na dó ł do wą wozu wozu i tam zaatakować tego nieznanego, strasznego potwora. Spad ła ulewa, w dali, na horyzoncie, wali ły pioruny. Niebo roziskrzyło się b błyskawicami, a po chwili uderzy ł piorun, jakby prosta w ten przeklę ty ty wą wóz. wóz. Niebo zrobi ło się czarne; czarne; trzej przybysze żywili nadzieję , że tak silna burza szybko minie i wkrótce si ę przeja przejaśni. W godzinę pó później, kiedy wciąż jeszcze panowały ciemności, usłyszeli na drodze jakiś
harmider. Po chwili wy łoniło się kilkana kilkanaście osób, a wszyscy p ę dzili dzili krzyczą c histerycznie. Ktoś, kto był na przedzie, wykrztusił z siebie jakieś słowa, a kiedy ich sens dotar ł do świadomości trzech mężczyzn z Arkham, stan ę li li jak wrycie. -Och, mój Bo że, mój Boże! Znowu to idzie, nawet za dnia. Wysz ło... posuwa si ę , w ka żdej chwili może tu by ć. Mówią cy cy te słowa umilk ł, ale już zaczął nastę pny: - Jeszcze nie ma godziny, jak Zeb Whateley us łyszał telefon. To dzwoni ła pani Corey, żona George'a, mieszka przy rozstaju dróg. Powiedzia ła, że jej chłopak najemny, Luther, w łaśnie spę dza dzał z pastwiska krowy, po tym, jak uderzy ł piorun, i on to w łaśnie zobaczył, że wszystkie drzewa na brzegu wą wozu wozu się pochylaj pochylają i i że śmierdzi tak samo jak w poniedzia łek rano, kiedy znalazł ślady. Mówił też, że słyszał jakiś świst i chlupot, ale to nie by ły odgłosy tratowanych drzew i krzaków, a potem wszystkie drzewa przy drodze zosta ły odepchni ę te te i usłyszał ciężkie stą panie i chlupot błota. Ale Luther niczego nie widzia ł, tylko te stratowane drzewa i krzaki. Potem, trochę dalej, dalej, tam gdzie Bishop's Brook p łynie pod drog ą , usłyszał straszne trzeszczenie i skrzypienie mostu, tak jakby rozszczepiało się drzewo. drzewo. Ale przez cały czas nie widział tej rzeczy, tylko tratowane drzewa. A kiedy świst się oddali oddalił... w stron ę Wizarda Wizarda Whateleya i Sentinel Hill... Luther odwa żył się pój pójść tam, gdzie na pocz ą tku tku usłyszał te odgłosy, i popatrzy ł na ziemię . Były tam tylko b łota i woda, niebo zas łoniły jeszcze ciemne chmury, a deszcze szybko wymywał wszystkie ślady, ale na brzegu w ą wozu wozu jeszcze się nie nie star ły te okropne ślady, wielkie jak beczka, takie same jak w poniedzia łek. Teraz włą czy czył się cz człowiek, który mówi ł na począ tku: tku: - Ale to jeszcze nic strasznego, to dopiero począ tek. tek. Zeb, który jest tutaj z nami, zwo łał do siebie wszystkich i wszyscy słyszeli, jak zadzwonił Seth Bishop. Jego gospodyni, Sally, szalała z przerażenia, bo widziała, jak przewracają si się drzewa drzewa przy drodze, i mówi ła, że słyszy, jakby po b łocie szedł słoń prosto na dom. Potem zawo łała, że czuje okropny smród, a jej syn Chauncey krzyczał, że śmierdzi tak samo jak w poniedzia łek na ruinach Whateleyów. A psy szczekały i wyły przeraźliwie. A potem Sally zaczęła okropnie krzycze ć i wołać, że szopa koło drogi rozpad ła się , jakby zdmuchnęła ją burza, burza, tylko że nie było silnego wiatru. Wszystkim prawie dech zapar ło. Ale już po chwili Sally krzykn ęła, że zawalił się p płot, choć nie wida ć od czego. Po chwili wszyscy usłyszeli krzyk Chaunceya i Setha Bishopa, a Sally zawo łała, że coś ciężkiego uderzyło w dom, wcale nie piorun, i że to choć pcha dom, ale nic przez okna nie wida ć. Na twarzach wieśniaków malował się paniczny paniczny strach, zaś Armitage, wstrząśnię ty ty do g łę bi, z trudem wydoby ł dalsze informacje: - A potem... Sally zacz ęła wołać: "Ratunku, dom si ę wali!"... wali!"... i przez telefon usłyszeliśmy straszny hałas i przeraźliwy krzyk... taki sam, jak wtedy, gdy rozpada ł się dom dom Elmera Frye'a, a może nawet jeszcze gorszy... Mówią cy cy te słowa urwał, a zaczął nastę pny:
- I to już wszystko... a potem cisza w telefonie, nic nie by ło słychać. Wsiedliśmy w samochody i wozy, zebrali śmy się u u Coreya, sami sprawni m ężczyźni, a stamtą d przybyliśmy tutaj, żeby spytać, co robi ć dalej. Ja myślę , że to kara bo ża za nasze grzechy i że żaden śmiertelnik jej nie uniknie. Armitage zrozumiał, że nadszedł czas działania, i przemówił zdecydowanym g łosem do grupy przerażonych, miotanych w ą tpliwo tpliwościami wieśniaków. - Moi drodzy, musimy pój ść za tym stworem - mówi ł starają c się im im doda ć odwagi. - Jestem przekonany, że teraz właśnie jest dobra okazja, aby go unicestwi ć. Wiecie zapewne, że Whateleyowie byli czarownikami, a ten stwór jest wytworem czarów, wi ę c musimy go takimi środkami pokona ć. Przeczytałem pamię tnik ę starych tnik Wilbura Whateleya i jeszcze par ę starych ksią g, g, które on czytywał, i wydaje mi si ę , że poznałem odpowiednie zakl ę cie. cie. Kiedy się je je wyrecytuje, potwór powinien zniknąć. Nie mogę , oczywiście, dać gwarancji, ale chyba warto spróbować. Spodziewa łem się tego, tego, że jest niewidzialny, ale w tym rozpylaczu o dalekim zasię gu gu jest proszek, pod wp ływam którego potwór uka że się naszym naszym oczom przez moment. Wypróbujemy go za chwil ę . Wiem, że to straszne, ale byłoby jeszcze gorzej, gdyby Wilbur żył dłużej na tym świecie. Nie macie poję cia, cia, jak strasznego losu unikn ął świat. Teraz musimy zwalczyć tylko tego jednego potwora, nie mo że się on on bowiem rozmno żyć. Ale może wyrzą dzi dzić dużo krzywdy, wi ę c się nie nie wahajmy, trzeba się go go koniecznie pozby ć. Pójdziemy za nim... a zaczniemy od miejsca, które w łaśnie zniszczył. Niech ktoś tam poprowadzi... nie znam waszych dróg, ale wyobra wyobra żam sobie, że można pójść na przełaj. Co o tym myślicie? Przez chwilę wie wieśniacy przestę powali z nogi na nogę , po czym odezwa ł się s słabym głosem Earl Sawyer wycią gaj gają c brudny palec na deszcz, który stopniowo zacz ął się zmniejsza zmniejszać.
ę łą k ę , potem w bród przez strumie ń i znowu przez łą k ę ii - Najbliżej do Setha Bishopa przez t ę łą kę kę lasek za famą Carriero. Carriero. Wychodzi się wtedy wtedy na drog ę tu tuż koło Setha... trochę z z boku. Armitage, Rice i Morgan ruszyli we wskazanym kierunku, a za nimi wolniejszym krokiem, prawie wszyscy wieśniacy. Niebo się ju już przejaśniało, burza przesun ęła się troch trochę dalej. dalej. Armitage zmylił drogę , wobec tego Joe Osborne przej ął rolę przewodnika. przewodnika. Odwaga i wiara ą prób wstą piła w członków wyprawy, cho ć zastały potem wystawiona na ci ężk ą próbę , kiedy pod koniec drogi na skrót musieli si ę wspina wspinać jak po drabinie na strome, zalesione wzgórze, pośród bardzo starych, o niemal fantastycznych kszta łtach drzew. W końcu wyszli na błotnistą drog drogę , a w tym momencie pojawi ło się s słońce. Było to tu ż za farmą Setha Setha Bishopa, ale powalone drzewa i ohydne ślady świadczyły dobitnie o tym, co si ę ętem tutaj działo. Tuż za zakr ę t em drogi znajdowa ły się ruiny, ruiny, ale nie zatrzymywali się tam tam długo. Wszystko wygl ą da dało tak samo jak u Frye'ów, nie znaleziona ani żywych ludzi, ani martwych, ani żadnych zwierzą t gospodarskich po śród szczą tków tków domu i obory Setha Bishopa. Nikt nie miał ochoty dłużej przebywać w tym strasznym smrodzie i po śród smolistej, lepkiej mazi, wszyscy jakby instynktownie odwrócili si ę ku ku długiej linii strasznych śladów prowadzą cych cych w stronę zrujnowanej zrujnowanej farmy Whateleyów i zbocza uwie ńczonego ołtarzem Sentinel Hill. Kiedy mijali dawn ą siedzib siedzibę Wilbura Wilbura Whateleya, widać było, że wszyscy zadr żeli i zawahali się przed przed dalszą drog drogą . To nie żarty tropić coś tak wielkiego jak dom, co jeszcze na domiar wszystkiego jest niewidzialne, a działa ze złośliwością strasznego strasznego demona. U podnó ża
ę t i wklę słości na szerokim pasie Sentinel Hill ślady zbaczały z drogi, zna ć było świeży zakr ę ę i i zejście. znaczą cym cym wejście potwora na gór ę Armitage wyjął silnie powię kszaj kszają cą lunet lunetę i i zlustrował strome, zielone zbocze góry. Po chwili przekazał ją Morganowi, Morganowi, który mia ł lepszy wzrok, a który przyjrzawszy si ę uwa uważnie krzyknął i natychmiast odda ł lunetę Earlowi Earlowi Sawyerowi, wskazuj ą c palcem konkretne miejsce na zboczu. Sawyer, nie mają cy cy doświadczenia w pos ługiwaniu się optycznym optycznym przyrzą dem, dem, nie móg ł sobie poradzić; z pomocą Armitage'a Armitage'a dopasowa ł soczewki, ale wtedy krzyknął o wiele przeraźliwiej niż Morgan. - Boże drogi, trawa i krzaki znowu si ę ruszaj ruszają ! Wchodzi... powoli... pe łza... na sam szczyt, nie wiadomo po co! Wszystkich ogarnęła panika. Co innego szuka ć nieznanej istoty, a co innego j ą odnale odnaleźć. Zaklę cie cie może być skuteczne... A je śli okaże się nieskuteczne? nieskuteczne? Zaczę li li wypytywa ć Armitage'a o wszystko, co jest mu wiadome, ale żadne słowa zdawały się ich ich nie zadowala ć. Zdawali sobie sprawę , że znajdują si się w w obliczu zjawiska wykraczają cego cego poza zasię g Natury i wiedzy dostę pnej normalnemu człowiekowi. IX
W końcu trzej mężczyźni z Arkham - stary, siwobrody doktor Armitage, kr ę py, szpakowaty profesor Rice i szczupły, młodzieńczy doktor Morgan - zacz ę li li się wspina wspinać na wzgórze. Lunetę przekazali przekazali wystraszonym ludziom, którzy pozostali na drodze, uprzednio wyja śniwszy ę jak im cierpliwie, jak się maj mają ni nią pos posługiwać; w miar ę jak wchodzili coraz wy żej, luneta ą k do r ą ąk wśród oczekują cych przechodziła z r ą cych na dole ludzi. Wspinaczka nie by ła łatwa i nie raz trzeba było wspomóc doktora Armitage'a. Wysoko ponad nimi porusza ło się szerokie szerokie ą ślimaka przesuwał się ten pasmo drogi, po którym z rozwagą ś ten diabelski potwór. Sta ło się dla dla wszystkich jasne, że ścigają cy cy go uczeni zbli żają si się do do celu.
ęku u lunetę , kiedy Curtis Whateley - z tych niezdegenerowanych Whateleyów - trzyma ł w r ę k ą posuwa ludzie z Arkham zboczyli z trasy, któr ą posuwał się potwór. potwór. Przypuszczał, że chcą si się wspi wspiąć na drugi, ni ższy szczyt, stamtą d bowiem lepiej wida ć szlak potwora i miejsce, na którym tratowana jest teraz cała roślinność. I tak rzeczywiście było. Uczeni znaleźli się na na niższym wzniesieniu w momencie, kiedy niewidzialny potwór w łaśnie je minął. ę ce Wtedy Wesley Corey, który uj ął w swoje r ę ce lunetę , zawołał, że Armitage przygotowuje rozpylacz trzymany przez Rice'a i że chyba wkrótce coś się wydarzy. wydarzy. W t łumie zapanowało poruszenie, wszyscy bowiem przypomnieli sobie, że pod dzia łaniem rozpylacza niewidzialny ę osób potwór stanie się na na moment widoczny. Par ę osób z wra żenia przymknęło oczy, zaś Curtis ą uwag Whateley wyrwał lunetę Coreyowi Coreyowi i z wielk ą uwagą zacz zaczął obserwować, co się dzieje dzieje na górze. Dojrzał, że Rice, zajmują cy cy dogodn ą pozycj pozycję w w stosunku do potwora, mia ł wspaniałą okazję rozpylenia rozpylenia magicznego proszku. Ci, którzy nie mieli dost ę pu do lunety, ujrzeli tylko nagłe pojawienie się szarej szarej chmury wielkości sporego budynku - przy samym wierzcho łku góry. Nagle Curtis krzykn ął przeraźliwie i rzucił lunetę w w błoto głę bokie do kolan, zachwiał się i i był by by upadł, gdyby go nie podtrzymali. Z wielkim trudem stara ł się co coś z siebie wykrztusić: - Wielki Boże... to... to...
Posypały się pytania pytania i tylko Henry Wheeler okaza ł przytomność umysłu i wyj ą wszy wszy z błota lunetę , starannie ją oczy oczyścił. Curtis wciąż dobywał z siebie tylko bez ładne słowa. - Wię kszy kszy niż obora... ca ły jakby z pozwijanych sznurów... ma kszta łt kurzego jajka, ale ogromny jak nie wiem co... ma kilkana ście nóg wielkich jak dno beczki, zginaj ą si się w w pół, kiedy stą pa... nie ma nic stałego... wszystko jak galareta... sk łada się z z oddzielnych ę canych poskr ę canych lin ścią gni gnię tych tych razem... pełno na nim wielkich, wy łupiastych oczu... dziesięć ą b... sterczą wsz albo dwadzieścia ust, a może tr ą wszę dzie, dzie, wielkie jak rury od pieca, chwiej ą si się , otwierają i i zamykają ... ... szare, na nich niebieskie i fioletowe pier ścienie... a na górze... Bo że drogi... pó ł twarzy! To ostatnie wspomnienie by ło dla Curtisa nie do zniesienia. Już nic wię cej cej nie powiedział, tylko osunął się na na ziemię . Fred Farr i Will Hutchins, po łożyli go na mokrej trawie przy żą c z przerażenia, skierował lunetę na ę . Dostrzegł niezbyt drodze. Henry Wheeler, dr żą na gór ę wyraźnie trzy postacie biegną ce ce w stronę szczytu, szczytu, tak szybko, jak tylko pozwala ło na to strome zbocze. Nic wię cej cej nie było widać. Wtem rozległ się niespotykany niespotykany o tej porze krzyk w głę bi doliny za wzgórzem, a nawet wśród krzewów na samym wzgórzu. To odezwa ły się nieprzeliczone stada lelków kozodojów, a w ich chóralnym krzyku wyczuwa ło się pe pełne napię cia cia oczekiwanie. Teraz z kolei Earl Sawyer chwycił lunetę i i oznajmił wszystkim, że trzy osoby stoj ą na na samej krawę dzi dzi szczytu wierzchołka, dok ładnie na poziomie ska ły-ołtarza, tylko że w znacznej ęce odległości. Jedna podnosi co pewien czas r ę c e ponad głową . W tym momencie t łum ąk towarzyszył czekają cy cy na dole us łyszał ciche i melodyjne zawodzenie, tak jakby gestom r ą jakiś ś piew. Był to widok niesamowity, groteskowy i przejmuj ą cy cy do głę bi, nikt jednak nie był zdolny w owym czasie do odbierania jakichkolwiek wra żeń estetycznych. - On chyba wypowiada zaklę cie cie - szepnął Wheeler chwytają c lunetę . Lelki krzyczały jak oszalałe, w jakimś szczególnym rytmie, nie dopasowanym do odprawianego obrz ę du. du. Słońce przygasło, choć na niebie nie pojawi ła się ani ani jedna nowa chmura. Dziwne to zjawisko zostało zauważone przez wszystkich. W g łę bi gór zaczęły się rozlega rozlegać grzmoty, którym towarzyszyły równocześnie pioruny rozdzieraj ą ce ce niebo. Przecięła je też błyskawica, a oszołomiona gromada ludzi na pró żno wypatrywa ła nadcią gaj gają cej cej burzy. Teraz ś piew mężczyzn z Arkham s łychać było wyraźnie, a Wheeler widział przez lunetę , jak wszyscy trzej ęce wznoszą do do góry r ę c e w rytm nuconych s łów. Z jakiejś farmy dobiegło zajadłe szczekanie psów.
Światło dnia uległo dziwnej zmianie, wieśniacy ze zdumieniem wpatrywali się w w horyzont. Fioletowa ciemność, na skutek pog łę bionej szarości nieba, spowiła huczą ce ce góry. Znowu przeszyła niebo b łyskawica, jeszcze silniejsza niż poprzednia, a wokó ł kamiennego ołtarza roztoczyła się chmura. chmura. W tym momencie nikt nie patrzy ł przez lunetę . Lelki kozodoje krzyczały bezustannie, a wie śniacy z Dunwich skupili si ę jeden jeden przy drugim, aby w ten ą nabrzmia sposób stawić czoło niepoj ę tej tej grozie, jak ą nabrzmiało całe powietrze. Niespodziewanie rozległ się dono donośny, ochrypły głos, którego nikt spo śród tych, co go s łyszeli, nigdy w życiu nie zdołał zapomnieć. Nie mógł to by ć głos ludzki, żaden człowiek nie doby ł by by ę dzej z siebie tak odrażają cych cych dźwię ków. ków. Już pr ę dzej można by rzec, że pochodził z piek ła, gdyby nie był umiejscowiony tak wyraźnie przy ołtarzu ze skały na wzgórzu. Trudno to nawet nazwać dźwię kiem kiem czy głosem, bo jego upiorny, basowy tembr porusza ł struny świadomości i
strachu, o wiele subtelniejsze niż ucho. Jednak że trzeba w końcu tak to okre ślić, bo w gruncie rzeczy były to artykułowane, choć niezbyt zrozumiałe słowa. Były głośne... a nawet głośniejsze od grzmotów podziemnych i rozdzieraj ą cych cych niebo... ale wydawała je istota niewidzialna. A ponieważ wyobraźnia może podsuwać najrozmaitsze przypuszczenia, jeśli chodzi o świat istot niewidzialnych, zgromadzeni u stóp wzgórza wie śniacy jeszcze ciaśniej się skupili, skupili, z dr żeniem oczekują c wymierzonego w nich ciosu. - Ygnaiih... ygnaiih.. thfithkh'ngha... Yog-Sothoth... - rozleg ł się ochryp ochrypły głos. - Y'bthnk... h'ehye-n'grkdl'lh... Głos ten zamilk ł, jakby pod wp ływem jakiejś walki psychicznej. Henry Wheeler wyt ężył wzrok przez lunetę , ale zdołał dojrzeć tylko trzy groteskowe sylwetki ludzkie na szczycie, ękoma oma szaleńcze gesty w kulminacyjnym momencie rzuconego zakl ę cia. wykonują ce ce r ę k cia. Z jakich to czarnych otchłani lę ku ku albo namię tno tności, z jakich przepaści pozakosmicznej świadomości i mrocznego, z dawna skrywanego dziedzictwa wywodzi ły się te te niezrozumiałe gromkie odgłosy? Nagle wystą piła w nie siła i stały się lepiej lepiej zrozumiałe, jakby pod wpływem nabrzmiałej wściek łości. - Eh-ya-ya-yahaah-e'yayayayaaa... ngh'aaaaangh'aaa... h'yuh... h'yuh,,, Na pomoc! Na pomoc!... oo-oo-oo... Ojcze! Ojcze! Yog-Sothoth!... Zapadła cisza. Wieśniacy stoją cy cy na drodze przy wzgórzu pobledli, oszo łomieni sylabami w ję zyku zyku angielskim, które dotar ły do nich jak grom z przera żają cej cej pustki wokół kamiennego ołtarza, ale już nigdy wi ę cej cej nie mieli ich usłyszeć. Wtem podskoczyli gwałtownie, bo jakaś straszliwa eksplozja zdawała się rozdziera rozdzierać góry; ogłuszają cy cy huk, dobywaj ą cy cy się z z ziemi ą d. albo z nieba, nie wiadomo sk ą d. Błyskawica przeszyła fioletowy zenit i opadła na kamienny ołtarz, a wielka fala niewidzialnych mocy i nieopisanego fetoru spłynęła ze wzgórza i rozlała się po po całej okolicy. Drzewa, trawa, krzewy przechyla ły się , jakby z w ściek łością smagano smagano je biczem; a przerażonych wieśniaków, którzy prawie dusili si ę od od tego zabójczego smrodu, s mrodu, zupełnie ścięło z nów. Psy wy ły bez przerwy, trawa i cała roślinność przywię dły, stały się żółtoszare, a pola i lasy zostały usiane martwymi lelkami. Smród ulotni ł się wkrótce, wkrótce, ale roślinność już nigdy nie od żyła. Po dziś dzień wszystko, co rośnie na wzgórzu i w jego pobli żu, wygl ą da da dziwnie i niesamowicie. Curtis Whateley właśnie odzyskał przytomność, kiedy uczeni z Arkham, w jasnych promieniach s łońca, zeszli na dół. Zachowywali powag ę i i spokój, cho ć wstrząśnię ci ci byli wspomnieniem i refleksjami jeszcze straszniejszymi straszniej szymi niż te, które zawładnęły wieśniakami i przeszyły ich takim l ę kiem. kiem. W odpowiedzi na zalew pyta ń potrzą sali sali głowami i mówili tylko o jednym istotnym fakcie. - Potwór znikn ął na zawsze - zapewnił Armitage. - Sta ł się tym, tym, czym był niegdyś, i już nigdy wię cej cej nie bę dzie dzie istniał na ziemi. Był nienormalnym zjawiskiem w normalnym świecie. Miał w sobie tylko odrobin ę materii materii w naszym poj ę ciu ciu tego okre ślenia. Był podobny do swego ojca... i powróci ł do ojca, do jego królestwa albo nie znanych nam wymiarów znajduj ą cych cych się poza poza zasię giem giem materialnego wszechświata. Do jakiejś otchłani, z której mog ły go wywo łać i sprowadzić na pewien czas w góry tylko blu źniercze obrzę dy. dy. Zapanowała krótka chwila ciszy, podczas której rozproszone my śli Curtisa Whateleya zaczęły ę koma się uk uk ładać w jeden ci ą g; g; objął głowę r r ę koma i wydawa ł z siebie ję ki. ki. Wracała mu pamięć, a koszmar, jaki pozbawi ł go świadomości, teraz znowu pojawi ł mu si ę przed przed oczami.
- Och, mój Bo że, ta połowa twarzy... ta po łowa twarzy na górze... z czerwonymi oczami albinosa i włosami jak szczecina, bez brody, całkiem jak u Whateleyów... o śmiornica, krocionóg, coś jakby pają k, k, ale na wierzchu po łowa ludzkiej twarzy. Przypomina ła Wizarda Whateleya, tylko że była o wiele szersza. Urwał wyczerpany, a cała grupa wieśniaków, wsłuchują ca ca się w w te koszmarne s łowa, patrzyła na niego z os łupieniem. Tylko stary Zebulon Whateley, który zawsze pami ę ta tał różne wydarzenia z dalekiej przeszłości, a który dotychczas milczał, oznajmił donośnym głosem: - Pię tna tnaście lat temu słyszałem, jak Stary Whateley mówił, że któregoś dnia usłyszymy dziecko Lavinii wykrzykuj ą ce ce imię swego swego ojca na szczycie Sentinel Hill... Jednak że przerwał mu Joe Osborn zwracaj ą c się z z pytanie do uczonych z Arkham: - Ale co to by ło i w jaki sposób Wizard Whateley to przywo łał? Armitage odpar ł, starannie dobierają c słowa: - Była to... no có ż, była to siła, która nie przynale ży do znanej nam przestrzeni, siła, która działa, rośnie i kształtuje się wedle wedle zupełnie innych praw, ni ż znane są w w naszej przyrodzie. Nie powinniśmy czegoś takiego przywoływać stamtą d, d, robi ą to to tylko nikczemni ludzie wyznają cy cy nikczemne kulty. Co ś z tego było właśnie w Wilburze Whateleyu... co czyni ło z niego diabła i potwora ju ż od najmłodszych lat, a jego śmier ć była strasznym widowiskiem. Spalę jego jego przeklę ty ty pamię tnik, tnik, a wam radz ę rozburzy rozburzyć ten kamienny o łtarz i wszystkie ęgiem iem kolumny na wzgórzach. To dzi ę ki ą lubo stoją ce ce kr ę g ki nim właśnie Whateleyowie z tak ą lubością ą , a naszą ziemi przywoływali te istoty... które zamierzały zniszczyć całą ras rasę ludzk ludzk ą ziemię zawlec zawlec w jakieś nieznane nam miejsce i w niewiadomym celu. A jeśli chodzi konkretnie i tego potwora, którego w łaśnie się pozbyli pozbyliśmy, to Whateleyowie chowali go dla jakiejś strasznej misji, która się dopiero dopiero potem mia ła wypełnić. Rozrastał się on w szybkim tempie z tej samej przyczyny, jak i Wilbur, który przecie ż rozwijał się o o wiele szybciej niż ludzie, ale ten potwór pokona ł pod tym wzgl ę dem dem Wilbura, bo by ło w nim wi ę cej cej cech stamtą d. d. Nie ma potrzeby zastanawia ć się , w jaki sposób go tutaj Wilbur przywo łał, bo nie zrobił tego. By ł to jego bli źniaczy brat, tylko że bardziej podobny by ł do ojca, ani żeli Wilbur.
Muzyka Ericha Zanna T ł łumaczenie: u maczenie: Ryszarda Grzybowska Przestudiowałem mapy tego miasta z najwi ę ksz kszą uwag uwagą , ale na żadnej nie odnalazłem Rue d'Auseil. Nie by ły to tylko nowoczesne mapy, bo przecie ż zdaję sobie sobie sprawę , że nazwy się ę cz zmieniają . Wr ę cz przeciwnie, zagłę białem się we we wszystkie najstarsze źródła i nawet osobiście przeszukałem każdą dzielnic dzielnicę , bez wzglę du du na jej nazwę , która mogła by ewentualnie odpowiadać ulicy znanej mi jako Rue d'Auseil. Jest to dla mnie upokarzaj ą ce, ce, bo mimo wszystkich podj ę tych tych starań, nie mogę znale znaleźć domu, ulicy ani nawet przybli żonej lokalizacji miejsca, w którym, wiodą c ubogi żywot studenta metafizyki na uniwersytecie, słuchałem muzyki Ericha Zanna. Nie dziwię si się , że pamięć moja uległa zak łóceniu, bo w okresie, kiedy mieszka łem na Rue d'Auseil, moje zdrowie, zarówno fizyczne, jak i psychiczne, mocno podupad ło. Przypominam też sobie, że nie utrzymywałem kontaktów z tymi kilkoma osobami, z którymi si ę zaznajomiłem. Ale żebym w ogóle nie móg ł odnaleźć tego miejsca, to naprawd ę zdumiewają ce ce i niespotykane; z uniwersytetu szło się na na tę ulic ulicę pó pół godziny, a poza tym odznaczała się tak tak szczególnymi cechami, że kto raz ją widzia widział, nie mógł zapomnieć. Ale nie spotkałem nikogo, kto by widzia ł Rue d'Auseil. Znajdowała się po po drugiej stronie mrocznej rzeki, na brzegach której stromo wznosi ły się zbudowane z cegły magazyny o zamazanych oknach, bieg ł też ponad ni ą ci ciężki most z ą zawsze ciemnego kamienia. Nad rzek ą zawsze panował mrok, tak jakby dym z okolicznych fabryk nigdy nie dopuszcza ł tu słońca. Wody tej rzeki zionęły strasznym smrodem, z jakim jeszcze nigdy w życiu się nie nie zetknąłem, myślę jednak, jednak, że to okaże się pomocne pomocne i którego ś dnia ją odnajdę . Za mostem znajdowa ły się w wą skie, skie, brukowane uliczki z szynami, potem teren lekko się wznosi wznosił, ale gdy dochodzi ło się do do Rue d'Auseil, wznosi ł się stromo. stromo. Nie spotka łem już nigdy wię cej cej tak wą skiej skiej i tak stromej ulicy jak Rue d'Auseil. By ło to niemalże urwisko, niedostę pne dla żadnych pojazdów. W kilku miejscach znajdowa ły się schody, schody, a na ko ńcu ulicy wysoki, obro śnię ty ty bluszczem mur. Bruk by ł nierówny, sk ładał się z z kamiennych p łytek ąg łych kamieni, a gdzieniegdzie prze świecała naga ziemia z zeschnię tymi i z okr ą tymi chwastami. Domy by ły tu wysokie, ze spadzistymi dachami, niewiarygodnie stare, przechylone albo do tyłu, albo do przodu, albo na boki. Zdarza ło się , że stoją ce ce naprzeciwko domy pochyliły się do przodu i prawie styka ły się ze ze sobą ponad ponad ulic ą tworz tworzą c łukowe sklepienie; by ło tu wię c dość mroczno. Znajdowa ło się tu tu tak że kilka pomostów nad ulic ą , łą cz czą cych cych przeciwległe domy. Tutejsi mieszkańcy wywierali na mnie szczególne wrażenie. Z począ tku tku przypisywałem to ich milczeniu i powścią gliwo gliwości, potem doszedłem do wniosku, że przyczyna leży w czym innym - mianowicie w tym, że mieszkają tu tu wy łą cznie cznie starzy ludzie. Sam nie wiem, jak to si ę sta stało, że wynająłem pokój na tej ulicy, ale z chwil ą , kiedy się tutaj tutaj zjawiłem, chyba przestałem być sobą . Mieszkałem w najrozmaitszych ubogich domach, z których mnie eksmitowano, gdy ż nie miałem na zapłacenie komornego, aż wreszcie trafiłem na rozpadają cy cy się dom, dom, w którym stróżował paralityk Blandot. By ł to trzeci dom od ko ńca ulicy i najwyższy ze wszystkich. Pokój mój znajdowa ł się na na pią tym tym pię trze, trze, a był to jedyny zamieszka ły pokój, ca ły bowiem dom prawie świecił pustkami. Jak tylko si ę sprowadzi sprowadziłem, już pierwszej nocy us łyszałem ę dochodz niezwykle dziwną muzyk muzyk ę dochodzą cą z z poddasza i nazajutrz spytałem o to Blandota.
Wyjaśnił mi, że to gra pewien stary Niemiec, skrzypek, niemowa, który podpisuje si ę Erich Erich Zann, a gra wieczorami w orkiestrze w jakimś tanim teatrzyku. Wynaj ął ten odosobniony pokój wysoko na poddaszu, poddaszu, z jednym tylko oknem wychodz wychodz ą cym cym na ulic ę , z którego roztaczał się widok widok ponad murem obro śnię tym tym bluszczem na opadają cy cy w dół krajobraz dlatego właśnie, że pragnął nocą gra grać na skrzypcach.
ę ka łą Słyszałem jego gr ę każdej nocy i cho ć nie dawał mi spać, byłem zafascynowany t ą niezwyk niezwyk łą ą . Właściwie wcale się na muzyk ą na muzyce nie zna łem, ale byłem przekonany, że dźwię ki, ki, ą, jak ą ą dotychczas dobywane przez niego ze skrzypiec, nie mia ły nic wspólnego z muzyk ą dotychczas zdarzyło mi się s słyszeć. Uznałem, że jest to kompozytor o zupe łnie niezwyk łym talencie. Im dłużej się ws wsłuchiwałem, tym wię ksze ksze robiła na mnie wra żenie i po tygodniu postanowi łem zawrzeć znajomość z tym starym człowiekiem. Któregoś wieczoru, kiedy powracał z pracy, zatrzymałem go na korytarzu i powiedzia łem, że pragnął bym bym się z z nim zaznajomić i posłuchać jego gry z bliska. By ł niski, szczupły, biednie ubrany, prawie łysy, miał niebieskie oczy oraz groteskową twarz twarz przypominają cą satyra. satyra. Z ą propozycj począ tku tku zdawał się by być oburzony i przera żony tak ą propozycją . Widzą c jednak mój szczery, przyjacielski stosunek rozpogodził się i i dał mi znak, abym poszed ł za nim po ciemnych, skrzypią cych cych i uginaj ą cych cych się schodach schodach na poddasze. Jego pokój, jeden z dwóch znajdują cych cych się na na starym poddaszu, mie ścił się od od strony zachodniej, a wychodzi ł właśnie na mur stanowi ą cy cy zakończenie tej ulicy. Był to ogromny pokój, ale wydawa ł się jeszcze jeszcze wię kszy kszy przez to, że był nie urzą dzony dzony i bardzo zaniedbany. Znajdowa ły się w w nim tylko wą skie skie żelazne łóżko, obdrapana umywalka, ma ły stolik, spora szafa z książkami, żelazny pulpit do nut i trzy staroświeckie krzesła. Nuty leżały rozrzucone po ca łej podłodze. Ściany były z go łych desek, nigdy zapewne nieotynkowane; wydawa ło się , że nikt tu nie mieszka, wszę dzie dzie bowiem snuła się paj paję czyna, czyna, a kurz leżał grubą warstw warstwą . Świat pię kna kna dla Ericha Zanna to niewą tpliwie tpliwie świat wyobraźni.
ą drewnian Gestem wskazał mi krzesło, a sam zamkn ął drzwi na wielk ą drewnianą zasuw zasuwę , po czym zapalił świece. Nastę pnie wyjął skrzypce z podziurawionego przez mole pokrowca i usiad ł na najmniej wygodnym krze śle. Nie skorzystał z nut i pulpitu, tylko zacz ął grać z pamię ci, ci, przez ą, jakiej w życiu nie słyszałem; musiała to być raczej jego własna godzinę racz raczą c mnie muzyk ą kompozycja. Niełatwo ją opisa opisać, jeżeli się nie nie jest znawcą muzyki. muzyki. By ło to co ś w rodzaju fugi z powtarzają cymi cymi się pasa pasażami o brzmieniu wprost urzekaj ą cym, cym, ale najbardziej zadziwiło mnie to, że nie słyszę tych tych dziwnych melodii, jakie dochodzi ły mnie w moim pokoju. Dobrze sobie zapamię ta tałem i nawet czę sto sto nuciłem je i wygwizdywa łem, toteż kiedy odłożył skrzypce, spytałem czyby nie zechcia ł ich zagrać. Na pomarszczonej twarzy satyra, tak spokojnej podczas gry, pojawi ł się wyraz wyraz gniewu i l ę ku, ku, taki sam jak wtedy, gdy go zagadnąłem na schodach. Potraktowa łem to lekko, jako kaprys staro ści, i usiłowałem go zachę ci cić zagwizdawszy urywki, jakie s łyszałem ubiegłej nocy. Kiedy niemy muzyk rozpozna ł melodię , twarz jego przybra ła jakiś niesamowity wyraz, a d ługą , kościstą i i zimną d dłoń położył mi na ustach, żeby wyciszyć to niezbyt udane na śladownictwo. Potem zachował się jak jak zupełny dziwak, bo rzuci ł przerażone spojrzenie w stronę zas zasłonię tego tego okna, jakby si ę ba bał jakiegoś intruza - spojrzenie tym wię cej cej absurdalne, ponieważ poddasze znajdowa ło się wysoko i by ło niedostę pne, górowało bowiem nad wszystkimi przyleg łymi dachami, nie mówi ą c już o tym, że tylko z tego jednego okna, jak powiedzia ł dozorca, roztaczał się widok widok ponad murem na opadają ce ce wzgórze. Spojrzenie tego starego człowieka przypomnia ło mi słowa Blandota i mo że to był kaprys, ale
przyszła mi ochota, aby popatrze ć na rozległą i i oszałamiają cą panoram panoramę spowitych spowitych blaskiem księżyca dachów i o świetlonego miasta za wzgórzem, której nikt z mieszkańców Rue d'Auseil poza tym dziwnym muzykiem nie miał możności oglą da dać. Podszedłem do okna i ju ż miałem odsunąć jakieś bardzo dziwne zas łony, gdy podskoczy ł do mnie niemy lokator tego pokoju z ę kami jeszcze wię kszym kszym gniewem i l ę kiem; kiem; tym razem głową wskazywa wskazywał na drzwi i obiema r ę kami cią gn gnął mnie nerwowo w tym kierunku. Oburzy ło mnie takie zachowanie gospodarza i stanowczo zażą da dałem, aby mnie pu ścił, sam bowiem chę tnie tnie stą d wyjdę i i to natychmiast. Zwolnił uścisk, a widz ą c, c, że jestem oburzony i dotkni ę ty, ty, wyraźnie się uspokoi uspokoi ł. Znowu mnie mocno uchwyci ł, ale tym razem przyjacielsko, i kazał mi usiąść na krześle; z wyrazem zatroskania na twarzy podszedł do rozchwianego sto łu i ołówkiem napisał kilka słów staranną francuszczyzną cudzoziemca. cudzoziemca.
ą mi ęczy Kartka któr ą mi wr ę c zył, zawierała proś bę o o tolerancję i i przebaczenie. Pisał, że jest stary, samotny, że jest rozkojarzony nerwowo i omotany ró żnymi lę kami, kami, co ma zwi ą zek zek z jego ą ii jeszcze innymi rzeczami. Miło, mu było, że słuchałem, jak grał, i ucieszy się , jeżeli muzyk ą go jeszcze kiedyś odwiedzę i i nie bę dę zwraca zwracał uwagi na jego dziwactwa. Nie mo że on jednak grać tej tajemniczej melodii nikomu i nie mo że też słuchać jej w niczyim wykonaniu; nie znosi również, aby dotyka ć czegokolwiek w jego pokoju. Nie mia ł poję cia cia aż do naszej ę w w moim pokoju, tote ż prosi, abym rozmowy na schodach przed chwil ą , że słychać jego gr ę porozmawiał z Blandotem i wynaj ął pokój na ni ższym pię trze, trze, gdzie nie bę dę móg mógł słuchać jego gry. Napisał też, że pokryje różnicę w w opłacie za komorne. ęczn Kiedy siedzą c odczytywałem tę niezr niezr ę c zną francuszczyzn francuszczyznę , obudziło się we we mnie ą fizycznego współczucie dla tego starego człowieka. Był ofiar ą fizycznego i nerwowego za łamania, podobnie jak ja, a moje metafizyczne studia usposobiły mnie łagodnie do ludzi. Panuj ą cą ciszę zak zak łócił jakiś hałas od strony okna - to wiatr musia ł poruszyć okiennicą , ja jednak nie wiadomo dlaczego podskoczy łem gwałtownie, podobnie zresztą jak jak i Erich Zann. Tote ż zaraz, gdy sko ńczyłem czytanie, uścisnąłem jego dłoń i wyszedłem w nastroju przyjacielskim. Nazajutrz Blandot wyznaczył mi kosztowniejszy pokój na trzecim pi ę trze, trze, pomię dzy dzy mieszkaniem starego lichwiarza i pokojem szacownego tapicera... Na czwartym pię trze trze nikt nie mieszkał. Wkrótce przekonałem się , że Zann wcale tak bardzo nie pragn ął mojego towarzystwa, jak mi się zdawa zdawało tego dnia, kiedy to nak łaniał mnie do wyprowadzenia si ę z z pią tego tego pię tra. tra. Już nie ę powany poprosił, abym go odwiedzi ł, a kiedy sam do niego przyszed łem, był skr ę i grał apatycznie. Grał zresztą zawsze zawsze tylko noc ą , bo w dzie ń spał i nikogo do siebie nie wpuszcza ł. Nie darzyłem go zbytni ą sympati sympatią , choć pokój na poddaszu i tajemnicza muzyka wci ąż mnie fascynowały. Marzyłem, żeby wyjrzeć przez to okno ponad murem i zobaczy ć niewidzialne zbocze wzgórza, a tak że oświetlone blaskiem ksi ężyca dachy i wie życe znajdują cego cego się poniżej miasta. Pewnego razu wspiąłem się tam tam po schodach, kiedy Zann by ł w teatrze, ale drzwi były zamknię te. te.
ę tego Udało mi się jednak jednak pods łuchiwać nocną gr gr ę tego niemego starca. Najpierw na palcach wchodziłem na moje dawne, pi ą te te pię tro, tro, potem zabrawszy si ę na na odwagę wspina wspinałem się jak jak najciszej po skrzypią cych cych schodach na poddasze. Tam w w ą skim skim korytarzu ws łuchiwałem się ą od poprzez zamknię te te drzwi z zakrytą dziurk dziurk ą od klucza w d źwię ki, ki, które napełniały mnie dziwna grozą ... ... grozą pomieszan pomieszaną ze ze zdziwieniem i tajemniczą melancholi melancholią . Nie by ły to jakieś straszne dźwię ki, ki, bynajmniej, ale towarzyszyła im wibracja zupełnie niespotykana na naszym ziemskim globie, a w pewnych momentach wydawa ło się , że jest to symfonia
wykonywana nie przez jednego muzyka. Doprawdy, ten Erich Zann to jaki ś niespotykany ę jak geniusz. W miar ę jak mijały tygodnie, gra ł z coraz wię kszym kszym zapamię taniem, taniem, ale jednocześnie był wymizerowany i przemykał się ukradkiem, ukradkiem, budzi ł po prostu lito ść. Teraz już mnie w ogóle do siebie nie dopuszcza ł, a na schodach po prostu mnie nie dostrzega ł. Pewnej nocy, kiedy sta łem pod drzwiami, us łyszałem, że pisk skrzypiec przerodził się w w chaotyczną kakofoni kakofoni ę d dźwię ków; ków; było to piek ło; zwą tpi tpił bym bym w moją w własną poczytalno poczytalność, gdybym nie mia ł pełnej świadomości, że odgłosy te dochodz ą z z zaryglowanego pokoju i że dzieje się tam tam coś strasznego - rozległ się przera przeraźliwy, nieartykułowany krzyk, jaki tylko ę ki. niemy człowiek może z siebie wydać, i to w chwilach najwi ę kszego kszego przerażenia albo udr ę ki. żą c Zastukałem do drzwi, ale nie otrzymałem odpowiedzi. Czekałem w ciemnym korytarzu dr żą z zimna i zdenerwowania, aż wreszcie usłyszałem, że biedny muzyk podnosi si ę z z pod łogi przytrzymują c się krzes krzesła. Przekonany, że musiał zemdleć i właśnie odzyskuje świadomość, znów zacząłem stukać do drzwi i zapewnia ć go, że to nie kto inny, tylko ja. Pocz łapał do okna, zamknął okiennicę i i opuścił szybę , po czym dotar ł do drzwi, które z pewnym wahaniem w końcu otworzył i wpuścił mnie do środka. Tym razem wida ć było, że się naprawd naprawdę ucieszy ucieszył na mój widok; chwyci ł mój płaszcz, jak dziecko chwyta się spódnicy spódnicy matki, a na jego twarzy pojawiła się prawdziwa prawdziwa ulga.
żą cy Dr żą cy z emocji starzec kazał usiąść mi na krze śle, a sam opad ł na drugie, obok którego leżały na podłodze skrzypce i smyczek. Przez moment siedział zupełnie biernie, kiwa ł tylko głową sprawiaj sprawiają c paradoksalne wrażenie, że intensywnie czegoś nasłuchuje. Po chwili na jego twarzy odmalowało się zadowolenie; zadowolenie; przeniósł się na na krzesło przy stole i napisawszy na kartce kilka słów podał mi, po czym znowu wróci ł do stołu, przy którym zacz ął pisać szybko i nieprzerwanie. W liście błagał mnie, abym okaza ł miłosierdzie i choć by dla zaspokojenia własnej ciekawości, zaczekał, aż on opisze dok ładnie w ję zyku zyku niemieckim wszystkie niepoję te te zjawiska i lę ki, ki, jakie go trapi ą . Czekałem wię c, c, a niemy starzec pisał. Po upływie godziny, kiedy wci ąż jeszcze pisał uk ładają c kartki jedna na drugiej, a ja czekałem, Zann drgnął, jakby czymś przestraszony. Zaczął się wpatrywa wpatrywać w zasłonię te te okno i nasłuchiwać w napię ciu. ciu. Po chwili wyda ło mi się , że i ja coś słyszę ; nie były to co prawda jakieś nieprzyjemne odg łosy, ale niezwykle subtelna, cicha, płyną ca ca z niezmierzonej dali melodia. Można by pomy śleć, że jakiś muzyk jest w s ą siednim siednim domu albo w jakim ś mieszkaniu za wysokim murem, poza który nigdy jeszcze nie zdo łałem spojrzeć. Na Zannie zrobiło to straszne wrażenie, rzucił pióro, podniós ł się i i chwyciwszy skrzypce wype łnił noc ą, jaka kiedykolwiek dobywa ła się spod najbardziej szaloną muzyk muzyk ą spod jego smyczka.
ę Ericha Na próżno by opisywa ć gr ę Ericha Zanna tej strasznej nocy. Jeszcze nigdy w życiu nie słyszałem takiej muzyki, a do tego wszystkiego widzia łem wyraz jego twarzy, który świadczył dobitnie, że powodem tej gry jest paniczny l ę k. k. Usiłował hałasować, coś odstraszyć albo odpę dzi dzić... ale co, nie mia łem poję cia, cia, wyczuwałem jednak, że musi to by ć coś strasznego. Gra była pełna fantazji, nieprzytomna, histeryczna, ale do samego ko ńca nosiła znamiona najwyższego geniuszu, którym ten stary cz łowiek był obdarzony. Rozpozna łem melodię - był to taniec wę gierski gierski grywany cz ę sto sto w teatrach. Nagle uświadomiłem sobie, że po raz pierwszy słyszę , aby Zann wykonywał utwór innego kompozytora. Coraz głośniej i głośniej, coraz bardziej szaleńcze piski i zawodzenia dobywa ły się ze ze zrozpaczonych skrzypiec. Muzyk ocieka ł potem, wykrzywia ł się jak jak mał pa, pa, cały czas wpatrują c się w w zasłonię te te okno. Pod wp ływem tej gry niemal że widziałem dziwnych satyrów i bachantki wirują ce ce w oszalałym tańcu pośród kipi ą cych cych otchłani chmur, dymu i b łyskawic.
Wtem wydało mi się , że słyszę przejmuj przejmują cy, cy, jednostajny d źwię k, k, który nie móg ł się dobywa dobywać ze skrzypiec; spokojny, świadomy, z okre ślonym celem, szyderczy głos gdzieś z dali. Wtedy to zaczęły stukać okiennice, poruszane wyj ą cym cym wiatrem nocy, który zerwał się jakby jakby ę rozlegaj w odpowiedzi na niesamowit ą muzyk muzyk ę rozlegają cą si się w w pokoju. Nie mia łem poję cia, cia, że skrzypce mogą dobywa dobywa ć z siebie takie dźwię ki. ki. Niedomkni ę te te okiennice waliły w okno coraz głośniej, aż nagle szyba rozpad ła się w w drobne kawa łki, a do pokoju wtargn ął lodowaty wiatr, od którego zacz ęły skwierczeć świece i zaszeleściły kartki na stole, na których Zann zacz ął spisywać swoje tajemnice. Spojrzałem na Zanna, ale by ł jakby nieprzytomny, nic nie widzia ł. Niebieskie oczy wychodziły mu z orbit, by ły szklane i niewidome, a jego zapami ę ta tała gra przeszła w orgię niesamowitych niesamowitych d źwię ków ków dobywaj ą cych cych się jakby jakby mechanicznie, których żadne pióro nie zdo łałoby opisać.
ękopis kopis i poniós ł w stronę Nagły podmuch, silniejszy niż wszystkie dotychczasowe, porwał r ę okna. Chcia łem złapać rozpę dzone dzone kartki, ale nim dopad łem stłuczonej szyby, ju ż uleciały na zewną trz. trz. Wtedy przypomniałem sobie, że już od tak dawna pragn ąłem wyjrzeć przez to okno, jedyne na Rue d'Auseil, z którego roztacza si ę ponad ponad murem widok na zbocze wzgórza i leżą ce ce niżej miasto. Było ciemno, ale przecież latarnie zawsze się pal palą noc nocą , miałem wię c nadzieję , że ujrzę j ją mimo mimo deszczu i wiatru. Kiedy jednak wyjrza łem z tego najwy żej umieszczonego okna na poddaszu, maj ą c za sobą skwiercz skwierczą ce ce świece i oszalałe dźwię ki ki skrzypiec pomieszane z wyciem nocnej wichury, nie zobaczyłem miasta ani przyjaznych świateł zapamię tanych tanych ulic, tylko czer ń bezkresnej otchłani... niewyobra żalnej, wypełnionej ą, nie przypominają cej tylko ruchem i muzyk ą cej niczego, co ma zwią zek zek z ziemią . W tym momencie wiatr zdmuchnął świece i znalazłem się po pośród dzikiej, nieprzeniknionej ciemności wypełnionej chaosem i piek łem, a tak że demonicznym szaleństwem wyją cych cych nocą skrzypiec. Cofnąłem się w w mrok izby nie maj ą c żadnych mo żliwości zapalenia światła, wpadłem na stół, przewróciłem krzesło, torują c sobie drogę tam, tam, gdzie rozlega ły się d dźwię ki ki wstrzą saj sają cej cej ą cen muzyki. Postanowi łem za wszelk ą cenę uratowa uratować siebie i Ericha Zanna, bez wzgl ę du du na przeciwstawiają ce ce mi się si siły. Wydawało mi się , że musnęło mnie coś lodowatego, krzyknąłem, ale straszny głos skrzypiec wszystko zagłuszał. Nagle uderzył mnie smyczek, a wię c byłem już blisko Zanna. Dotkn ąłem jego włosów z tyłu głowy, a nast ę pnie potrzą sn snąłem go za ramię , aby go przywo łać do świadomości.
ę k ę na Nie zareagował na to, gra ł nadal, nie zwalniają c tempa. Położyłem mu r ę k ę na głowie, powstrzymują c w ten sposób jej mechaniczny odruch kiwania, i wrzasn ąłem mu w same ucho, że musimy uciekać przed nieznanymi istotami w ładają cymi cymi nocą . Nie zareagował, nie przerwał swojej opę ta tańczej gry, a wiatr w najdziwniejszych porywach ta ńczył po całym poddaszu. Kiedy dotknąłem jego ucha, przeszył mnie dreszcz, nie wiedziałem dlaczego... dopóki nie dotkn ąłem jego twarzy... lodowatej, sztywnej, nieruchomej, której szklane oczy ę. Wtedy to jakim ś cudem odnalazłem drzwi i wielk ą ą , wpatrywały się bez bez celu w pustk ę drewnianą zasuw zasuwę i i wyrwałem się z z tej ciemności wypełnionej upiornym wyciem przeklę tych tych skrzypiec, które jeszcze bardziej się nasili nasiliło, kiedy znalazłem się na na zewną trz. trz. Skaczą c, c, zsuwają c się , niemal w powietrzu zlatywa łem z tych niesko ńczenie długich i ą , stromą star ą ulic ciemnych schodów; wpadłem na wą sk sk ą star ą ulicę , z chylą cymi cymi się do do ruiny budynkami i pokonuj pokonuj ą c schody oraz bruk znalaz łem się wreszcie wreszcie na niżej położonych ulicach, przy cuchną cej cej rzece płyną cej cej w kanionie otoczonym wysokimi murami; pokona łem ciemny most i znalazłem się po pośród szerszych i zdrowszych ulic oraz bulwarów; te straszne wrażenia
pokutują we we mnie do dzisiaj. Pami ę tam tam też, że wcale nie było wiatru, że świecił księżyc i że całe miasto migotało w blasku latar ń. Mimo usilnych poszukiwa ń i badań nie odnalazłem Rue d'Auseil. Ale nie jest mi z tego powodu przykro; nie żałuję te też, że zginęły niepoj ę te te głę bie gę sto sto zapisanych kartek, które mogły wyjaśnić tajemnicę muzyki muzyki Ericha Zanna.