SPIS RZECZY
OGRÓD O ROZWIDLAJĄCYCH SIĘ ŚCIEŻKACH Prolog ..................................... .................. ..................................... .................................... ..................................... ..................................... ............................... ............. 9 Pr z e ło ż ył y ł An dr z e j So bo l -J ur c zy ko w s ki Tlon, Uqbar, Orbis Tertius ......................................................................................... 11 Pr z eł o ż ył y ł An dr ze j So bo l -J ur cz y ko ws ki Poszukiwanie Al-Mutasima ......................................................................................... 29 Pr z eł o ż ył y ł An dr ze j So bo ł -J ur cz y ko ws ki Pierre Menard, autor Do n Ki c ho ta .......................................................................... 36 Pr z eł o ż ył y ł An dr ze j So bo l -J ur cz y ko ws ki ................. .................................... ..................................... ...................... ... . . 46 * Koliste ruiny . . . ................................... Pr z e ło ż ył y ł A ndr nd r z e j So bo l -J ur c z yk ow s ki Loteria w Babilanie....................................................... ' ............................................. 52 Pr z e ło ż ył y ł St an is ła w Ze m br z us k i Analiza twórczości Herberta Quaina .................................... .................. ..................................... ..................................... .................... 59 Pr z eł o ż ył y ł An dr ze j So bo l -J ur cz y ko ws ki ................ .................................... ..................................... ..................................... .................... 65 Biblioteka Babel . ,.................................. Pr z e ło ż ył y ł An dr z e j So bo l -J ur c zy ko ws ki Ogród o rozwidlaj ących się ścieżkach ........................................................................ 74 Pr z eł o ż ył y ł An dr ze j So bo l -J ur cz y ko ws ki TWORY WYOBRAŹNI Prolog ........................................................................................................................... 89 Pr ze ło ż ył y ł A nd r ze j So bo l -J ur c z y ko ws ki Pamiętliwy Funes ......................................................................................................... 91 Pr z e ło ż ył y ł St an is ła w Ze m br z us k i
3
Blizna ............................................................................................................................. 100 Pr z eł o ż ył y ł St an is ła w Ze m br z us k i Temat'zdrajcy i bohatera .............................................................................................106 Pr z eł o ż ył y ł A nd r ze j So bo l -J ur cz y ko ws ki ■ Śmierć i busola ............................................................................................................. 111 Pr z e ło ż yła y ła K al in a Wo jc ie ch ow s ka . . ^ . . . . . . . . Tajemny cud . 124 Pr z eł o ż ył y ł A nd r ze j So bo l -J ur cz y ko ws ki Trzy wersje Judasza .................................. ................ .................................... ..................................... ..................................... ..................... ... 131 Pr z eł o ż ył y ł An dr z e j So bo l -J ur cz y ko ws ki Zakończenie ................................... ................. .................................... .................................... ..................................... ..................................... ....................... ..... 137 Pr z e ło ż yła y ła K ał in a Wo jc ie ch ow s ka Sekta Feniksa Feniksa . ................................... ................. .................................... ..................................... ..................................... .................................141 ...............141 Pr z eł o ż ył y ł A nd r ze j So bo ł -J ur cz y ko ws ki Południe . . .................................... .................. .................................... .................................... ..................................... ..................................... ..................... ... 145 Pr z eł o ż ył y ł Ka zi m ie r z P ie ka r ec
PROLOG
Osiem opowiadań tej książki nie wymaga szerszego wykach) jaśnienia. Ósme (Ogród o rozwidlaj ących się ście ż kach) jest kryminalne; jego czytelnicy bę dą świadkami dokonania i wszystkich przygotowań do zbrodni, której cel znaj ą , ale której nie zrozumieją , jak są dz dzę , do samego końca. Inne są fantastyczne. Jedno — Loteria w Babilonie — nie jest całkowicie wolne od grzechu symbolizmu. Nie jeBabel; stem pierwszym autorem opowiadania Biblioteka ciekawi jego historii i prehistorii mogą zajrzeć na pewną stronicę 59 numeru miesię cznika cznika „Sur", na której widnie ją tak różnorodne nazwiska, jak Leucyp i Lasswitz, Lewis Carroll i Arystoteles. W Kolistych ruinach wszystko jest nierealne; w nocie Pierre Menard, autor Don Kichota nierealny jest los, jaki narzuca sobie bohater. Wykaz utworów, które mu przypisuję , nie jest zbyt zabawny, ale nie jest arbitralny; jest wykresem wykresem jego umysłowej biografii... biografii... Układanie obszernych książek to pracowite i zubożają ce szaleństwo: rozwijanie na pię ciuset ciuset stronach idei, której doskonały ustny wykład zajmuje kilka minut. Lepiej udawać, że takie książki już istnieją , i przedstawiać ich streszczenie, komentarz. Tak postą pił pił Carlyle w Sartor Resartus; Butler w The Fair Haven; dzieła te posiadają tę niedoskonałość, że są również książkami nie mniej tautologicznymi niż inne. Ponieważ jestem bardziej rozsą dny, dny, bardziej nieporadny, bardziej leniwy, wolałem napisać noty o książkach urojonych. Są to: to: Tlón, U ąbar,
6
Orbis Tertius; Analiza twórczo ści Herberta Quaina; Poszukiwanie Al-Mutasima. Ostatnia pochodzi z roku 1935; niedawno czytałem The Sacred Fount (1901), który w ogólnych zarysach jest być może analogiczny. W tej subtelnej powieści Jamesa narrator bada, czy na B wywiera wpływ A czy C; w Poszukiwaniu Al-Mutasima przeczuwa on lub odgaduje poprzez B odległe istnienie Z, którego B nie zna. Buenos Aires, 10 listopada 1941 Jorge Luis Borges
TLON, UQBAR, ORBIS TERTIUS
i
Zawdzię czam czam odkrycie Uqbaru połą czeniu czeniu lustra i encyklopedii. Lustro niepokoiło głę bi bię korytarza pewnej willi na ulicy Gaona w Ramos Mejia; encyklopedia nosi oszukańczy tytuł The Anglo-American Cyclopaedia (New York, 1917) i jest przedrukiem równie dosłownym jak nudnym Eneyklopaedia Britannica z 1902 r. Zdarzyło się to jakieś pięć lat temu. Bioy Casares, który owego wieczoru jadł ze mną kolację , mówił o moim pomyśle powieści w pierwszej osobie, w której narrator, opuszczają c lub deformu ją c pewne fakty, popadłby w liczne sprzeczno ści: pozwoliłyby one niektórym czytelnikom — bardzo niewielu czytelnikom •— na odgadnię cie cie okrutnej czy banalnej rzeczywistości. Z odległej głę bi bi korytarza śledziło nas lustro. Odkryliśmy (późną nocą odkrycie takie jest nieuniknione), że lustra mają w sobie coś monstrualnego. Bioy Casares przypomniał wówczas, że jeden z herezjarchów Uą baru baru uważał, iż lustra i kopulacja są wstrę tne, tne, jako że pomnażają ilość ludzi. Zapytany o pochodzenie tej zaskakują cej cej opinii odpowiedział, że The Anglo-American Cyclopaedia zamieszcza ją w artykule o Uą barze. barze. W willi (którą wynajmowaliśmy wraz z umeblowaniem) znajdował się egzemplarz tego dzieła. Na ostatnich stronach tomu XLVI znaleźliśmy artykuł o Uppsali; na pierwszych tomu XLVII artykuł Ural-Altaic Languages, natomiast ani jednego słowa na temat Uą baru. baru. Bioy, zdziwiony, sprawdził tomy indeksu; próbował na pró żno wszystkich możliwych gra
8
fii: Ukbar, Ucbar, Ooqbar, Oukbahr... Zanim odszedł, powiedział, że chodziło o region Iraku czy Azji Mniejszej. Wyznaję , że przyją łem łem to wyjaśnienie z pewnym zakłopotaniem. Doszedłem do wniosku, że ten nie wzmiankowany kraj, ten anonimowy herezjarcha, był fikcją zaimprowizowaną przez skromność Bioya, aby uzasadnić pewne zdanie. Poszukiwania, w rezultacie jałowe, w jednym z atlasów Justusa Perthesa, utwierdziły mnie w tej wą ttpliwości. Nastę pnego pnego dnia Bioy zatelefonował do mnie z Buenos Aires. Powiedział, że ma przed oczyma artykuł o Uqbarze, w XLVI tomie encyklopedii. Imienia herezjarchy nie było, ale była wzmianka o jego doktrynie, i to w słowach prawie identycznych z tymi, które zacytował, o ile nie słabszych — być może — pod wzglę dem dem literackim. Bioy zacytował z pamię ci: ci: Copulation and mirrors are abominable. Tekst encyklopedi mówił: „Dla jednego z tych gnostyków wszechświat widzialny jest złudzeniem lub — ściślej ■— sofizmatem; lustra i ojcostwo są obrzydliwe (mirrors and fatherhood are abominable), gdyż zwielokrotniają go i powię kszaj kszają ." ." Powiedziałem mu, zgodnie z prawdą , że chę ttnie zobaczyłbym ten artykuł. Kilka dni pó źniej przyniósł mi go. Zdziwiło mnie to, gdyż skrupulatne indeksy kartograficzne Erdkunde Rittera całkowicie pomijają milczeniem istnienie TJqbaru. Wolumen przyniesiony przez Bioya był rzeczywiście XLVI-tym z Anglo-American Cyclopaedia. Informacja alfabetyczna na pierwszej stronie i na grzbiecie była taka sama jak w naszym egzemplarzu (Tor — Ups), ale wolumen, zamiast 917, posiadał 921 stronic. Te cztery dodatkowe stronice zawierały artykuł o Uqbarze: nie przewidziany (jak czytelnik z pewno ścią zauważył) informacją alfabetyczną o zawartości. Stwierdziliśmy później, że mię dzy dzy dwoma tomami nie było poza tym żadnej różnicy; oba (wspomniałem już o tym, jak są dz dzę ) były przedrukiem dziesią tej tej Encyclopaedia Britannica. Bioy kupił swój egzemplarz na jakiejś licytacji. Przeczytaliśmy artykuł z pewną uwagą . Jedynym zaskakują cym cym fragmentem był ustę p zacytowany przez
9
Bioya; reszta wydawała się bardzo prawdopodobna, bardzo zgodna z ogóln ą tonacją dzieła i (rzecz naturalna) nieco nudna. Czytają c go powtórnie, odkryli śmy pod jego ścisłym stylem zasadniczą nieokreśloność. Z czternastu nazw działu geograficznego rozpoznaliśmy tylko trzy (Chorasan, Armenia, Erzerum), wstawione w tekst w sposób dwuznaczny; z nazwisk historycznych ■— jedno zaledwie owego samozwańca, Maga Smerdysa, który jednak wymieniony był tylko dla porównania. Artykuł zdawał się określać ściśle granice Uą baru, baru, ale jego mglistymi punktami odniesienia były rzeki, kratery i góry tego ż kraju. Przeczytaliśmy na przykład, że granice południowe są wyznaczone przez równiny Tsa i Chaldun i deltę Axy i że wyspy tej delty obfituj ą w dzikie konie. Tyle na począ tku tku strony 918. Z działu historycznego (stronica 920) dowiedzieliśmy się , że w wyniku prześladowań religijnych w XIII w. ortodoksi szukali schronienia na tych wyspach, gdzie wznoszą się dotychczas ich obeliski i gdzie kopią c można nierzadko znaleźć ich kamienne lustra. Dział J ę zyk i literatura, dość krótki, zawierał jedno tylko godne uwagi miejsce, w którym mówiono, że literatura Uą baru baru posiada charakter fantastyczny i że jej epopeje, podobnie jak legendy, nie odnosiły si ę nigdy do rzeczywistości, lecz do dwóch wyimaginowanych regionów Mlejnas i Tlon... Bibliografia zawierała cztery tomy, których dotychczas nie udało się nam odnaleźć, choć trzeci — Silas Haslam, History oj the Land Called Uabar, 1874 •— figuruje w katalogach księ garni garni Bernarda Quaricha.* und lesenswerthe Bemerkungen iiber Pierwszy, Lesbare das Land Ukkbar in Klein-Asien, pochodził podobno z 1641 r. i jego autorem był Johannes Yalentinus Andrea. Rzecz jest godna uwagi: w kilka lat później odnalazłem nieoczekiwanie to nazwisko na pewnej stronie u De Quinceya (Writings, tom XIII) i dowiedziałem się , że należało do teologa niemieckiego, który, w począ tkach tkach wieku XVII, opisał wyimaginowaną gmin gminę Ró Różokrzyżowców; wspólno*
Haslam
Labyrinths.
10
jest
równie ż
autorem
dzieła
General
History
of
MM^M-sm.mmlíliülgiapiiipi .... .......................... mm mmmmmmoi tę : którą kto inny, później, rzeczywiście założył, kierowany przykładem tego, co sobie wyobraził Andrea. Tego samego popołudnia udaliśmy się do Biblioteki Narodowej; na próżno jednak niepokoiliśmy atlasy, katalogi, roczniki towarzystw geograficznych, pamię tniki tniki podróżników i historyków: żaden z nich nie był nigdy w Uqbarze. Nawet indeks główny encyklopedii Bioya nie podawał tej nazwy. Nastę pnego pnego dnia Carlos Mastronardi (któremu opowiedziałem o tym wypadku) dostrzegł w jakiejś księ garni czarno-złote grzbiety Anglo-American Cyclopaedia... Wszedł i zajrzał do tomu XLVI. Oczywiście nie znalazł najmniejszego śladu Uqbaru. II
W
hotelu w Adrogué, wśród bujnych wiciokrzewów i złudnych głę bi bi luster, trwa jeszcze jakieś ograniczone i zacierają ce ce się wspomnienie Herberta Ashe, inżyniera życia, Ferrocarriles del Sur. Za jak wielu Anglików, cierpiał na „nierealność"; gdy umarł, nie jest nawet tym duchem, jakim był ju ż wówczas. Był wysoki, zawiedziony i jego zmę czona czona prostoką tna tna broda była ruda. Wydaje mi się , że był wdowcem, bezdzietnym. Co parę lat jeździł do Anglii: aby odwiedzić (jak są dz dzę z fotografii, którą nam pokazywał) jakiś zegar słoneczny i jakieś dę by. by. Mój ojciec zaprzyjaźnił się z nim (choć wyrażenie to jest zbyt mocne) jedną z tych angielskich przyjaźni, które zaczynają , się od wykluczenia szczerości i natychmiast unikaj ą rozmów; wymieniali zwykle ze sobą książki i czasopisma; zazwyczaj spotykali się w milczeniu przy szachach... Pamię tam tam go w hallu hotelu, z książką matematyczną w rę ku, ku, jak patrzał od czasu do czasu na niepowtarzalne barwy nieba. Pewnego wieczoru rozmawialiśmy o dwunastkowym systemie liczbowym (w którym dwana ście pisze się 10); Ashe powiedział mi, że pracuje właśnie nad tłumaczeniem nie wiem już jakich tablic dwunastkowych na sześćdziesią tkowe tkowe (w których sześćdziesią t pisze się 10). Dodał, że praca ta została mu zlecona przez pewnego Norwega w Rio Grande do Sul. Znaliśmy go od o śmiu
lat i nigdy nam nie wspomniał, że tam był... Mówiliśmy 0 życiu pasterzy, o capangas, o brazylijskiej etymologii słowa gaucho (które niektórzy starzy ludzie na wschodzie wymawiają jeszcze gaucho) i nie było już mowy — niech mi Bóg wybaczy ;— o funkcjach dwunastkowych. We wrześniu 1937 r. (nie było nasi wówczas w hotelu) Herbert Ashe umarł na pę kni knię cie cie tę tniaka. tniaka. Kilka dni przedtem otrzymał z Brazylii zapieczę towan towaną poleconą przesyłkę . Była to książka in octavo. Ashe zostawił ją w barze, gdzie ją — — po miesią cach cach — odnalazłem. Zaczą łem łem ją kartkowa kartkować 1 poczułem dziwny zawrót głowy, którego nie opiszę , bo nie jest to historia moich wzruszeń, lecz historia Uqbaru, Tlonu i Orbis Tertius. W pewnej nocy Islamu, która zwie się Nocą Nocy, otwierają się na oścież tajemne wrota nieba i woda w dzbanach staje si ę słodsza; gdyby wrota te otwarły się wówczas, nie poczułbym tego, co poczułem. Książka napisana była po angielsku i miała 1001 stron. Na jej żółtym skórzanym grzbiecie przeczytałem te dziwne' słowa, które powtarzała karta tytułowa: A First Encyclopaedia of Tlbn. Vol. XI. Hlaer to Jangr. Nie było daty ani miejsca wydania. Pierwsza strona i bibułka jednej z kolorowych tablic nosiły owalną niebieską pieczęć z napisem: Orbis Tertius. Dwa lata wcześniej, ná stronicach pewnej encyklopedii-plagiatu, odkryłem zwię zły zły opis fikcyjnego kraju; obecnie przypadek dostarczał mi czegoś bardziej jeszcze cennego i trudnego. Miałem teraz w rę ku ku obszerny i metodyczny fragment całkowitej historii nieznanej planety, z jej budowlami i wojnami, z przerażeniem jej mitologii i zgiełkiem jej ję zyków, zyków, z jej cesarzami i morzami, z jej minerałami, z jej ptakami i rybami, z jej algebrą i ogniem, z jej kontrowersjami teologicznymi i metafizycznymi. I wszystko to na piśmie, spoiste, bez widocznej intencji doktrynalnej czy parodystycznej. „Jedenasty tom", o którym mówi ę , zawierał odsyłacze do tomów nastę pnych pnych i poprzednich. Nestor Ibarra, w pewnym klasycznym już artykule zamieszczonym w nouvelle Revue Française", przeczy istnieniu tych tomów; Ezequiel Martínez Estrada i Drieu La Rochelle odparli, być może zwycię sko, sko, tę w wą tpliwo tpliwość. Faktem jest jednak, łS
że
dotychczas najbardziej skwapliwe poszukiwania pozostały bez rezultatu. Na próżno przerzuciliśmy biblioteki obu Ameryk i Europy. Alfonso Reyes, zmę czony czony tymi niskimi i policyjnymi poszukiwaniami, proponuje, abyśmy przedsię wzi wzię li li wspólnie dzieło odtworzenia licznych i masywnych brakują cych cych tomów: ex ungue leonem. Kalkulu je pół żartem, pół serio, że jedno pokolenie tlonistów mogłoby okazać się wystarczają ce. ce. To ryzykowne obliczenie odsyła nas do problemu podstawowego: kim byli twórcy Tlónu? Liczba mnoga jest tu nieunikniona; hipoteza jednego wynalazcy ■— jednego nieskończonego Leibniza, działają cego cego w ciemnościach i skromności — została jednogłośnie odrzucona. Są dzi dzi się , że ten brave new world jest dziełem jakiegoś tajemnego stowarzyszenia astronomów, biologów, inżynierów, metafizyków, poetów, chemików, moralistów, malarzy, geometrów... pod kierunkiem jakiegoś ukrytego geniusza. W rzeczywistości roi się od osobników, którzy posiedli te różne dyscypliny, nie zaś od takich którzy zdolni są do tworzenia, a tym bardziej do podporzą dkowania dkowania tworzenia rygorystycznemu i systematycznemu planowi, jakim jest plan Tlonu. Plan ten jest tak rozległy, że wkład każdego autora musiał być nieskończenie mały. Począ tkowo tkowo są dzono, dzono, że Tlón jest po prostu chaosem, nieodpowiedzialnym popuszczeniem wodzy wyobraźni; teraz jednak wiadomo, że jest to kosmos i że zostały sformułowane, nawet jeśli w sposób prowizoryczny, wewnę trzne trzne prawa, które nim rzą dz dzą . Wystarczy przypomnieć, że w pozornych sprzecznościach Jedenastego Tomu dostrzeżono podstawowy dowód, iż inne tomy istniej ą : do tego stopnia przestrzegany w nim porzą dek dek jest jasny i konsekwentny. Popularne czasopisma rozpowszechniły, z wybaczalną przesadą , zoologie i topografie Tlónu; są dz dzę , że jego przezroczyste tygrysy i krwiste wieże nie zasługują , być może, na nieprzerwaną uwagę w s z y s t k i c h ludzi. Ale poświę cę kilka kilka minut jego koncepcji wszech świata. Hume, raz na zawsze, zauważył, że argumenty Berkeleya nie dopuszczają najmniejszej repliki i nie inspiruj ą najmniejszego przekonania. Są d ten jest zupełnie prawdziwy na Ziemi; zupełnie jednak fałszywy na Tlonie. Na-
1(5
I
rody tej planety są — w sposób wrodzony — idealistyczne; ję zyk zyk ich i jego pochodne — ■ religia, literatura, metafizyka — zakładają z góry idealizm. Świat, dla nich, nie jest zbiorem przedmiotów w przestrzeni; jest heterogeniczną serią niezależnych czynów; jest nastę pczy, pczy, czasowy, Ursprache nie zaś przestrzenny. W domyślnym Tlönu, z którego pochodzą ję zyki zyki i dialekty „aktualne", nie istnieją rzeczowniki; istnieją czasowniki bezosobowe, określane jednosylabowymi przyrostkami (lub przedrostkami) o znaczeniu przysłówkowym. Na przykład: nie ma słowa, które odpowiadałoby naszemu słowu ksi ężyc, ale istnieje istnieje czasowni czasownik, k, który który brzmi brzmiałby ałby u nas k s i ę ż y c z n i ć lub k s i ę ż y c o w a ć. „Wzeszedł księżyc nad rzeką " mówi się hlör u fang axaxaxas mlö, to znaczy, w kolejności: (upward) „Ku górze za wieczniesą czy czyć zaksiężycowało." (Xul Solar tłumaczy krótko: „Hop, za przebiegać zaksię życzniło." Upward, beyond the onstreaming, it mooned.) To, co zostało powiedziane, odnosi się do ję zyków zyków półkuli północnej (co do których Ursprache Jedenasty Tom daje niezwykle mało wskazówek); pierwotną komórką nie jest czasownik, ale jednozgłoskowy przymiotnik. Rzeczownik tworzy się poprzez nagromadzenie przymiotników. Nie mówi się k s i ę ż y c : mówi się p o w i e t r z n o - j a s n y p o n a d c i e m n o-o k r ą g ł y m lub lub j a s n o-p o-p o m a r a ńc z o w y-w y s o k o-n i e b i e s k i e g o , lub jakikolwiek inny zestaw. W tym szczególnym przypadku zbiór przymiotników odpowiada rzeczywistemu przedmiotowi; ale chodzi tu właśnie o przypadek szczególny. W literaturach tej półkuli (jak w trwają cym cym świecie Meinonga) obfitują przedmioty idealne, powołane i nikn ą ce ce w jednej chwili, zależnie od potrzeb poetyckich. Czasami określa te przedmioty zwykła równoczesność. Niektóre składają się z dwóch terminów, jednego o charakterze wzrokowym i jednego o charakterze słuchowym: kolor rodzą cego cego się dnia i odległy krzyk ptaka. Inne z wię kszej kszej ilości terminów: słońce i woda płyną ca ca naprzeciw piersi pływaka, nieokreślony kolor różowy, który widzi się przez zamknię te te oczy, uczucie kogoś, kto pozwala nieść się rzece rzece i, jednocześnie, 2 — Fikcje
17
snowi. Te przedmioty drugiego stopnia mogą łą czy czyć się z innymi; proces ten, dzi ę ki ki pewnym skrótom, jest praktycznie nieskończony. Istnieją słynne poematy złożone z jednego tylko, ogromnego słowa. Słowo to odpowiada jednemu przedmiotowi, przedmiotowi poetyckiemu stworzonemu przez autora. Z faktu, że nikt nie wierzy w rzeczywistość rzeczowników, wynika w paradoksalny sposób, że ilość tych ostatnich jest niesko ńczona. Ję zyki zyki półkuli północnej Tlbnu posiadaj ą wszystkie rzeczowniki ję zyków zyków indoeuropejskich — i wiele innych. Nie bę dzie dzie przesadą twierdzenie, że kultura klasyczna Tlbnu obejmuje jedną tylko dyscyplinę , psychologię . Inne są jej podporzą dkowane. dkowane. Powiedziałem już, że mieszkańcy tej planety pojmują wszechświat jako serię procesów myślowych, które nie odbywają się w przestrzeni, lecz, w sposób nastę pczy, pczy, w czasie. Spinoza przypisuje swemu niewyczerpalnemu bóstwu atrybuty rozcią gło głości i myśli; na Tlonie nikt nie zrozumiałby zestawienia tej drugiej (która jest typowa tylko dla pewnych stanów) z t ą pierwszą , która jest doskonałym synonimem kosmosu. Innymi słowy: nie pojmuję , że to, co przestrzenne, trwa w czasie. Dostrzeżenie dymu na horyzoncie, a potem płoną cego cego pola, a potem źle zgaszonego papierosa, który spowodował pożar, jest uważane za przykład asocjacji myśli. Ten monizm, czy całkowity idealizm, paraliżuje naukę . Wyjaśnić (lub uzasadnić) jakiś fakt to połą czy czyć go z innym faktem; ale ten zwią zek, zek, na Tlonie, odpowiada późniejszemu stanowi przedmiotu, a nie odnosi si ę do stanu poprzedniego, toteż nie wyjaśnia go. Każdy stan umysłowy jest niepodzielny: sam fakt nazwania go — id est sklasyfikowania go — zawiera w sobie zafałszowanie. Wydaje się , że można by stą d wysnuć wniosek, iż na Tlonie nie istnieją nauki — ani nawet rozumowania. W rzeczywistości, w paradoksalny sposób, nauki istnieją tam, i to w ilości prawie nieskończonej. Z filozofiami sprawa ma się tak jak na półkuli północnej z rzeczownikami: fakt, że każda filozofia jest z założenia tylko zabawą dialektyczną , jakąś Philosophie des Ais Ob, przyczynił się do pomnożenia ich. Istnieje wiele systemów niewiarygodnych,
15
ale posiadają cych cych przyjemną budowę albo sensacyjny charakter. Metafizycy Tlbnu nie poszukują prawdy ani nawet prawdopodobieństwa, a tylko zadziwienia. Uważa ją metafizykę za gałąź literatury fantastycznej. Wiedzą , że dany system jest jedynie podporzą dkowaniem dkowaniem wszystkich aspektów wszechświata któremukolwiek z tychże aspektów. Ale nawet wyrażenie „wszystkie aspekty" może być odrzucone, gdyż opiera się na niemożliwym dodaniu chwili obecnej do przeszłych. Również ta liczba mnoga „przeszłych" jest niedozwolona, gdyż zakłada inną niemożliwą operację ... ... Jedna ze szkół Tldnu przeczy nawet istnieniu czasu: argumentuje, że teraźniejszość jest nieokreślona, że przyszłość nie posiada innej rzeczywistości niż jako obecna nadzieja, że przeszłość nie posiada innej rzeczywistości niż jako obecne wspomnienie.* Inna szkoła twierdzi, że czas już cały przeminą ł i że nasze życie jest zaledwie wspomnieniem lub odbiciem wieczornym, niewą tpliwie tpliwie zafałszowanym i niepełnym, nieodzyskalnego procesu. Inna, że historia wszechświata — a w niej nasze życie, najdrobniejsze szczegóły naszego życia — jest pismem, które tworzy jakiś pomniejszy bóg, aby porozumie ć się z demonem. Inna, że wszechświat jest porównywalny do owych kryptografii, w których nie wszystkie znaki posiadają wartość, i że prawdziwym jest tylko to, co wydarza się co trzysta nocy. Inna, że podczas gdy śpimy w jednym miejscu, czuwamy gdzie indziej i że w ten sposób każdy człowiek jest dwoma ludźmi. Wśród doktryn Tldnu żadna nie wznieciła takiego oburzenia jak materializm. Niektórzy myśliciele nadali mu sformułowanie, ale w terminach bardziej żywiołowych niż jasnych, jak ktoś, kto chce zaproponować paradoks. Aby ułatwić zrozumienie tezy tak niepoję tej, tej, pewien herezjarcha z wieku XI ** wymyślił sofizmat o dziewię ciu ciu miedzianych monetach, którego skandaliczna fama odpowiada, * Russel (The Analysis of Mind, 1921 s. 159) przypuszcza, że planeta została stworzona przed niewieloma minutami, wyposażona w ludzkość, która „pamię ta" ta" iluzoryczną przeszło przeszłość. ** Wiek w konsekwencji systemu dwunastkowego, oznacza tu okres stu czterdziestu czterech lat.
2'
19
na Tlonie, famie aporii eleackich. Istnieją liczne wersje tego „pozornego rozumowania", które różnią się co do ilości monet lub odnalezień; oto najbardziej popularna: We wtorek X, idą c ścieżką przez pustkowie, gubi dziewięć miedzianych monet. W czwartek Y znajduje na ścieżce cztery monety, trochę zaśniedziałe po środowym deszczu. W pią tek tek Z znajduje trzy monety na tej samej ścieżce i w ten sam pią tek, tek, rano, X znajduje dwie w sieni swego domu. Z historii tej herezjarcha chciał wydedukować rzeczywistość — to jest cią gło głość — dziewię ciu ciu odzyskanych monet. Byłoby absurdem — twierdził — wyobrażać sobie, że cztery z dziewię ciu ciu monet nie istniały od wtorku do czwartku, trzy od wtorku do pią tku tku po południu i dwie od wtorku do pią tku tku rano. Natomiast logiczne jest uważać, że istniały one — choćby w pewien tajemny sposób, którego zrozumienie jest zabronione ludziom •— we wszystkich momentach tych trzech okresów. Ję zyk zyk Tlbnu źle nadawał się do sformułowania tego paradoksu; wię kszo kszość nie zrozumiała go. Obrońcy ogólnego rozsą dku dku ograniczyli się począ tkowo tkowo do zaprzeczenia prawdziwości tej historii. Twierdzili, że chodzi o pomyłkę słowną opierają cą się na nierozważnym użyciu dwóch neologizmów nie uświę conych conych zwyczajem i obcych dla ścisłego każdego rozumowania: czasowników „znaleźć" i „zgubić", które zawierały petitio principii, gdyż zakładały identyczność pierwszych dziewię ciu ciu monet z ostatnimi. Przypomnieli, że każdy rzeczownik (człowiek, moneta, czwartek, środa, deszcz) posiada jedynie wartość metaforyczną . Ujawnili perfidną okoliczność wyrażenia „nieco zaśniedziałe po środowym deszczu", które z góry zakłada to, co należy udowodnić: trwanie czterech monet mię dzy dzy wtorkiem i czwartkiem. Zauważyli, że jednakowość to nie to samo co identyczno ść, i sformułowali rodzaj reductio ad absurdum, hipotetyczny przypadek dziewię ciu ciu ludzi, którzy podczas dziewię ciu ciu kolejnych nocy odczuwają silny silny ból. Czy nie byłoby śmieszne — pytali —
17
utrzymywać, że to ten sam ból? * Dodawali, że herezjarcha kierował się jedynie bluźnierczym zamiarem przypisywania boskiej kategorii istnienia kilku zwykłym monetom; i wykazali, że czasami negował on mnogość, czasami zaś nie. Jeżeli podobieństwo niesie z sobą identyczność — argumentowali — należałoby również przyjąć, że dziewięć monet jest tylko jedn ą monet monetą . W niewiarygodny sposób argumenty te nie okazały si ę definitywną refutacją . W sto lat po postawieniu problemu pewien myśliciel, nie mniej błyskotliwy od herezjarchy, ale reprezentują cy cy tradycję ortodoksyjną , sformułował bardzo zuchwałą hipotezę . Według tego szcz ęśliwego przypuszczenia istnieje jeden tylko podmiot, ten niepodzielny podmiot jest każdym z istnień wszechświata, które są organami i maskami bóstwa. X to Y i zarazem Z. Z znajduje trzy monety, gdyż pamię ta, ta, że X je zgubił. X znajduje dwie w sieni, gdyż pamię ta, ta, że pozostałe zostały odzyskane... Jedenasty Tom daje do zrozumienia, że całkowite zwycię stwo stwo tego idealistycznego panteizmu zawdzię cza czać należy trzem podstawowym racjom. Pierwsza to odrzucenie solipsyzmu; druga — mo żliwość zachowania psychologicznej podstawy nauk; trzecia — mo żliwość zachowania kultu bóstw. Schopenhauer (pasjonują cy cy i jasno myślą cy cy Schopenhauer) formułuje bardzo podobną Pererga und Paralipodoktryn ę w pierwszym tomie mena. Geometria Tlbnu obejmuje dwie nieco różne dyscypliny: wzrokową i dotykową . Druga odpowiada naszej i jest podporzą dkowana dkowana pierwszej. Podstawą geometrii wzrokowej jest powierzchnia, nie zaś punkt. Geometria ta nie zna równoległych i twierdzi, że człowiek, który zmienia swe położenie, modyfikuje otaczają ce ce go formy. Podsta*
Dzisiaj jeden z kościołów Tlonu utrzymuje po plato ńsku, że niektóre rzeczy, jak pewien określony ból, pewien zielonkawy odcie ń koloru pewna temperatura, pewien d źwięk żółtego, stanowią jedyną rzeczywistość. Wszyscy ludzie, w zawrotnym coitus, są tym samym człowiekiem. Wszyscy ludzie, momencie którzy powtarzaj ą jakiś wers Szekspira są Wiliamem Szekspirem.
18
mm m mmmm wą arytmetyki Tlónu jest poj ę cie cie liczby nieokreślonej. Matematycy podkreślają znaczenie pojęć „wię kszy" kszy" i „mniejszy", które nasi matematycy wyrażają przy pomocy symboli > i
19
rektor jednego z wię zie zień państwowych zakomunikował zatrzymanym, że w dawnym korycie pewnej rzeki znajdują się jakieś groby, i przyrzekł wolność temu, kto dokonałby ważnego odkrycia. Podczas miesię cy cy poprzedzają cych cych wykopaliska pokazywano wi ęźniom fotografie tego, co mieli znaleźć. Ta pierwsza próba wykazała, że nadzieja i dążenie mogą stanowić przeszkodę ; po tygodniu pracy łopat ą i kilofem nie zdołano wykopać żadnego hrónu prócz zardzewiałego koła, datują cego cego się z okresu późniejszego niż eksperyment. Rzecz utrzymana została w tajemnicy i była później powtórzona w czterech szkołach. W trzech niepowodzenie było prawie zupełne; w czwartej (której dyrektor umarł przypadkowo podczas pierwszych prac wykopaliskowych) uczniowie wydobyli z ziemi — lub też wykonali — złotą maskę , starożytny miecz, dwie czy trzy ceramiczne amfory i potrzaskany, zielonkawy tors jakiegoś króla, noszą cy cy na piersiach inskrypcję , której nie udało si ę jeszcze odczyta ć. Odkryto w ten sposób, że obecność świadków znają cych cych eksperymentalny charakter poszukiwań jest przeciwwskazana... Masowe poszukiwania dają w rezultacie przedmioty sprzeczne ze sobą ; dziś daje się pierwszeństwo pracom indywidualnym i prawie zaimprowizowanym. hrónirów Metodyczne wytwarzanie (podaje Jedenasty Tom) dostarczyło nieocenionych usług archeologom. Pozwoliło na badanie, a nawet modyfikowanie przeszłości, która stała się nie mniej plastyczna i uległa niż przyszłość. Rzecz ciekawa: hróniry drugiego i trzeciego stopnia — hróniry powstałe z innego hrónu; hróniry powstałe z hrónu hrónu — wyolbrzymiają aberracje hrónu pierwotnego; hróniry stopnia pią tego tego są prawie ich pozbawione, dziewią tego tego mylą się z hrónirami drugiego stopnia, jedenastego mają czystość linii nie posiadaną nawet przez oryginał. Proces ten jest periodyczny: hrón dwunastego stopnia zaczyna się już znowu degradować. Dziwniejszy i bardziej czysty od każdego hrónu jest czasami ur: rzecz wyprodukowana przez sugestię , przedmiot wywołany przez nadzieję . Wielka złota maska, o której wspomniałem, jest tego wspaniałym przykładem. Rzeczy, na Tlonie, podwajają si się , ale dążą równie również do
20
zatarcia się i zatracenia szczegółów, gdy ludzie zapominają o nich. Klasyczny jest przykład progu, który trwał, dopóki siadywał tam pewien żebrak, i który ze śmiercią tegoż znikną ł.ł. Zdarzało się też, że ptaki czy koń ratowały ruiny amfiteatru. 1940, Salto Oriental Postscriptum z r. 1947. Odtworzyłem poprzedni artykuł tak, jak ukazał się w Antologii literatury fantastycznej z 1940 r., pomijaj ą c tylko niektóre metafory i satyryczny ton, które dziś okazałyby się nie na miejscu. Wydarzyło się tyle rzeczy od tego czasu... Ograniczę się do wspomnienia o nich. W marcu 1941 r. w pewnej książce Hintona, która należała do Herberta Ashe, znaleziono odrę czny czny list Gunnara Erfjorda. Koperta nosiła pieczęć pocztową z Ouro Preto; list wyjaśniał całkowicie zagadkę Tlónu. Tekst jego potwierdza hipotezę Martineza Estrady. Wspaniała historia rozpoczę ła ła się pewnej nocy w Lucernie czy w Londynie, na począ tku tku wieku XVII. Powstało wtedy tajemne i nieszkodliwe towarzystwo (liczyło ono pośród swych stowarzyszonych Dalgarna, a potem George'a Berkeleya), które obrało sobie za cel wymyślenie jakiegoś kraju. W mglistym programie począ tkowym tkowym figurowały „studia hermetyczne", filantropia i kabała. Z tego pierwszego okresu pochodzi ciekawa książka Johannesa Andrea. Po kilku latach obrad i przedwczesnych syntez zrozumiano, że jedno pokolenie nie wystarczy, by stworzyć kraj. Postanowiono, że każdy z mistrzów tworzą cych cych towarzystwo wybierze sobie ucznia w celu kontynuowania dzieła. Ta dziedziczna zasada zwyciężyła; po dwuwiecznej przerwie prześladowane bractwo pojawiło się w Ameryce. W r. 1924 w Memfis (Tennessee) jeden ze stowarzyszonych rozmawia z ascetycznym milionerem Ezra Buckleyem. Ten ostatni słucha go z pewnym lekceważeniem — i śmieje się ze skromności projektu. Mówi, że w Ameryce wymyślenie kraju jest absurdalne, i proponuje wymyślenie planety. Do tego gigantycznego pomysłu dorzuca drugi, który był dzieckiem jego
21
nihilizmu *: utrzymanie w tajemnicy ogromnego przedsię wzię cia. cia. Znajdowało się wówczas w obiegu dwadzieścia tomów Encyclopaedia Britannica; Buckley sugeruje metodyczną encyklopedię iluzorycznej planety. Poświę ci ci planecie swe złotonośne żyły, swe żeglowne rzeki, swe pastwiska ryte przez byka i bizona, swych Murzynów, swe domy publiczne i swe dolary, ale pod jednym warunkiem: „Dzieło nie bę dzie dzie paktowało z samozwańcem Jezusem Chrystusem." Buckley nie wierzy w Boga, ale chce wykaza ć nieistnieją cemu cemu Bogu, że ludzie śmiertelni są zdolni do wyobrażenia sobie świata. Buckley umiera otruty w Baton Rouge w 1928 r. W r. 1914 towarzystwo przekazuje swym współpracownikom, których jest trzystu, ostatni tom Pierwszej Encyklopedii Tlbnu. Publikacja pozostaje utrzymana w tajemnicy: jej czterdzieści tomów (dzieło najobszerniejsze, jakie zostało kiedykolwiek dokonane przez ludzi) bę dzie dzie miało służyć jako podstawa do innego, bardziej szczegółowego dzieła, zredagowanego już nie po angielsku, ale w jednym z ję zyków zyków Tlónu. To studium iluzorycznego świata nosi prowizoryczny tytuł Orbis Tertius i jednym z jego skromnych demiurgów był Herbert Ashe, nie wiem, czy jako agent Gunnara Erfjorda, czy jako stowarzyszony. stowarzyszony. Fakt, że otrzymał on Jedenasty Tom, zdaje się przemawiać za tą drugą hipotezą . A pozostałe tomy? Poczynają c od 1942 r. fakty zaczę ły ły się mnożyć. Pamię tam tam ze szczególną wyrazistością jeden z pierwszych i pamię tam, tam, że poczułem, iż ma on jedynie charakter premonitoryjny. Wydarzył si ę on w pewnym mieszkaniu przy ulicy Laprida, przed jasnym i wysokim balkonem, otwartym na zachód sło ńca. Księżna de Faucigny Lucinge otrzymała z Poitiers swoją srebrną zastawę . Z wielkiego dna skrzyni oblepionej mię dzynarodowymi etykietami zostały wyję te te na światło delikatne nieruchome przedmioty: srebra z Utrechtu i Paryża z twardą heraldyczną fauną , samowar. Wśród nich, z dosłyszalnym i delikatnym drżeniem śpią cego cego ptaka, drgała tajemniczo busola. Księżna nie rozpoznała jej. Nię * Buckley był wolnomyśliciem, fatalistą i obrońcą niewolnictwa.
22
bieska igła dążyła do północy magnetycznej; metalowe pudełko było wklę słe; słe; litery na tarczy należały do jednego z alfabetów Tlbnu. Było to pierwsze wtargnię cie cie świata fantastycznego do świata rzeczywistego. Przypadek, który mnie niepokoi, sprawił, że również ja sam byłem świadkiem drugiego wtargnię cia. cia. Wydarzyło się to w kilka miesię cy cy później, w gospodzie pewnego Brazylijeżyka w Cuchilla Negra. Amorim i ja wracaliśmy z Santa Ana. Wezbrana rzeka Tacuarembó zmusiła nas do zaryzykowania i pogodzenia się z tą prymitywną gościnnością . Gospodarz przygotował nam dwa skrzypią ce ce łóżka w wielkim pokoju zawalonym beczkami i skórami. Położyliśmy się , ale nie pozwoliły nam zasnąć aż do świtu wrzaski niewidzialnego są siada, siada, który był z pewnością pijany i przeplatał niewyraźnie przekleństwa urywkami jakichś milong, a raczej urywkami jednej tylko milongi. Oczywiście przypisywaliśmy ten uparty wrzask zamiłowaniu gospodarza do alkoholu. O świcie na korytarzu znaleźliśmy martwego człowieka. Szorstkość jego głosu zwiodła nas: był to młody chłopak. W delirium wypadło mu zza pasa kilka monet oraz stożek z błyszczą cego cego metalu o średnicy naparstka. Dziecko chciało ten stożek podnieść, ale mu się nie udało. Jakiś mężczyzna podniósł go, ale z wielkim wysiłkiem. Wzią łem łem stożek do rę ki ki na kilka minut i przypominam sobie jego nieznośny ciężar, który trwał nawet później, gdy go odłożyłem. Pamię tam tam również wyraźne kółko, jakie wycisną ł mi na dłoni. To zjawisko, przedmiot tak mały, a jednocześnie tak ciężki, pozostawiało przykre wrażenie zdumienia i niepokoju. Jaki ś wieśniak zaproponował, aby wrzucić go do rwą cej cej rzeki. Amorim nabył go za kilka pesos. Nikt nic nie wiedział o zmarłym prócz tego, że „pochodził znad granicy". Te małe i bardzo ciężkie stożki (zrobione z metalu, który nie jest z tego świata) są wyobrażeniem bóstwa w pewnych religiach Tldnu. Kończę w tym miejscu część osobistą mojego opowiadania. Resztę zawiera pamięć (lub nadzieja czy obawa) że wszystkich moich czytelników. Wystarczy, wspomnę nastę puj pują ce ce fakty w krótkich słowach, które wzbogacą się i wypełnią w w głę bokiej bokiej wspólnej pamię ci. ci. W 1944 r. pe-
23
wien reporter dziennika „The American" (wychodzą cego cego w Nasłwille, Tennessee) odkrył w pewnej bibliotece Memphis czterdzieści tomów Pierwszej Encyklopedii Tlónu. Do dzisiejszego dnia dyskutuje się nad tym, czy odkrycie to było przypadkowe, czy też umożliwili je dyrektorzy mglistego jeszcze Orbis Tertius. Bardziej prawdopodobne jest to drugie. W egzemplarzu z Memphis pewne niewiarygodne ustę py py Jedenastego Tomu (te na przykład, które nawi ą zuzu ją do mnożenia się hrónirów) zostały wyeliminowane lub złagodzone; można słusznie pomyśleć, że poprawki te odświata powiadają zamiarowi przedstawienia niezbyt odbiegają cego cego od świata rzeczywistego. Rozsiewanie w różnych krajach przedmiotów z Tlbnu stanowiłoby cz ęść tego samego planu... * Faktem jest, że „znalezisko" to odbiło się szerokim echem w prasie mię dzynarodowej. dzynarodowej. Podrę czczniki, antologie, streszczenia, dosłowne tłumaczenia, przedruki autoryzowane i nieautoryzowane tego Opus Maior Rodzaju Ludzkiego zalewały i nadal zalewają ziemię . Prawie natychmiast rzeczywistość poddała się w wielu punktach. Pewne jest, że pragnę ła ła się poddać. Dziesięć lat temu wystarczała jakakolwiek symetria o pozorach spójności — materializm dialektyczny, antysemityzm, nazizm ■— aby doprowadzać ludzi do ekstazy. Jak wi ę c nie ulec Tlbnowi, szczegółowej i rozległej oczywistości zorganizowanej planety'/ Bezcelowa byłaby odpowiedź, że również rzeczywistość jest zorganizowana. Może jest zorganizowana, ale zgodnie z prawami boskimi — przetłumaczyłbym: z prawami nieludzkimi — których nie udaje nam si ę nigdy po jąć. Tlón, być może, jest labiryntem, ale jest labiryntem utkanym przez ludzi, przeznaczonym do odczytania przez ludzi. Kontakt z Tlbnem, przyzwyczajenie do niego, rozbiły ten świat. Zachwycona jego ścisłością ludzkość zapomina, że chodzi tu o ścisłość szachistów, a nie aniołów. Wszedł już do szkół „ję zyk zyk pierwotny" (przypuszczalny) Tlonu; nauka jego harmonijnej historii (pełnej wzruszają cych cych * Pozostaje oczywiście niektórych z tych przedmiotów.
do
rozwiązania
problem
„tworzywa"
24
wssmmsmmmm. epizodów) wyparła już tę , która patronowała mojemu dzieciństwu; w pamię ciach ciach fikcyjna przeszłość zajmuje już miejsce tej drugiej, o której niczego nie wiemy z pewno ścią ... ... nawet, że jest fałszywa. Została zreformowana nuże mizmatyka, farmakologia i archeologia. Przypuszczam, również biologia i matematyka oczekują na swój awatar... świata. Rozproszona dynastia samotników zmieniła oblicze Jej prace trwają nadal. Jeżeli nasze przypuszczenia nie są błę dne, dne, za jakieś sto lat ktoś odkryje sto tomów Drugiej Encyklopedii Tlónu. Zniknie wówczas z planety ję zyk zyk angielski i francuski, i nasz prosty hiszpański. Świat stanie się Tlónem. Ja się o to nie troszczę , przeglą dam dam cią gle, gle, podczas spokojnych dni hotelu w Adrogue, niezdecydowane quevediaóskie tłumaczenie (którego nie zamierzam dać do druku) dzieła Urn Burial Browne'a.
POSZUKIWANIE AL-MUTASIMA
Philip Guedalla pisze, że powieść The Approach to Al-Mu'tasim adwokata Mira Bahadura Alego z Bombaju „jest nieco niewygodną kombinacją (a rather unconfortable combination) owych alegorycznych poematów Islamu, którym rzadko nie udaje się zaciekawić tłumacza, i tych powieści kryminalnych, które w nieunikniony sposób przewyższają Johna H. Watsona i doprowadzają do doskonażycia łości okropność ludzkiego w najwytworniejszych pensjonatach w Brighton". Wcześniej Mr. Cecil Roberts ujawnił w książce Bahadura „podwójny, niewiarygodny patronat Wielkiego Collinsa i znakomitego Persa z XII stulecia, Ferida Eddina Attara" ■— spokojne spostrzeżenie, które Guedalla powtarza niczego nowego nie dodają c, c, ale posługują c się słowami pełnymi irytacji. Zasadniczo obaj pisarze są zgodni; obaj wskazuj ą na właściwy dla powieści kryminalnych mechanizm dzieła i jego mistyczny undercurrent. To skrzyżowanie mogłoby sugerować nam jakieś podobieństwo z Chestertonem; wykażemy, że nic takiego nie istnieje. Poszukiwania Al-Mutasima Editio Princeps ukazała się w Bombaju przy końcu 1932 roku. Papier był niemal paże pierem gazetowym; obwoluta powiadomiała nabywc ę , chodzi tu o pierwszą powieść kryminalną napisaną przez mieszkańca Bombay City. W cią gu gu kilku miesię cy cy publiczność wyczerpała jej cztery nakłady, każdy po tysią c egzemplarzy. „Bombay Quarterly Review", „Bombay Gazette", „Calcutta Review", „Hindustan Review" (wychodzą cy cy w
26
Allahabadzie) i „Calcutta Englishman" rozpływały się w dytyrambach. Bahadur opublikował wówczas wydanie ilustrowane, które zatytułował The Conversation with the Man Called Al-Mu'tasira z nastę puj pują cym cym pię knym knym podtytułem: A Game with the Shifting Mirrors [Zabawa z poruszającymi się zwierciadłami). To właśnie wydanie przedrukował obecnie w Londynie Victor Gollancz, z przedmową Dorothy L. Sayers; pominą ł on — być może przez miłosierdzie — ilustracje. Mam to wydanie przed oczami; nie zdołałem zdobyć pierwszego, które, jak przeczuwam, jest znacznie lepsze. Upoważnia mnie do tego dodatek, który podaje zasadnicze różnice mię dzy dzy wersją pierwotną z 1932 roku i tą z roku 1934. Zanim przystą pi pię do analizy dzieła — i rozważań nad nim — wypada mi wskazać pobieżnie jego ogólny zarys. Bohater widzialny — jego imię nigdy nie jest wymienione — jest studentem prawa w Bombaju. Świę tokradczo tokradczo odrzuca on wiarę islamiczną swych przodków, ale przy końcu dziesią tej tej nocy księżyca muhdrfam znajduje się w centrum zatargu mię dzy dzy muzułmanami i Hindusami. Jest to noc bę bnów bnów i inwokacji: pośród nieprzyjaznego tłumu torują sobie drogę wielkie papierowe baldachimy muzułmańskiej procesji. Spada dachówka z hinduskiego tarasu; ktoś zanurza sztylet w czyimś brzuchu; ktoś — muzułmanin? Hindus? — pada i umiera stratowany. Walczy trzy tysią ce ce ludzi; kij przeciwko rewolwerowi, sprośność przeciwko przekleństwu, Niepodzielny Bóg przeciwko Bogom. Zdziwiony student wolnomyśliciel włą cza cza się w ten zamę t.t. Zrozpaczonymi rę kami kami zabija (lub są dzi, dzi, że zabija) jakiegoś Hindusa. Hałaśliwa, konna, wpół śpią ca ca policja Sirkaru interweniuje bezstronnymi uderzeniami pałek. Student ucieka prawie spod kopyt końskich. Dociera do ostatnich przedmieść. Przechodzi przez dwa tory kolejowe czy też dwa razy przez ten sam tor. Przeskakuje przez mur jakiegoś zaniedbanego ogrodu, z okr ą gł głą wieżą w głę bi. bi. Sfora psów koloru księżyca (a lean and evil mob of mooncoloured hounds) wybiega spośród czarnych krzewów różanych. Osaczony, student poszukuje schronienia na wieży. Wspina się po po żelaznej drabinie (brak w niej kilku szczebli)
27
i na jej płaskim szczycie, ze sczerniałą studnią pośrodku, spotyka wychudłego człowieka, który z impetem oddaje mocz w świetle księżyca. Człowiek ten wyznaje mu swój zawód: kradnie złote zę by by biało ubranym trupom, które parsowie pozostawiają na tej wieży. Mówi inne niegodziwe rzeczy i wspomina, że od czternastu nocy nie oczyszcza się przy pomocy bawolego łajna. Opowiada z wyraźną urazą o pewnych złodziejach koni z Gudżaratu, „jedzą cych psy i jaszczurki, krótko mówią c, c, o ludziach równie nikczemnych jak my dwaj". Dnieje; w powietrzu nisko latają tłuste sę py. py. Student wyczerpany zasypia, gdy budzi się , słońce jest już wysoko i złodziej znikn ą ł.ł. Zniknę ło ło również parę papierosów z Tiruczirapalli i kilka srebnych rupii. Wobec gróźb ukazanych przez poprzednią noc, student postanawia zagubić się w Indiach. Myśli, że okazał się zdolnym do zabicia bałwochwalcy, ale nie do ostatecznego zrozumienia, czy muzułmanin ma wię cej cej racji niż bałwochwalca. Brzmi mu jeszcze w uszach nazwa Gudżarat i imię pewnej malka-sansi (kobiety z kasty złodziei) z Palampuru, ulubionego przedmiotu wyzwisk i nienawiści że grabieżcy trupów. Rozumuje, uraza człowieka tak szczególnie podłego jest równoznaczna z pochwał ą . Postanawia — bez wię kszej kszej nadziei — odszukać tę kobietę . Modli się i podejmuje z pewną powolnością długą drogę . Tak kończy się drugi drugi rozdział dzieła. Niemożliwością jest streścić perypetie pozostałych dziewię tnastu. tnastu. Zawrotnie mnożą się tam dramatis person ąe, nie mówią c już o biografii, która zda się wyczerpywać możliwości ducha (od niegodziwości do matematycznej spekulacji) i o pielgrzymce, która obejmuje rozległą geografię Hindustanu. Historia rozpoczę ta ta w Bombaju przenosi si ę na niziny Palampuru, zatrzymuje się przez jedno popołudnie i jedną noc przy kamiennej bramie Bikaneru, opowiada o śmierci pewnego ślepego astrologa w jakimś ścieku w Benaresie, modli się i grzeszy cieleśnie w morowym fetorze Kalkuty na Maczua Bazar, patrzy z gabinetu pisarza w Madrasie, jak rodzą się dni w morzu, patrzy z pewnego balkonu w Trawankorze, jak umierają wieczory w morzu, waha się i i zabija w Indapurze i zamyka swą orbi orbi-
28
mm m mmm ■ ■ .. m^^ii^sfmm^ Ę tę mil i lat w tym samym Bombaju, o kilka kroków od ogrodu psów o kolorze ksi ężyca. Treść jest taka: Pewien człowiek, niewierzą cy cy i uciekają cy cy student, którego znamy, stacza się do ludzi najpodlejszej klasy i przystosowuje si ę do nich w rodzaju współzawodnictwa w nikczemności. ślaNagle — z cudownym przestrachem Robinsona wobec du stopy ludzkiej na piasku — dostrzega pewne złagodzenie tej podłości: jakieś rozrzewnienie, jakąś egzaltację , jakąś ciszę w jednym z tych odrażają cych cych ludzi. „Było to tak, jakby włą czył czył się do dialogu jaki ś trzeci, bardziej złożony że rozmówca." Wie, nikczemny człowiek, który z nim rozmawia, jest niezdolny do tej chwilowej przyzwoitości; wnosi stą d, d, że jest on odbiciem jakiegoś znajomego czy też znajomego znajomego. Po przemyśleniu problemu dochodzi do tajemniczego przekonania: W jakimś punkcie ziemi jest człowiek, od którego pochodzi ta jasność; w jakimś punkcie ziemi jest człowiek, który równy życie jest tej jasności. Student postanawia poświę ci cić swe na odnalezienie go. Można już dostrzec główny temat: nienasycone poszukiwanie pewnej duszy poprzez delikatne odbicie, które poślad zostawiła ona w innych duszach: na począ tku tku blady jakiegoś uśmiechu czy jakiegoś słowa; później różnorodne i rosną ce ce blaski rozumu, wyobraźni i dobra. Im bliżej pytani ludzie stykali si ę z Al-Mutasimem, tym wię ksza ksza jest w nich boska zawartość, ale jest jasne, że są oni po prostu zwierciadłami. Można tu zastosować technikę matematyczną : przeładowana powieść Bahadura jest wznoszą cą się progresją , której punktem ostatecznym jest przeczuwany „człowiek, który nazywa się Al-Mutasim". Bezpośrednim poprzednikiem Al-Mutasima jest pewien perski księ garz, garz, odznaczają cy cy się wielką uprzejmością i dobrocią ; poprzedświę ty... nikiem tego księ garza garza jest jakiś ty... Po upływie lat student dociera do pewnego korytarza, „w głę bi bi którego znajdują się drzwi i zasłona z tanich paciorków, i dalej jakiś blask". Student uderza w dłonie raz i drugi i pyta o Al-Mutasima. Głos mężczyzny — niewiarygodny głos Al-Mutasima — zaprasza go do wejścia. W tym miejscu kończy się powie powieść.
29
Jeśli się nie nie mylę , właściwe rozwinię cie cie takiego tematu nakłada na pisarza dwa obowią zki: zki: pierwszym z nich jest różnorodność w inwencji cech proroczych; drugim jest uczynienie z bohatera, określonego z góry tymi cechami, czegoś innego niż zwykłej konwencji czy zwykłego widma. Bahadur czyni zadość pierwszemu z nich; nie wiem w jakim stopniu — drugiemu. Innymi słowy: niesłyszany i nigdy nie widziany Al-Mutasim powinien pozostawić w nas wrażenie osoby rzeczywistej, nie zaś chaosu banalnych superlatywów. W wersji z 1932 roku obserwacje nadprzyrodzone są mniej mniej obfite:, „człowiek zwany Al-Mutasimem" ma w sobie coś z symbolu, ale nie pozbawiony jest cech indywidualnych, indywidualnych, osobistych. Niestety to literackie dobre prowadzenie się nie nie trwało długo. W wersji z roku 1934 — tej, którą mam mam przed oczami — powieść obniża się do do alegorii: Al-Mutasim jest emblematem Boga i drobiazgowe wę drówki drówki bohatera są w w jakiś sposób postę pami pami duszy w jej mistycznym doskonaleniu się . Nie brak zasmucają cych cych szczegółów: czarny żyd * z Koczinu, który mówi o Al-Mutasimie, twierdzi, że on ma ciemne ciało; pewien chrześci janin opisuje go na jakiej jakiejś wieży, z rozłożonymi ramionami; pewien czerwony lama ** pamię ta ta go siedzą cego, cego, „podobnego do tej figury z masła jaka, którą wymodelowałem i czciłem w klasztorze Taszilhunpo". Te uwagi podsuwają myśl o Bogu-unitaryście, który dostosowuje się do do różnic mię dzy dzy ludźmi. Idea ta jest, moim zdaniem, mało zachę caca ją ca. ca. Nie można tego powiedzieć o innej: przypuszczeniu, że również Wszechmocny poszukuje Kogoś, ten Ktoś ■— Kogoś wyższego (lub po prostu niezbę dnego dnego i równego) i w ten sposób aż do Końca — czy raczej do Bez-Końca ■— Czasu lub w sposób cykliczny. cykliczny. Al-Mutasim (imi (i mię owego owego ósmego Abbasydy, Abbasydy, który wygrał osiem bitew, pocz ą ł ośmiu synów i osiem córek, pozostawił osiem tysię cy cy niewolników i królował przez okres ośmiu lat, ośmiu księżyców .3 — Fikcje
* Tak okre śla się w Indiach żydów azjatyckich (przyp. tłum). ** Aluzja do koloru habitu noszonego przez łamów tybeta ńskich (przyp. tłum.).
33
i ośmiu dni) znaczy etymologicznie Poszukują cy cy Schronienia. W wersji z 1932 roku fakt, że celem pielgrzymki jest inny pielgrzym, uprzytamniała w szczęśliwy sposób trudność odnalezienia go; w wersji z roku 1934 ten sam fakt dopuszcza do fantastycznej teorii, którą omówiłem. Mir Bahadur Ali, jak widzieliśmy, niezdolny jest do unikni ę cia najbardziej ordynarnej spośród pokus artysty: aby być geniuszem. Czytam powtórnie to, co napisałem, i obawiam się , że nie podkreśliłem dostatecznie zasług książki. Są tam bardzo subtelne szczegóły: na przykład pewna dysputa w rozdziale XIX, w której przeczuwa się przyjaciela Al-Mutasima w przeciwniku, który nie odpiera sofizmatów drugiego, ,,aby nie mieć racji w sposób triumfalny".
* Przyję ła ła się opinia, opinia, że wyprowadzanie książki współczesnej z książki starożytnej to rzecz o wielkiej zasłudze, ponieważ nikt nie lubi (jak mówi Johnson) zawdzię cza czać czegokolwiek swym współczesnym. Powtarzają ce ce się , lecz nie posiadają ce ce znaczenia zwią zki zki Ulissesa Joyce'a z Homerowską Odyseją wywołują ci cią gle gle — nie rozumiem dlaczedlaczego — bezmyślny podziw krytyki; zwi ą zki zki powieści Baha Rozmową ptaków Farida ad-Din Attara dura z czcigodną Rozmow powodują nie nie mniej tajemniczy aplauz Londynu, a także Allahabadu i Kalkuty. Nie brak innych derywacji. Ktoś dostrzegł pewne analogie mię dzy dzy pierwszą scen sceną powie powieści i opowiadaniem Kiplinga On the City Wall; Bahadur uznaje to, ale dodaje, że byłoby bardzo dziwne, gdyby dwa opisy dziesią tej tej nocy muharram nie były zbieżne... Eliot, z wielką słuszno słusznością , przypomina siedemdziesią t pieśni niekompletnej alegorii The Faerie Queen, w której — jak zostało zauważone w pewnej nocie Richarda Richarda Williama Williama Church (Spencer, 1879) — bohaterka, Gloriana, nie pojawia się ani ani razu. Ja, z całą skromno skromnością , zwracam uwagę na pewnego odległego i możliwego poprzednika: kabalistę
31
z Jerozolimy, Isaaca Lurię , który w XVI stuleciu głosił, że dusza przodka czy mistrza może wejść w duszę nieszczęśliwego, aby wesprzeć go lub nauczać. Ta odmiana metempsychozy nazywa się Ibbur. Ibbur. *
M an t i ą at-Tajr (Rozmowa * Zrobiłem aluzj ę w tej notatce do Man pt ak ów ) perskiego mistyka o nazwisku Farid ad-Din Abu Talib Muhammad ibn Ibrahim Attar, który został zabity przez żołnierzy Tule, syna D żyngis Hana, podczas grabie ży Niszapuru. Może warto streścić ten poemat. Odległy król ptaków, Simurg, gubi w centrum Chin wspaniałe pióro. Ptaki, zm ęczone swą że dawną anarchią, postanawiają go odszuka ć. Wiedzą, imię że ich króla oznacza trzydzie ści ptaków; wiedzą, jego pałac znajduje się w Kaf, okrągłej górze, która otacza ziemi ę. Podejmują nieskończoną niemal przygodę; przebywają siedem dolin czy mórz; nazw ą przedostatniego jest Zawrót Głowy; ostatnie nazywa si ę Unicestwienie. Wielu pielgrzymów ucieka; inni giną. Trzydzieści ptaków, oczyszczonych przez trudy, dociera do góry Simurga. Wreszcie ogl ądają go ich oczy: przekonują się, że one same są Simurgiem i że Simurg jest ka żdym z nich i wszystkimi. (Równie ż Plotyn ■— En ne a dy , V, 8, 4 — głosi rajskie rozprzestrzenienie zasady identyczno ści: Wszystko, w niebie rozumu, znajduje si ę wszędzie. Każda rzecz jest wszystkimi rzeczami. Słońce jest wszystkimi gwiazdami i każda gwiazda jest wszystkimi gwiazdami i sło ńcem.) Ma nt i ą at - Ta jr została przetłumaczona na francuski przez Garcina de Tassy; na angielski przez Edwarda Fitzgeralda; przy tej noTysi ą ca c a i je d ne j no c y tatce posłużyłem się dziesiątym tomem Persian Mystics: Attar Burtona i monogrofi ą The (1932) Margaret Smith. Związki tego poematu z powie ścią Mira Bahadura Alego nie są zbyt liczne. W rozdziale XX kilka słów przypisanych przez perskiego księgarza Al-Mutasimowi jest by ć może magnifikacją innych słów, które wypowiedział bohater; te i inne dwuznaczne analogie mog ą oznaczać tożsamość poszukiwanego z poszukującym; mogą również oznaczać, że ten ostatni wywiera wpływ na tego pierwszego. Inny rozdział daje do zroże zumienia, Al-Mutasim jest „Hindusem", którego student, jak sądzi, zabił.
s*
1935
33
m -
PIERRE MENARD, AUTOR DON KICHOTA Dla D la S il v any an y Oc am po
Wyliczenie dz dzieła wi d z i a l n ego, jakie po pozostawił po po sobie ten powieściopisarz, jest łatwe i krótkie. Toteż niewybaczalne są opuszczenia i dodatki poczynione przez Madame Henri Bachelier w sfałszowanym spisie, jaki pewien dziennik, kt którego p r o t e s t u j ą c a inten intencja cja nie jest jest dla dla nikogo tajemnicą , nietaktownie przedstawił swym godnym politowania czytelnikom — choć ci ostatni są nieliczni i kalwini, o ile nie masoni i obrzezańcy. Prawdziwi przy jaciele Menarda ujrzeli z niepokojem ten katalog, a nawet z pewnym smutkiem. Wydaje się , że to wczoraj zebraliśżałobnych my się przed ostatecznym marmurem, wśród cyprysów, a już Błą d usiłuje zamglić jego Pamięć... Stanowczo narzuca się krótkie krótkie sprostowanie. że Wiem, bardzo łatwo jest zakwestionować mój ubogi autorytet. Toteż mam nadzieję , że wolno mi bę dzie dzie powołać się na dwóch godnych uwagi świadków. Baronowa de vendredis Bacourt (na której niezapomnianych miałem zaszczyt poznać nieodżałowanego poetę ) zechciała zaaprobować poniższe uwagi. Hrabina di Bagnoregio, jeden z najsubtelniejszych umysłów księ stwa stwa Monaco (a obecnie Pitślubie tsburga, Pensylwania, po swym niedawnym z mię dzynarodowym filantropem Szymonem Kautzschem, tak atakowanym z powodu ofiar jego bezinteresownych maśmierci" chinacji), poświę ciła ciła „prawdzie i (tak brzmią jej słowa) właściwą sobie wielkopańską rezerwę i w liście otwartym opublikowanym w czasopiśmie „Luxe" również
udziela mi swego placet. Mam nadzieję , że wystarczą już same te szlacheckie tytuły. Powiedziałem, że łatwo jest wymienić dziś dzieło widzialne Menarda. Ba Badają c troskliwie jego prywatne archiwum stwierdziłem, że zawiera ono nastę puj pują ce ce prace: a) Symbolistyczny sonet, który ukazał si ę dwukrotnie (z wariantami) w czasopiśmie ,,La conque" (numery z marca i października 1899). b) Monografia o możliwości stworzenia poetyckiego słownika pojęć, które nie byłyby synonimami czy peryfrazami pojęć składają cych cych się na ję zyk zyk potoczny, „ale przedmiotami idealnymi, uformowanymi zgodnie z pewn ą konwencj ą i przeznaczonymi zasadniczo dla potrzeb poetyckich" (Nîmes 1901). c) Monografia o „pewnych powinowactwach czy podobieństwach" myśli Kartezjusza, Leibniza i Johna Wilkinsa (Nîmes 1903). d) Monografia o dziele Characteristica universalis Leibniza (Nîmes 1904). e) Artykuł techniczny na temat możliwości wzbogacenia gry w szachy w wyniku wyeliminowania jednej wieży. Menard proponuje, zaleca, rozważa i wreszcie odrzuca tę innowacj innowację . f) Monografia o dziele Ars magna generalis Ramona Lulla (Nîmes 1906). g) Tłumaczenie, ze wstę pem pem i przypisami, dzieła Księga wolnej inwencji i kunszt gry w szachy Ruya Lópeza de Segura (Paryż 1907). h) Brulion monografii o symbolicznej logice George'a Boole'a. i) Analiza zasadniczych praw metryki w prozie francuskiej, ilustrowana przykładami z Saint-Simona („Revue des langues romanes", Montpellier, październik 1909). j) Replika pod adresem Luca Durtaina (który przeczył istnieniu takich praw) ilustrowana przykładami z Luca Durtaina („Revue des langues romanes", Montpellier, grudzień 1909). k) Rę kopis kopis przekładu utworu Busola uczeńców Queveda, précieux. zatytułowany La boussole des précieux.
35
1) Przedmowa do katalogu wystawy litografii Carolusa Hourcade'a (Nîmes 1914). m) Dzieło Les problèmes d'un problème (Paryż 1917), które roztrzą sa sa w chronologicznym porz ą dku dku rozwią zania zania słynnego problemu Achillesa i żółwia. Dotychczas ukazały się dwa wydania tej książki; drugie zawiera jako motto radę Leibniza: „Ne craignez point, monsieur, la tortue", a rozdziały poświę cone cone Russelowi i Kartezjuszowi są w nim gruntownie przerobione. n) Drobiazgowa analiza „nawyków składniowych" Touleta („Nouvelle Revue Française", marzec 1921). Pamię tam, tam, że Menard oświadczył, iż ganienie i chwalenie są aktami uczuciowymi, uczuciowymi, które nie mają nic nic wspólnego z krytyką . Cimetière o) Transpozycja na aleksandryny utworu marin Paula Valéry („Nouvelle Revue Française", styczeń 1928). p) Inwektywa przeciwko Paulowi Valéry w Feuilles pour la suppression suppression de la réalité Jacques'a Reboula (inwektywa ta, mówią c nawiasem, jest ścisłym przeciwstawieniem jego prawdziwej opinii o Valérym. Ten ostatni tak ją właśnie zrozumiał i ich stara przyjaźń nie została narażona na niebezpieczeństwo). g) „Definicja" hrabiny dl Bagnoregio w „zwycię skim skim tomie" — wyrażenie to pochodzi od innego współpracownika tego tomu, Gabriela d' Annunzio — któr ą rokrocznie publikuje ta dama, aby sprostować nieuniknione błę dy dy dziennikarskie i aby przedstawić „światu i Italii" autentyczny wizerunek swojej własnej osoby, tak bardzo wystawionej (właśnie z powodu swej urody i swej działalności) na błę dne dne czy przedwczesne interpretacje. r) Cykl pię knych knych sonetów dla baronowej de Bacourt (1934). s) Rę kopis kopis listy wierszy, które zawdzię czaj czają swój wyraz interpunkcji. * * Madame Henri Bachelier wymienia przekład dosłownego przekładu, jakiego utworu Introduction à la vie dévote św. W bibliotece Pierre Menarda nie ma ani śladu takiego dzieła.
równie ż dokonał Franciszka
dosłowny Quevedo, Salezego.
36
Do tego miejsca (pomijają c jedynie kilka mglistych okolicznościowych sonetów dla go ścinnego czy też zachłannego albumu Madame Henri Bachelier) przedstawiłem dzieło widzialne Menarda w porzą dku dku chronologicznym. Przechodzę teraz do tego drugiego, ukrytego, nieskończenie bohaterskiego, nie mają cego cego równych sobie. Również — ograniczone są możliwości ludzkie! — nieukończonego. Dzieło to, być może najbardziej znamienne dla naszych czasów, składa się z dziewią tego tego i trzydziestego ósmego rozdziału Don Kichota oraz z fragmentu rozdziału dwudziestego drugiego. Wiem, że twierdzenie takie wydaje się absurdalne; uzasadnienie tego absurdu jest głównym zadaniem tej notatki. * Dwa teksty o niejednakowej wartości zainspirowały to przedsię wzi wzię cie. cie. Jednym z nich jest ów fragment filologiczny Novalisa •— noszą cy cy w wydaniu drezdeńskim numer 2005 ■— który szkicuje temat całkowitej identyfikacji z określonym autorem. Drugim jest jedna z tych pasożytniczych książek, które umieszczają Chrystusa na bulwarze, Hamleta na Cannebiere czy też don Kichota na Wall Street. Jak każdy człowiek obdarzony dobrym gustem, Menard czuł odrazę do tych zbę dnych dnych maskarad — zdolnych jedynie do wywoływania w nas prymitywnej przyjemno ści anachronizmu czy też (co gorsze) czarowania trywialnym pomysłem, że wszystkie epoki są jednakowe lub że są różne. Bardziej interesują cy, cy, choć w realizacji peien sprzeczności i powierzchowny, wydał mu się słynny zamiar Daudeta: połą czenie czenie w jednej postaci, którą jest Tartarin, Przemyślnego Hidalga i jego giermka... Ci, którzy sugerowali, że Menard poświę cił cił życie, aby napisać współczesnego Don Kichota, spotwarzają jego jego jasną Pami Pamięć. Nie pragną ł ułożyć innego Don Kichota ■— co byłoby łatwe ■—■ lecz właśnie Don Kichota. Zbę dne dne byłoby dodaźle żart Musi tu chodzić o jaki ś zrozumiany naszego przyjaciela. * Miałem równie ż zamiar naszkicować portret Pierre Menarda. Ale jakże bym współzawodniczy ć ze złotymi stroniśmiał cami, które podobno przygotowuje baronowa de Bacourt, lub z subtelnym i trafnym ołówkiem Carolusa Hourcade?
37
wać, że nie myślał nigdy o mechanicznym przepisaniu oryginału; nie zamierzał go skopiować. Jego podziwu godną ambicją było stworzenie stronic, które zbiegałyby się — słowo w słowo i zdanie po zdaniu — ze stronicami Miguela de Cervantes. „Mój zamiar jest wrę cz cz zdumiewają cy cy — pisał do mnie 30 września 1934 z Bayonne. — Ostateczny rezultat jakiegoś teologicznego czy metafizycznego dowodzenia ■— świat zewnę trzny, trzny, Bóg, przypadkowość, powszechniki — nie jest bardziej uprzedni ani wiadomy niż moja rozpowszechniona powieść. Jedyna różnica polega na tym, że filozofowie publikują w przyjemnych tomach po średnie etapy swej pracy, a ja postanowiłem je zniszczyć." I rzeczywiście nie ocalał żaden brulion, który świadczyłby o tej wieloletniej pracy. Metoda, którą począ tkowo tkowo przyją ł,ł, była wzglę dnie dnie prosta: poznać dobrze ję zyk zyk hiszpański, odzyskać wiarę katolicką , wojować przeciwko Maurom czy przeciwko Turkom, zapomnie ć historię Europy od roku 1602 do roku 1918, b y ć Miguelem de Cervantes. Pierre Menard przemyślał tę metodę (wiem, że doszedł do dość wiernego posługiwania się siedemnastowieczną hiszpańszczyzną ), ), ale odrzucił ją jako zbyt łatwą . Raczej jako niemożliwą — powie czytelnik. Zgoda, ale zamiar był już z góry niewykonalny i ze wszystkich możliwych środków na zrealizowanie go ten był najmniej interesują cy. cy. Być w dwudziestym wieku popularnym powieściopisarzem z wieku siedemnastego wydało mu się obniżeniem własnej wartości. Być, w jakiś sposób, Cervantesem i dojść do Don Kichota wydało mu się mniej trudne — a wię c mniej interesują ce ce — niż pozostać Pierre Menardem i dojść do Don Kichota poprzez doświadczenia Pierre Menarda. (Przekonanie to, powiedzmy mimochodem, sprawiło, że zrezygnował z autobiograficznego prologu do drugiej części Don Kichota. Włą czenie czenie tego prologu oznaczałoby stworzenie drugiej postaci — Cervantesa, ale oznaczałoby również przedstawienie Don Kichota jako funkcji tej postaci, a nie Menarda. Ten, oczywiście, zrezygnował z łatwizny.) „Zasadniczo przedsię wzi wzię cie moje nie jest trudne — czytam w innym miejscu lis-
38
tu. — Wystarczyłoby mi być nieśmiertelnym, aby doprowadzić je do kresu." Wyznam, że wyobrażam sobie czę sto, sto, iż je ukończył i że czytam Don Kichota ■— całego Don Kichota ■— jak gdyby pomyślał go Menard. Kilka wieczorów temu, przeglą daj dają c rozdział dwudziesty szósty :— nie próbowany nigdy przez naszego przyjaciela — rozpoznałem jego styl i prawie jego głos w tym wyją tkowym tkowym zdaniu: „nimfy rzeczne, żałosne a wilgotne Echo". * To skuteczne połą czenie czenie przymiotnika moralnego i fizycznego przywiodło mi na myśl pewien wiersz Szekspira, o którym dyskutowaliśmy jednego wieczoru: Where a malignant and turbaned Turk... **
Dlaczego właśnie Don Kichota? — powie nasz czytelnik. U Hiszpana preferencja ta nie byłaby niewytłumaczalna; ale jest bez wą tpienia tpienia niewytłumaczalna u symbolisty z Nîmes, wielkiego wielbiciela Edgara Poe, który zrodził Baudelaire'a, który zrodził Mallarmégo, który zrodził Valéry'ego, który zrodził Edmonda Teste'a. Poprzednio wspomniany list tłumaczy ten punkt. „Don Kichote — wyjaśnia Menard — interesuje mnie bardzo, ale nie wydaje mi się ... ... jakby to powiedzieć?... nieunikniony. nieunikniony. Nie potrafiłbym wyobrazić sobie wszechświata bez okrzyku Edgara Allana Poe: Ah, bear in mind this garden garden was enchanted! enchanted! ***
lub bez Bateau ivre czy Ancient mariner, ale wiem, że jestem zdolny wyobrazi ć go sobie bez DOTI Kichota (mówię oczywiście o mojej zdolności osobistej, nie zaś o historycznym oddźwię ku ku dzieł). Don Kichote jest książką przypadkową , Don Kichote jest niekonieczny. Mogę z góry przemyśleć napisanie go, mogę go go napisać nie popadają c w K ic ho ta * Cytaty z Do n w tłumaczeniu Edwarda Boye, Książka i Wiedza, Warszawa 1952 (przyp. tłum.). ** Dosł.: „Gdzie rozw ścieczony i noszący turban Turek...", Szekspir, Otello, akt V, scena 2 (przyp. red.). *** „Jak powiedziałem, ogród był zakl ęty." E. A. Poe, Do He leny, tłum. Zenon Przesmycki (przyp. red.).
39
tautologię . Przeczytałem go w wieku dwunastu czy trzynastu lat, chyba w całości. Później przeczytałem ponownie z uwagą niektóre rozdziały, te, o które się chwilowo nie pokusz ę ^ Przeszedłem również przez Intermedia, Galateę , Nowele przykładne, Trudy niewą tpliwie tpliwie mę cz czą ce ce Persilesa i Segismundy i Podró ż na Parnas... Ogólne wspomnienie, jakie pozostało mi z Don Kichota, zubożone przez zapomnienie i oboję tno tność, może doskonale odpowiadać niedokładnemu obrazowi pierwotnemu nienapisanej książki. Skoro przyjmę ten obraz (którego nikt w dobr,ej wierze nie może mi odmówić), stanie się niewą tpliwe, tpliwe, że problem mój jest znacznie trudniejszy niż ten, przed którym staną ł Cervantes. Mój łaskawy poprzednik nie odrzucał współpracy przypadku: układał swe nie śmiertelne dzieło trochę à. la diable, niesiony bezwładnością ję zyka zyka i inwencji. Ja podj ą łem się tajemniczego zadania dosłownej rekonstrukcji jego spontanicznego dzieła. Moją samotną grą rzą dz dzą dwa przeciwstawne prawa. Pierwsze pozwala mi wypróbowywać warianty typu formalnego czy psychologicznego; drugie zmusza mnie do poświę cenia cenia ich tekstowi «oryginalnemu» i do wytłumaczenia samemu sobie, w sposób niezbity, tego unicestwienia... Do tych sztucznych utrudnień trzeba dodać jeszcze jedno, wrodzone. Napisanie Don Kichota w począ tkach tkach wieku siedemnastego było przedsię wzi wzię ciem ciem rozsą dnym, dnym, koniecznym, być może spowodowanym jakimś fatum; w począ tkach tkach wieku dwudziestego jest ono prawie niemożliwe. Nie na próżno upłynę ło ło trzysta lat, brzemiennych w nader złożone fakty. Wśród nich, aby wymienić jeden tylko: sam Don Kichote." Pomimo tych trzech przeszkód fragmentaryczny Do n Kichote Menarda jest subtelniejszy niż Don Kichote Cervantesa. Ten ostatni, w jakiś prymitywny sposób, przeciwstawia rycerskim fikcjom ubogą prowincjonalną rzeczywistość swego kraju; Menard obiera jako „rzeczywistość" ziemię Carmen w stuleciu Lepantu i Lope de Vegi. Jakichże hispanizmów nie podsuną łby łby podobny wybór Maurice Barrèsowi czy doktorowi Rodriguezowi Larreta! Menard, z całą naturalnością , unika ich. W dziele jego nie ma Cyganów ani konkwistadorów, ani mistyków, ani Filipa II,
40
ani autodafé. Lekceważy lub celowo wyklucza koloryt lokalny. Pogarda ta wskazuje na nowe zrozumienie powie ści historycznej. Pogarda ta potę pia pia nieodwołalnie Salambo. Niemniej interesują ce ce jest branie pod uwagę poszczególnych rozdziałów z osobna. Przyjrzyjmy się na przykład rozdziałowi XXXVIII części pierwszej, który „mówi o ciekawym dyskursie Don Kichota o orężu i pismach". Wiadomo, że Don Kichote (podobnie jak Quevedo w ustę pie pie analogicznym, i późniejszym, utworu Godzina dla wszystkich) wypowiada się przeciwko literaturze, na korzyść broni. Cervantes był starym żołnierzem; jego są d jest tu zrozumiały. Ale żeby Don Kichote Pierre Menarda —■ człowieka współczesnego z La trahison des ćlercs i z Bertrandem Russellem — popadał ponownie w owe mgliste sofizmaty! Madame Bachelier dostrzegła w nich zachwycają ce ce i typowe podporzą dkowanie dkowanie się autora psychice bohatera; inni (bez najmniejszej wnikliwości) — transkrypcję Don, Kichota; baronowa de Bacourt — wpływ Nietzschego. Nie wiem, czy do tej trzeciej interpretacji (którą uważam za nie do odparcia) ośmielę się dodać czwartą , która pasowałaby doskonale do boskiej niemal skromno ści Pierre Menarda: jest nią jego uległy czy ironiczny zwyczaj głoszenia idei ściśle sprzecznych z jego własnymi. (Przypomnijmy jeszcze raz jego diatrybę przeciwko Paulowi Valéry na efemerycznej, surrealistycznej stronicy u Jacques'a Reboula.) Teksty Cervantesa i Menarda są pod wzglę dem dem słownym identyczne, ale ten drugi jest niemal nieskończenie bogatszy. (Bardziej dwuznaczny, powiedzą jego potwarcy; ale dwuznaczno dwuznaczność jest pewnym bogactwem.) bogactwem.) Porównanie stronic Menarda i Cervantesa jest rewelacyjne. Ten ostatni, na przykład, napisał (Don Kichote, część pierwsza, rozdział dziewią ty): ty): „... prawda, której matką jest historia, spółzawodniczka czasu, depozytariuszka czynów, świadek przeszłości, przykład i monit dla teraźniejszości i nauka dla wieków przyszłych". Zredagowane w wieku siedemnastym, napisane przez „genialnego laika" Cervantesa, wyliczenie to jest po prostu retoryczną pochwał pochwałą historii.. historii.. Menard pisze natomiast:
41
„... prawda, której matką jest historia, spółzawodniczka czasu, depozytariuszka czynów, świadek przeszłości, przykład i monit dla teraźniejszości i nauka dla wieków przyszłych". Historia — matką prawdy; pomysł jest zadziwiają cy. cy. Menard, współczesny Williamowi Jamesowi, nie określa historii jako badania rzeczywistości, ale jako jej źródło. Prawdą historyczną , dla niego, nie jest to, co si ę wydarzyło: jest nią to, co uważamy, że się wydarzyło. Końcowe zwroty: „przykład i monit dla teraźniejszości i nauka dla wieków przyszłych", są bezwstydnie bezwstydnie pragmatyczne. Równie żywy jest kontrast stylów. Archaizują cy cy >styl Menarda —■ bą dź co bą dź cudzoziemca — odznacza się pewną afektacją . Nie odnosi się to do jego prekursora, który posługiwał się swobodnie codziennym j ę zykiem zykiem hiszpańskim swojej epoki. Nie ma zaję cia cia umysłowego, które nie byłoby w rezultacie bezużyteczne. Jakaś doktryna filozoficzna jest począ tkowo tkowo prawdopodobnym opisem wszech świata; mijają lata i staje się po prostu rozdziałem — o ile nie ustę pem pem czy nawet tylko nazwą — w historii filozofii. W literaturze ta późniejsza nieważność jest jeszcze bardziej widoczna. Don Kichote — mówił mi Menard — był przede wszystkim przyjemną książką ; teraz stał się okazją do patriotycznych toastów, do gramatycznej dumy, do bezwstydnie luksusowych wyda ń. Chwała jest formą niezrozumienia, być może najgorszą . Te nihilistyczne stwierdzenia nie mają w sobie nic nowego; rzeczą godną uwagi jest decyzja, jaką dzię ki ki nim powzią ł Pierre Menard. Postanowił wyprzedzić tę bezużyteczność, jaka oczekuje wszelkie trudy ludzkie; podją ł się przedsię wzi wzię cia cia niezwykle skomplikowanego i od począ tku tku bezsensownego. Poświę cił cił swe skrupuły i swe bezsenne noce na powtórzenie w obcym ję zyku zyku istnieją cej cej już książki. Mnożył bruliony, poprawiał zawzię cie cie i darł tysią ce ce stronic rę kopisu. kopisu. * Nie pozwolił, aby zostały one przez ko* Pamiętam jego kratkowane zeszyty, jego jego osobliwe znaki korektorskie i jego mrówcze pismo. Wie-
czarne
skre ślenia,
42
gokolwiek przeczytane, i zatroszczył się o to, aby go nie przeżyły. Na próżno usiłowałem je odtworzyć. Pomyślałem, że można dostrzec w „ostatecznym" Don Kichocie rodzaj palimpsestu, w którym powinny przeświecać ślady — znikome, ale czytelne ■— uprzedniego pisma naszego przyjaciela. Niestety jedynie jakiś nastę pny pny Pierre Menard, odwracają c pracę poprzedniego, mógłby odgrzebać i wskrzesić owe Troje... „Myślenie, analizowanie, tworzenie — pisał mi również — nie są czynami anormalnymi, są normalnym oddechem umysłu. Gloryfikacja sporadycznego wypełniania tej czynności, zbieranie dawnych i cudzych myśli, wspominanie z niedowierzają cym cym zdumieniem tego, co pomyślał doctor universalis, to wyznawanie naszej bezsilności czy naszego barbarzyństwa. Każdy człowiek powinien być zdolny do wszystkich myśli i są dz dzę , że tak bę dzie dzie w przyszłości." Menard (być może nieświadomie) wzbogacił przy pomocy nowej techniki niezdecydowaną i prymitywną sztukę lektury: techniki zamierzonego anachronizmu i bł ę ddnych atrybucji. Ta technika, o nieskończonym zastosowaniu, skłania nas do czytania Odysei, jakby była ona późniejsza od Eneidy, i książki Le jardin du Centaure Madame Bachelier, jakby była to książka Madame Bachelier. Technika ta zaludnia przygodami najspokojniejsze utwory. Czy przypisanie Louisowi Ferdinandowi Celine lub Jamesowi Joyce Na śladowania Chrystusa nie jest dostatecznym odnowieniem tych subtelnych rad duchowych? Nimes 1939 czorami miał ze ognisko.
lubił sobą
spacerować po przedmieściach Nîmes; zazwyczaj jeden z tych zeszytów i robił z niego wesołe
KOLISTE RUINY
And if he left off dreaming about you... * Throught the Looking-Glass, IV
Nikt nie widział, jak przybijał do brzegu podczas jednomyślnej nocy, nikt nie widział, jak bambusowe czółno zagłę biało biało się w świę ty ty muł, ale po kilku dniach wszystkim było wiadomo, że milczą cy cy człowiek przybywał z Południa i że jego ojczyzną była jedna z nieskończonych wiosek, jakie znajdują się w górze rzeki, na gwałtownym zboczu góry, gdzie ję zyk zyk zend nie jest skażony greką i gdzie trą d jest rzadko spotykany. Szary człowiek ucałował muł, wszedł na brzeg nie odsuwają c (prawdopodobnie nie czują c) c) ostrych trzcin, które kaleczyły mu ciało, i powlókł się półprzytomny i zakrwawiony do kolistego ogrodzenia, nad którym wznosił się kamienny tygrys czy koń, niegdyś koloru ognia, a teraz — popiołu. Ta rotunda jest świą tyni tynią , którą pochłonę ły ły dawne pożary, którą sprofanowała puszcza mokradeł i której bóg nie odbiera ju ż hołdów ludzi. Przybysz położył się pod posą giem. giem. Zbudziło go wysokie słońce. Stwierdził bez zdziwienia, że rany się zabliźniły; zamkną ł blade oczy i zasną ł,ł, nie z powodu osłabienia ciała, lecz pod wpływem wysiłku woli. Wiedział, że ta świą tynia tynia jest miejscem, jakiego wymaga jego niezłomny zamiar; wiedział, że nieustanne drzewa nie zdołały zdusić, w dole rzeki, ruin innej sprzyjają cej cej mu świą tyni, tyni, również należą cej cej do spalonych i martwych bo*
przestał co Alicja odkryła po ski (przyp. red.).
45
„A
gdyby
śnić o tobie...", Lewis Carroll, O tym, drugiej stronie lustra, tłum. M. Słomczy ń-
gów; wiedział, że jego natychmiastowym obowią zkiem zkiem jest sen. Około północy obudził go niepocieszony krzyk jakiegoś ptaka. Siady bosych stóp, kilka fig i dzban poinformowały go, że miejscowi ludzie śledzili z szacunkiem jego sen i starali się o pozyskanie sobie jego opieki lub obawiali się jego magii. Poczuł chłód strachu, znalazł w rozpadają cym cym się murze grobową niszę , okrył się nieznanymi liśćmi. Zamiar, który nim powodował, nie był niemo żliwy, chociaż nadprzyrodzony. Chciał wyśnić człowieka: chciał wyśnić go w drobiazgowej pełni i narzucić rzeczywistości. Ten magiczny projekt wyczerpał całą zawartość jego duszy; jeśliby ktoś zapytał go o imi ę czy jakikolwiek śzcze-. gół minionego życia, nie umiałby odpowiedzieć. Zadowo-. lony był z niezamieszkałej i zburzonej świą tyni, tyni, gdyż było to minimum widzialnego świata; również z bliskości rolników, gdyż ci wzię li li na siebie zaspokajanie jego skrom-, nych potrzeb. Ryż i owoce pochodzą ce ce z ich daniny były wystarczają cym cym pożywieniem dla jego ciała, oddają cego cego się wył wyłą cznie cznie czynności spania i śnienia. Na począ tku tku sny były chaotyczne; wkrótce potem przybrały charakter dialektyczny. Przybysz śnił, że znajduje, się w centrum jakiegoś kolistego amfiteatru, który w jakiś sposób był spaloną świą tyni tynią : cienie milczą cych cych ucz-, niów nużyły stopnie; twarze ostatnich zawieszone były w odległości kilku wieków i na gwiezdnej wysokości, ale były zupełnie wyraźne. Człowiek dyktował im lekcje anatomii, kosmografii, magii: twarze słuchały z niepokojem i usiłowały rozumnie odpowiadać, jakby zgadywały znaczenie tego egzaminu, który miał odkupić jedną z nich ze. stanu próżnej mary i umieścić w świecie rzeczywistym. Człowiek, we śnie i na jawie, rozważał odpowiedzi tych widm, nie pozwalał się zwodzić impostorom, zgadywał z ich wą tpliwo tpliwości rosną cą inteligencję . Poszukiwał duszy, jaka zasługiwałaby na uczestniczenie we wszech wszechświecie. Po dziewię ciu ciu czy dziesię ciu ciu nocach zrozumiał z pewną goryczą , że niczego nie mógł oczekiwać po tych uczniach, którzy przyjmowali biernie jego naukę , lecz jedynie po. tych, którzy ryzykowali czasami rozsą dny dny sprzeciw. Ci
45
pierwsi,, chociaż godni miłości i przywią zania, zania, nie mogli aspirować do stanu indywidualnych osobników, preegzystencja tych drugich trwała nieco dłużej. Pewnego popołudnia (teraz również popołudnia płaciły danin ę snom, teraz spę dzał dzał na jawie jedynie parę godzin o świcie) pożegnał na zawsze rozległe iluzoryczne kolegium i pozostał z jednym tylko uczniem. Był to milczą cy cy blady chłopiec, czasami krną brny, brny, o ostrych rysach powtarzają cych cych rysy tego, który go wyśnił. Nagłe usunię cie cie współuczniów nie speszyło go na długo; jego postę py py po kilku indywidualnych lekcjach zachę cały cały już nauczyciela. Ale wydarzyła się katastrofa. Człowiek pewnego dnia wynurzył się ze snu jak z lepkiej pustyni, spojrzał na daremne światło wieczoru, które pomylił ze świtem, i rozumiał, że nie śnił. Przez całą noc i przez cały dzień przytłaczała go trzeźwość bezsenności. Zapragną ł przejść się po puszczy, zmę czy czyć się ; ale zdołał zaledwie uzyskać wśród cykuty kilka chwil słabego snu, przeplecionych przelotnie szczą tkowymi tkowymi wiz jami, nie nadają cymi cymi się do wykorzystania. Zapragną ł zwołać swych uczniów, ale zaledwie wymówił kilka krótkich słów zaklę cia, cia, zniekształciło się ono i zatarło. Na niemal nieustannej jawie łzy gniewu paliły mu stare oczy. Zrozumiał, że zamiar ukształtowania niespójnej i zawrotnej materii, z jakiej składają się sny, jest najtrudniejszym zamiarem, jaki może powziąć człowiek, choćby przenikną ł wszystkie sekrety porzą dku dku wyższego i niższego; znacznie trudniejszym niż ukrę cenie cenie bicza z piasku czy bicie monety z wiatru bez twarzy. Zrozumiał, że to począ tkowe tkowe niepowodzenie było nieuniknione. Poprzysi ą gł gł zapomnieć o potężnej halucynacji, która na począ tku tku zepchnę ła ła go z właściwej drogi, i poszukał innej metody pracy. Przed zastosowaniem jej poświę cił cił miesią c na odzyskanie sił, jakie zużyło tamto delirium. Porzucił wszelki zamiar śnienia i prawie natychmiast udało mu si ę przespać znaczną -cz -część dnia. W nielicznych wypadkach, kiedy śnił podczas tego okresu, nie przywią zywał zywał wagi do swych snów. Aby podjąć znów dzieło, poczekał, aż dysk księżyca stanie się doskonały. Wówczas, wieczorem, oczyścił się w wodach rzeki, złożył hołd planetarnym bóstwom, wypo-
wiedział dozwolone sylaby pewnego pot ężnego imienia i zasną ł.ł. Prawie natychmiast przyśniło mu się bij biją ce ce serce. Śniło żywe, mu si ę ono gorą ce, ce, wielkości zaciśnię tej tej pięści, o kolorze granatu w półmroku ludzkiego ciała, jeszcze bez twarzy ani płci; śnił o nim z drobiazgową miłością podczas czternastu przytomnych nocy. Każdej nocy dostrzegał je wyraźniej. Nie dotykał go: ograniczał się do stwierdzenia jego obecności, obserwowania go, być może poprawiania go swym wzrokiem. Dostrzegał je, przeżywał, z wielu odległości i pod wieloma ką tami. tami. Czternastej nocy musną ł wskazują cym cym palcem arterię płucną , a nastę pnie pnie całe serce, z zewną trz trz i od wewną trz. trz. Badanie to zadowoliło go. Celowo nie śnił podczas jednej nocy; potem wzi ą ł znów serce, wezwał imienia pewnej planety i przeszedł do wizji innego spośród głównych narzą dów. dów. Przed upływem roku doszedł do szkieletu, do powiek. Niezliczone włosy były chyba najtrudniejszym zadaniem. Wyśnił całego człowieka, młodzieńca, ale ten nie wstawał ani nie mówił, ani nie mógł otworzyć oczu. Noc po nocy człowiek śnił go śpią cego. cego. W kosmogoniach gnostycznych demiurgowie lepi ą czerwonego Adama, któremu nie udaje się stanąć na nogach; równie niezrę czny czny i toporny, i prymitywny jak ten Adam uczyniony z prochu był Adam ze snu, którego stworzyły noce maga. Pewnego wieczoru człowiek zamierzał niemal zniszczyć całe swe dzieło, ale zrobiło mu się go żal. (Lepiej byłoby dla niego, gdyby je zniszczył.) Po wyczerpaniu zaklęć skierowanych do bóstw ziemi i rzeki, rzucił się do stóp posą gu, gu, który może był tygrysem, a może koniem, i wezwał jego nieznanej pomocy. Owego wieczoru przyśnił mu się posą g. g. Przyśnił mu się żywy, drżą cy; cy; nie był to straszliwy bę kart kart konia i tygrysa, ale jednocześnie te dwa porywcze stworzenia i również byk, róża, wicher. Ten mnogi bóg wyjawił mu, że jego ziemskim imieniem jest Ogień, że w tej świą tyni tyni (i w innych podobnych) składano mu niegdyś ofiary i oddawano kult i że w magiczny że sposób ożywi wyśnione widmo, tak wszystkie stworzenia prócz samego Ognia i śnią cego cego bę dą . go uważały za człowieka z krwi i kości. Rozkazał, żeby po nauczeniu go 4 — Fikcje
47
49
rytuałów wysłał go do innej zburzonej świą tyni, tyni, której piramidy przetrwały w dole rzeki, aby jakiś głos uczcił go w tym opuszczonym budynku. W śnie człowieka śnią cego wyśniony obudził si ę . Mag wykonał te polecenia. Poświę cił cił pewien czas (który w końcu wypełnił dwa lata) na wyjawienie mu arkanów wszechświata i kultu ognia. Bolało go w głę bi, bi, że musiał się z nim rozstać. Pod pretekstem pedagogicznej konieczności przedłużał co dnia godziny po świę cone cone na sen. Wykonał również powtórnie prawe ramię , być może nieudane. Czasami niepokoiło go wrażenie, że wszystko to już się poprzednio wydarzyło... W sumie jego dni były szczęśliwe; zamykają c oczy myślał: Teraz bę dę z moim synem. Albo, rzadziej: Syn, którego powołałem do życia, czeka na mnie i nie b ę dzie dzie istniał, jeżeli do niego nie pójdę . Stopniowo przyzwyczajał go do rzeczywistości. Pewnego dnia rozkazał mu umieścić chorą giew giew na odległym szczycie. Nastę pnego pnego dnia na szczycie powiewała chorą giew. Spróbował innych eksperymentów tego rodzaju, za każdym razem zuchwalszych. Zrozumiał z pewną goryczą , że jego syn był gotów, aby się narodzić — i być może niecierpliwił się . Tej nocy pocałował go po raz pierwszy i wysłał go do drugiej świą tyni, tyni, której resztki bielały w dole rzeki, o wiele mil nierozwikłanej puszczy i mokradeł. Przedtem (aby nigdy nie dowiedział się , że jest widmem, aby uważał się za takiego człowieka jak inni) natchną ł go całkowitym zapomnieniem lat jego nauki. Jego zwycię stwo stwo i jego spokój zostały przyćmione znużeniem. Podczas zmierzchów wieczoru i świtu padał na twarz przed kamienną figurą , wyobrażają c sobie może, że jego. syn dokonuje identycznych identycznych rytuałów w innych kolistych ruinach, w dole rzeki; nocą nie śnił lub śnił jak inni ludzie. Odbierał nieco wyblakłe dźwię ki ki i kształty wszechświata: nieobecny syn żywił się tym zanikaniem jego duszy. Cel jego życia został osią gni gnię ty; ty; człowiek trwał w jakimś rodzaju ekstazy. Po upływie pewnego czasu, jaki niektórzy opowiadają cy cy jego historię liczą na lata, a inni na pię ciolecia, ciolecia, zbudzili go o północy dwaj wioślarze: nie
mógł dostrzec ich twarzy, ale opowiedzieli mu o magicznym człowieku w pewnej świą tyni tyni Północy, który potrafił chodzić po ogniu i nie parzył si ę . Mag przypomniał sobie nagle słowa boga. Przypomniał sobie, że ze wszystkich istot, jakie tworzą glob, ogień jest jedyną , która wie, że jego syn jest widmem. Przypomnienie to, począ tkowo tkowo uśmierzają ce, ce, zaczę ło ło go drę czy czyć. Przestraszył się , że jego syn zacznie zastanawiać się nad tym niezwykłym przywilejem i w jakiś sposób odkryje, iż jest tylko widmem. Nie być człowiekiem, być projekcją snu innego człowieka: Cóż za niezrównane upokorzenie, cóż za zawrót głowy! Każdego ojca obchodzą losy dzieci, które powołał do> życia (które dopuścił) w zwykłym zamę cie cie czy szczęściu; jest rzeczą naturalną , że mag obawiał się o przyszłość tego syna, pomyślanego część po części i rys po rysie podczas tysi ą ca ca i jednej tajemniczych nocy. Zakończenie jego rozmyślań było nagłe, ale poprzedziło je kilka znaków. Najpierw (po długiej suszy) odległa chmura nad pewnym szczytem, lekka jak ptak; potem, od strony Południa, niebo, które miało kolor różowy jak dzią sło sło lamparta; później dymy, które pokryły rdz ą metal nocy; później paniczna ucieczka zwierzą t.t. Bowiem powtórzyło się to, co wydarzyło się przed wieloma wiekami. Ruiny sanktuarium boga ognia zostały zniszczone przez ogie ń. O świcie bez ptaków mag zobaczył, jak zbliża się do murów kolisty pożar. Przez chwilę pomyślał o schronieniu się w wodzie, ale potem zrozumiał, że nadchodzi śmierć, aby ukoronować jego starość i rozgrzeszyć go z jego trudów. Poszedł ku płomieniom. Te nie ką sały sały jego ciała, pieściły go i otaczały nie parzą c i nie palą c. c. Z ulgą , z upokorzeniem, z przerażeniem zrozumiał, że on również jest widmem, które śni ktoś inny. 1939
49
LOTERIA W BABILONIE
Byłem prokonsulem, jak wszyscy mieszkańcy Babilonu; jak wszyscy — niewolnikiem. Poznałem także wszechmoc władzy, hańbę , wię zienie. zienie. Spójrzcie: u prawej rę ki ki brak mi wskazują cego cego palca. Spójrzcie: przez dziurę w płaszczu widać na brzuchu czerwony tatuaż; jest to drugi symbol: Beth. Litera ta w nocy, podczas pełni księżyca, daje mi władzę nad ludźmi, którzy noszą znamię Ghimel, lecz poddaje tym, u których widnieje Aleph; ci za ś ostatni w bezksiężycowe noce winni są posłuszeństwo ludziom ze świtania, znakiem Ghimel. W półmroku w piwnicach, podrzynałem przed czarnym kamieniem tę tnice tnice na szyjach świę tych tych byków. Podczas jednego z lat ksi ężycowych ogłoszono mnie niewidzialnym: krzyczałem i nie odpowiadano mi, kradłem chleb i nie ścinano mnie. Zaznałem nie znanego Grekom uczucia niepewności. W sali z brą zu, zu, wobec cichej chusty dusiciela, nie opuściła mnie nadzieja, a w rzece rozkoszy ,— trwoga. Heraklides z Pontu opowiada z podziwem o tym, jak Pitagoras przypomniał sobie, że był niegdyś Pyrronem, a przedtem Euforbem, a przedtem jeszcze jakimś innym śmiertelnikiem; aby Wspominać o podobnych kolejach losu, nie muszę odwoływać się do śmierci ani nawet podszywać się pod pod kogoś innego. Tę niemal przerażają cą zmienność winien jestem instytucji, której nie znają inne republiki — bą dź działa w nich ona w sposób niedoskonały i tajny ■—■ loterii. Nie rozpytywałem ludzi o jej historię ; wiem, że magowie nie mogą tutaj tutaj dojść do porozumienia; wiem o ich pot ężnych
zamiarach tyle, ile człowiek nieobeznany z astrologią może wiedzieć o księżycu. Jestem z zawrotnego kraju, w którym loteria jest najważniejszą częścią rzeczywistości; do dzisiejszego dnia niewiele nad nią rozmyślałem; tak niewiele jak i nad postę powaniem powaniem nierozeznanych bogów lub nad własnym sercem. Teraz, z dala od Babilonu i jego ukochanych tradycji, rozmyślam z pewnym zdziwieniem nad loterią i nad bluźnierczymi domysłami, o których szepczą wieczorami wieczorami ludzie o zasłonię tych tych twarzach. Opowiadał mój ojciec, że dawniej (kwestia wieków, lat?) loteria w Babilonie była grą o charakterze plebejskim. Opowiadał (nie wiem, czy można mu wierzyć), że cyrulicy sprzedawali za cenę kilku miedziaków czworoboczne kawałki kości lub pergaminu ozdobione symbolicznymi znakami. Losowanie odbywało się w biały dzień: ci, którym się poszczęściło, otrzymywali ■— bez dodatkowego potwierdzenia ze strony losu ■—■ monety wybite w srebrze. Procedura, jak widzicie, była niezwykle prosta. Oczywiście „loterie" te zakończyły się fiaskiem. Ich zalety moralne były żadne. Nie odwoływały się one do wszystkich zdolności człowieka — li tylko do jego nadziei. Wobec powszechnej oboję tno tności loterie przestały się opłacać kupcom, którzy je stworzyli dla zysku. Ktoś pokusił się o reformę : do ogólnej liczby wygranych dołą czono czono kilka losów niepomyślnych. Na skutek tej reformy ludzie nabywają cy cy ponumerowane kwadraty brali na siebie podwójne ryzyko: wygrania pewnej sumy lub zapłacenia kary — niekiedy bardzo wygórowanej. To nieznaczne niebezpieczeństwo (na każde trzydzieści numerów szczęśliwych był jeden niekorzystny) wzbudziło naturalnie zainteresowanie ludności. Babilończycy oddali się grze. Ten, kto nie nabywał losów, był uważany za tchórza i słabeusza. Z czasem podwoiła się ta usprawiedliwiona pogarda. Pogardzano tym, który nie grał, lecz także gardzono przegrywają cym, cym, który płacił karę . Towarzystwo (tak je poczę to to wówczas nazywać) musiało bronić interesów graczy, którzy nie mogli podj ąć wygranych, jeśli nie wpływały prawie wcale sumy z tytułu kar. Wytoczyło wię c proces przegrywają cym: cym: sę dzia dzia skazał ich na zapłacenie kary
51
oraz kosztów postę powania powania są dowego, dowego, z możliwością zamiany na kilka dni wię zienia. zienia. Wszyscy wybrali wię zienie, zienie, chcą c w ten sposób oszukać Towarzystwo. Z tej fanfaronady nielicznych zrodziła się wszechwładza Towarzystwa: jego religijne, metafizyczne metafizyczne znaczenie. Po niedługim czasie z ogłoszeń o wynikach losowania zniknę ły ły wykazy kar, ogłaszano jedynie liczbę dni wię ziezienia odpowiadają cą każdemu niepomyślnemu numerowi. Lakoniczność ta, prawie nie zauważona w swoim czasie, posiadała kapitalne znaczenie. Było to pojawienie si ę w loterii po raz pierwszy elementów nie pieniężnych. Sukces był ogromny. Na żą danie danie grają cych cych Towarzystwo musiało zwię kszy kszyć liczbę losów losów niekorzystnych. niekorzystnych. Wszyscy wiedzą , że lud babiloński wielbi logikę , a ponadto symetrię . Przeliczanie numerów szczęśliwych na krą głe głe monety, a numerów niepomyślnych na dni i noce w wię zieniu zieniu było pozbawione konsekwencji. Niektórzy moraliści rozumowali, że posiadanie monet nie zawsze stanowi o szczęściu i że inne formy szczęścia są być może bardziej bezpośrednie. Innego rodzaju niepokój wzbierał w dzielnicach biedoty. Członkowie kapłańskiego kolegium wykupywali losy i doświadczali wszelkich odmian strachu i nadziei; biedacy (patrzą cy cy na to ze zrozumiałą czy też nieuniknioną zazdrością ) byli świadomi wykluczenia ich z tego wahadłowego ruchu dostarczają cego cego wspaniałych przeżyć. Słuszne pragnienie, ażeby wszyscy — biedni czy bogaci ■— mieli jednakowy udział w loterii, spowodowało spowodowało wrzenie i doprowadziło do rozruchów. Pamię ci ci o nich nie zaćmiły lata. Niektórzy uparci ludzie nie rozumieli (lub też udawali niezrozumienie), że chodzi o nowy porz ą dek, dek, o konieczny etap na drodze historii... Jakiś niewolnik ukradł karma zynowy bilet, a losowanie obdarzyło, go wypaleniem j ę zyzyka. Kodeks przewidywał tę samą karę za kradzież losu. Niektórzy Babilończycy wyrażali przekonanie, że zasługu je na rozpalone żelazo jako złodziej; inni zaś, bardziej wspaniałomyślni, uważali, że kat winien posłużyć się żelazem z racji rozporzą dzenia dzenia losu... Doszło do rozruchów i do pożałowania godnego przelewu krwi; lecz lud Babi-
52
łonu postawił w końcu na swoim pomimo oporu bogaczy. Ludność dopię ła ła w pełni swoich szlachetnych celów. Po pierwsze zdołała nakłonić Towarzystwo, aby zgodziło się przejąć całkowitą władzę we wszystkich dziedzinach. (Jedność władzy była konieczna wobec ogromu i skomplikowania nowych zadań.) Po drugie zyskała loterię tajną , bezpłatną i powszechną . Kupczenie losami zostało zniesione. Po wtajemniczeniu w obrzą dek dek Bela każdy wolny człowiek automatycznie brał udział w świę tych tych losowaniach, które odbywały się co sześćdziesią t nocy w labiryntach boga i rozstrzygały o jego losie a ż do nastę pnego pnego terminu. Skutki były nieobliczalne. Szczęśliwy los mógł wynieść gracza do zgromadzenia magów lub postanowić 0 uwię zieniu zieniu osobistego lub publicznego wroga, albo te ż przynieść spotkanie w spokojnym półmroku pokoju kobiety, która zaczyna nas niepokoić, czy też tej, której nie mieliśmy już nadziei ujrzeć; los niepomyślny przynosił okaleczenia, różnoraką hańbę , śmierć. Niekiedy jedno tylko zdarzenie — karczemne morderstwo obywatela C, zagadkowa apoteoza B — były genialnym rezultatem trzydziestu lub czterdziestu losowań. Łą czenie czenie wyników losowań było rzeczą trudną * nie trzeba jednak zapominać, że urzę dnicy dnicy Towarzystwa byli (i są ) wszechmocni i przebiegli. W wielu wypadkach świadomość, że szczęście jest po prostu dziełem przypadku, zmniejszałaby jego wartość; aby ominąć tę przeszkodę , agenci Towarzystwa posługiwali się sugestią i magią . Ich kroki, ich poczynania były tajne. Aby dowiedzieć się o o najintymniejszych najintymniejszych nadziejach 1 najskrytszych trwogach, mieli do dyspozycji astrologów i szpiegów. Niektóre spośród kamiennych lwów, świę ta ta latryna zwana Qaphqa, szczeliny w starym akwedukcie według powszechnego mniemania umożliwiały dotarcie do Towarzystwa; ludzie zawistni lub życzliwi składali w tych miejscach donosy. Wiadomości te, mniej lub bardziej prawdziwe, były zbierane w alfabetycznym archiwum. Rzecz nie do uwierzenia: nie zabrakło głosów niezadowolenia. Towarzystwo z właściwą sobie dyskrecją nie dało bezpośredniej odpowiedzi. Wolało nakreślić w gruzach fabryki masek kilka zwię złych złych tez, które obecnie stanowią
53
część świę tych tych pism. Ten doktrynalny tekst zwracał uwagę , że loteria jest wprowadzeniem przypadku w porzą dek dek świata oraz że przyję cie cie błę dów dów nie stanowi zaprzeczenia przypadku, lecz go potwierdza. Zwracał również uwagę na to, że lwy i świę te te naczynie ■—■ choć nie odrzucone przez Towarzystwo (które nie pozbywało się prawa korzystania z nich) — funkcjonują jednak jednak bez gwarancji. Oświadczenie to rozwiało niepokoje ludności. Przyniosło także inne skutki, nieprzewidziane być może przez autorów. Zmieniło do głę bi bi charakter i działalność Towarzystwa. Czasu mam niewiele, zawiadamiają nas właśnie, że statek wkrótce podnosi kotwicę , ale postaram się to wytłumaczyć. Brzmi to niewiarygodnie, ale nikt dotychczas r.ie pod ją ł pracy nad ogólną teorią gry. Babilończyk rzadko oddaje się abstrakcji. Przyjmuje nakazy losu, oddaje mu życie, nadzieję , paniczną trwogę , ale nie przyjdzie mu na myśl dociekać jego labiryntowych praw ani badać obrotów kul, które go objawiają . Pomimo to oświadczenie, o którym wspomniałem, spowodowało wiele dyskusji o charakterze prawno-matematycznym. Z jednej z nich wzię ło ło począ tek tek nastę puj pują ce ce przypuszczenie: Jeżeli loteria jest wzmożeniem przypadku, systematycznym są czeniem chaosu w porzą dek dek świata, czy nie byłoby pożą dane, aby traf pośredniczył we wszystkich etapach losowania, a nie tylko w jednym? Czy nie jest rzeczą śmieszną , że traf decyduje o czyjejś śmierci, a okoliczności tej śmierci — skrytość, jawność, czy ma ona nastą pi pić za godzinę czy zą sto lat — nie są poddane trafowi? Te jak najbardziej słuszne wą tpliwo tpliwości doprowadziły w końcu do daleko idą cej cej reformy, której zawiłość (pogłę biona biona wielowiekową praktyką ) dostę pna pna jest zaledwie kilku specjalistom. Postaram się jednak streścić jej zasady, choćby tylko w sposób symboliczny. Wyobraźmy sobie pierwsze losowanie, które decyduje o śmierci człowieka. Aby wykonać ten nakaz, odbywa się drugie losowanie, które wyłania (powiedzmy) dziewię ciu ciu możliwych wykonawców wyroku. Spośród nich — czterech może wziąć udział w trzecim losowaniu, które decy-
54
duje o imieniu właściwego wykonawcy; dwóch, bę dzie dzie miało prawo zmienić los nieprzychylny na szczęśliwy (znalezienie skarbu, na przykład); inny spotę guje guje śmierć (to znaczy uczyni ją haniebną lub wzbogaci ją o tortury); inni znów bę dą mogli odmówić wykonania wyroku... Tak by się przedstawiał symboliczny schemat. W rzeczywistości l i c z b a l o s o w a ń j e s t n i e s k o ń c z o n a . Żadna decyzja nie jest ostateczna, wszystkie podlegają rozgałę że zieniu. Ignoranci przypuszczają , nieskończone losowania wymagają nieskończonego czasu; w rzeczywistości wystarczy, aby czas był nieskończenie podzielny, jak uczy słynna przypowieść o żółwiu. Nieskończoność ta w zadziwiają cy cy sposób jest zgodna z kr ę tymi tymi cyframi Przypadku, a także z Niebiańskim Archetypem Loterii, któremu hołdują platończycy... Wydaje się , że zniekształcone echo naszych obrzą dków dków dotarło nad brzegi Tybru: Ello Lampridio w Ż ywocie Heliogabala opowiada, że cesarz ten miał zwyczaj wypisywa ć na muszlach znaki odpowiadają ce ce prezentom, którymi miał zamiar obdarzyć swoich gości; tak wię c jeden otrzymywał dziesięć funtów złota, inny dziesięć much, dziesięć susłów, dziesięć niedźwiedzi. Trzeba przypomnieć, że Heliogabal kształcił się w Azji Mniejszej, wśród kapłanów boga, od którego wzią ł imię . Istnieją także losowania nieosobowe, o nieokreślonym celu; jedno może nakazać, aby wrzucono w wody Eufratu szafir z Taprobany; inne — aby z wierzchołka wieży wypuszczono na wolność ptaka; "jeszcze inne — aby w każdym stuleciu odję to to (lub dodano) jedno z niezliczonych ziarn piasku na brzegu morza. Skutki bywają niekiedy straszne. Pod dobrotliwym wpływem Towarzystwa obyczaje nasze przesią kn knę ły ły ryzykiem. Kupiec nabywają cy cy dwanaście amfor damasceńskiego wina nie zdziwi się , jeśli któraś z nich bę dzie dzie zawierała talizman lub żmiję ; notariusz, który redaguje umowę , nie omieszka prawie nigdy wstawić jakiegoś błę dnego dnego szczegółu; ja sam w tym pisanym w pośpiechu dokumencie zawarłem niektóre fałszywe wspaniałości, fałszywe okropności; a także, być może, pewną ukrytą monotoni monotonię ... ... Nasi historycy, najbardziej wnikliwi
55
\
56
na świecie, wymyślili metodę korygują cą traf; podobno w wię kszo kszości wypadków można na tej metodzie polegać; oczywiście rozpowszechnia się ją zawsze z pewną dozą fałszu. Poza tym nie ma nic bardziej skalanego fikcj ą niż historia Towarzystwa... Dokument paleograficzny wykopany w świą tyni tyni może być wynikiem losowania, które odbyło się wczoraj — albo przed wiekiem. Żadna książka nie może być wydana, o ile nie istnieje pewna rozbieżność pomię dzy dzy każdym z jej egzemplarzy. Pisarze urzę dowi dowi składają tajną przysię gę zobowią zuj zują c się do opuszczania, wstawiania, zmieniania. Uprawia się także kłamstwo, drogą po pośrednią . Towarzystwo z godną bogów skromnością unika jakiejkolwiek reklamy- Jego agenci (rzecz oczywista) są tajni; rozkazy, które są wydawane stale (a może i bezustannie), nie różnią się od rozkazów wydawanych przez wszelkiego rodzaju oszustów. Któż jednak może chełpić się , iż jest tylko oszustem? Pijak, który w chwili zamroczenia ogłasza jakiś absurdalny nakaz, człowiek śpią cy, cy, który budzi się nagle i własnymi rę kami kami dusi leżą cą przy nim kobietę •— czyż nie wykonują tajemnego nakazu Towarzystwa? Ten skryty sposób działania, dają cy cy się porównać do działania Boga, powoduje najróżniejsze domysły. Jeden z nich niegodnie insynuuje, że Towarzystwo nie istnieje juz od wieków, a boski nieporzą dek, dek, który rzą dzi dzi naszym życiem, jest czymś dziedzicznym — tradycją ; inne przypuszczenie głosi, że jest Ono wieczne, i uczy, że trwać bę dzie dzie aż do ostatniej nocy, kiedy ostatni bóg zniszczy ziemię . że Inne twierdzi, Towarzystwo jest wszechmocne, ale wpływa tylko na rzeczy najdrobniejsze: krzyk ptaka, odcienie rdzy i kurzu, poranne sny. Inne, głoszone ustami że zamaskowanych herezjarchów, mówi, Towarzystwo n i g d y n i e i s t n i a ł o i n i g d y i s t n i e ć n i e b ę d z i e . Inne Inne,, niem niemni niej ej nikc nikczem zemne ne,, do dowo wodz dzi, i, że jest rzeczą oboję tn tną przyjmować czy odrzucać istnienie mglistej korporacji, gdyż Babilon nie jest niczym innym jak niesko ńczoną gr grą przypadków. przypadków.
57
ANALIZA TWÓRCZOŚCI HERBERTA QUAINA
Herbert Quain zmarł w Roscommon; stwierdziłem bez zdziwienia, że Dodatek Literacki „Timesa" poświę ca ca mu zaledwie pół szpalty nekrologicznej litości, w które] nie ma ani jednego pozytywnego epitetu, jaki nie byłby skorygowany (lub poważnie umniejszony) przez przysłówek. ,,Spectator" ze swej strony jest z pewnością mniej lakoniczny i być może serdeczniejszy, ale porównuje pierwszą God o f the Labyri Labyrinth nth ■— z pewną książkę Quaina — The God książką Agaty Christie, a inne z książkami Gertrudy Stein. Są to zestawienia, których nikt nie uzna za nieuniknione i które nie sprawiłyby zmarłemu radości. Zresztą ten ostatni nie uważał się za genialnego: nawet podczas perypatetycznych nocy rozmów literackich, kiedy to człowiek, który nużył już prasy drukarskie, gra niezmiennie rolę Monsieur Teste'a lub doktora Samuela Johnsona... Dostrzegał z cał ą jasnością eksperymentalny charakter własnych książek: godnych może podziwu ze wzglę du du na swą oryginalność i pewien uczciwy lakonizm, ale z pewnością nie dla walorów uczucia. „Jestem jak ody Cowleya, pisał do mnie z Longfordu 6 marca 1939 r. Nie należę do sztuki, ale po prostu do historii sztuki." Nie było dla niego dyscypliny pośledniejszej od historii. Ukazałem skromność Herberta Quaina; skromność ta nie daje oczywiście obrazu całej jego osobowości. Flaubert i Henry James przyzwyczaili nas do opinii, że dzieła sztuki są rzadkością i że tworzenie ich jest pracochłonne; na Parnas, przypomnijwiek XVI (przypomnijmy (przypomnijmy Podró ż na
58
my los Szekspira) nie podzielał tej pesymistycznej opinii. Herbert Quain również jej nie podzielał. Twierdził, że dobra literatura jest raczej powszechna i że nie ma prawie przypadkowego dialogu, rozmowy zasłyszanej na ulicy, która by jej nie dorównywała. Twierdził również, że fakt estetyczny nie może obejść się bez pewnego elementu zdziwienia i że dziwienie się w pamię ci ci jest trudne. Ubolewał z uśmiechnię tą szczerością nad „służalczym i uporczywym przechowywaniem" dawnych ksi ążek... Nie wiem, czy jego niejasna teoria da się obronić; wiem, że jego książki dążą zbytnio zbytnio do zadziwiania. Pożyczyłem niedawno pewnej pani, bezpowrotnie, pierwszą , jaką opublikował. Powiedziałem już, że chodzi o poGod o f the Labyrinth; Labyrinth; mogę dodać, wieść kryminalną The God że wydawca wypuścił ją na rynek w ostatnich dniach listopada 1933 r. W pierwszych dniach grudnia tego ż roku miłe i zagmatwane dziełko Siamese Twin Mistery torowało sobie drogę w Londynie i w Nowym Jorku; wolę przypisać niepowodzenie powieści naszego przyjaciela temu niefortunnemu zbiegowi okoliczności niż (jeśli mam być zupełnie szczery) jej brakom oraz błę dnym, dnym, zimnym i patetycznym opisom morza. Z odległości siedmiu lat nie potrafię odtworzyć szczegółów akcji, ale oto jej zasadniczy schemat, który zubożają (a zarazem oczyszczają ) luki mo jej pamię ci. ci. Jest na począ tkowych tkowych stronicach zagmatwane morderstwo, na środkowych powolna dyskusja, rozwią zazanie na ostatnich. Później, gdy zagadka została już wyjaśniona, nastę puje puje rozległy retrospektywny ustę p, p, który zawiera takie oto zdanie: „Wszyscy są dzili, dzili, że spotkanie dwóch szachistów było przypadkowe." Zdanie to daje do zrozumienia, że rozwią zanie zanie jest błę dne. dne. Czytelnik, zaniepokojony, wraca do poprzednich rozdziałów i odkrywa inne rozwią zanie, zanie, prawdziwe. Czytelnik tej szczególnej książki jest bardziej przenikliwy od detektywa. Jeszcze bardziej niecodzienna jest „powieść regresywna, rozgałę ziona" ziona" April March, której trzecia (i jedyna) część pochodzi z r. 1936. Przy ocenie tej powie ści musimy pamię ta tać, że chodzi o grę i że autor nigdy nie traktował jej inaczej. Przestrzegam w tym dziele, mówił, zasadniczych
59
reguł każdej gry, jak: symetria, arbitralne prawa, znudzenie. Nawet tytuł jest słabym kalamburem — nie znaczy: marsz kwietniowy, ale dosłownie: kwiecień marzec. Niektórzy dostrzegli na tych stronach echo doktryny Dunne'a; przedmowa Quaina woli powoływać się na ów odwrócony świat Bradleya, w którym śmierć poprzedza narodzenie, a rana cios (Appearance and Reality, 1897, s. 215) *. Światy, które proponuje April March, nie są regresywne: regresywny jest sposób opowiadania historii. Regresywny i rozgałę ziony, ziony, jak już powiedziałem. Dzieło składa się z trzynastu rozdziałów. Pierwszy relacjonuje dwuznaczny dialog nieznajomych na peronie. Drugi ukazuje wydarzenia w przeddzień pierwszego. Trzeci, również regresywny, wydarzenia innego możliwego przedednia pierwszego; czwarty ■— jeszcze innego. Każdy z tych trzech przededni (które ściśle wykluczają się ) rozgałę zia zia się w inne trzy o bardzo różnorodnym charakterze. Całe dzieło składa się wię c z dziewię ciu ciu opowiadań; każde opowiadanie z trzech długich rozdziałów (pierwszy rozdział, oczywiście, jest wspólny dla wszystkich opowiadań). Z tych opowiadań jedno ma charakter symboliczny; inne — nadprzyrodzony; inne — kryminalny; inne —■ psychologiczny; inne — komunistyczny; inne — antykomunistyczny, itd. Być może schemat ułatwi zrozumienie struktury: Yi
Y2 Ys
x4 x5 x6 x7 X
8 X9
* O uboga erudycjo Herberta Quaina, o uboga stronico 215 książki z 1897 r.! Rozmówca w Po li ty k u Platona opisał ju ż analogiczną regresję: regresję Synów Ziemi, czyli Autochtonów,
60
Można powiedzieć na temat tej struktury to, co powiedział Schopenhauer o dwunastu kategoriach Kantowskich: poświę ca ca ona wszystko dla obł ę du du symetrii. Jak było do przewidzenia, każde z dziewię ciu ciu opowiadań jest niegodne Quaina. Najlepsze jest nie to, które wymyślił pierwotnie, czyli x4; najlepsze jest opowiadanie o charakterze fantastycznym, x9. Pozostałe są zeszpecone niesmacznymi żartami i zbę dnymi dnymi pseudosprecyzowaniami. Kto czytałby je w porzą dku dku chronologicznym (na przykład x 3, ylf .z), straciłby cały specyficzny smak tej dziwnej książki. Dwa opowiadania — x7 i x8 — mają niewielką wartość jako takie, lecz nabierają wymowy, jeśli je zestawimy... Przypomnę również, że Quain, opublikowawszy już April March, pożałował porzą dku dku trójdzielnego i przepowiedział, że wśród jego przyszłych przyszłych naśladowców ludzie wybiorą dwudzielny dwudzielny
U-.{-2 a demiurgowie i bogowie — nieskończony; nieskończone historie, nieskończenie rozgałę zione. zione. Zupełnie odmienna, ale również retrospektywna, jest komedia heroiczna w dwóch aktach The Secret Mirror. W dziełach, o których mówiliśmy, złożoność formalna krę powała wyobraźnię autora; tu jej ewolucja jest bardziej swobodna. W pierwszym akcie (który jest najdłuższy) znajdujemy się w w wiejskim domu generała Thrale, koło którzy, poddani wpływowi odwrotnego kr ążenia kosmosu, przechodzili od starości do dojrzałości, od dojrzałości do dzieci ństwa, od dzieci ństwa do zaniku i wreszcie nicości. Również Teopomp w swojej Fi li p ic e mówi o pewnych owocach północnych, powodujących u tego, kto je spo żywa, ten sam proces regresji... Byłoby rzeczą bardziej interesującą wyobrazić sobie odwrócenie Czasu: stan, w którym pami ętalibyśmy przyszłość, a nie znali lub zaledwie przeczuwali przeszłość... Zob. dziesiątą pieśń Pi e kł a, wersety 97 — 102, gdzie porównuje si ę wizję proroczą z presbiopia.
61
Melton Mowbray. Niewidzialnym ośrodkiem intrygi jest Miss Urlika Thrale, starsza córka generała. Dostrzegamy ją poprzez niektóre partie dialogu, niezależną i zarozumiałą ; podejrzewamy, że nie poświę ca ca zbyt wiele czasu literaturze; prasa zapowiada jej zarę czyny czyny z księ ciem ciem Rutlandu; prasa dementuje zarę czyny. czyny. Kocha ją autor dramatyczny Wilfred Quarles; młoda osoba obdarzyła go kilkakrotnie roztargnionym pocałunkiem. Bohaterowie posiadają wielką fortunę i starożytną krew; uczucia ich są wzniosłe,, choć gwałtowne; dialog zda si ę wahać pomię dzy dzy czystą wanilokwencją Bulwera-Lyttona i epigramami Wilde'a. czy Mr. Philipa Guedalla. Jest tam słowik i noc; jest skryte cierpienie w samotności. (Prawie niedostrzegalnie po jawiają się jakieś dziwne sprzeczności, nieco drastycznych szczegółów.) Osoby z pierwszego aktu ukazują się ponownie w drugim, z innymi imionami. „Autor dramatyczny"' Wilfred Quarles jest komiwojażerem z Liverpoolu; jego prawdziwe nazwisko to John William Quigley. Miss Thrale istnieje; Quigley nigdy jej nie widział, ale zbiera gorą czkowo czkowo jej zdję cia cia z „Tatlera" lub „Sketcha". Quigley jest autorem pierwszego aktu. Niewiarygodny, nieprawdopodobny „wiejski dom" jest żydowsko-irlandzkim pensjonatem, w którym mieszka, przetworzonym i upi ę kszonym kszonym przez niego... Wą tek tek obu aktów jest równoległy, ale w drugim wszystko jest troch ę niesamowite, wszystko jest stale odkładane lub nieudane. Kiedy The Secret Mirror zostało wystawione, krytyka przytoczyła nazwiska Freuda i Juliena Greena. Wspomnienie tego pierwszego wydaje mi się całkowicie nieuzasadnione. Opinia uznała, że The Secret Mirror jest komedią freudowską ; ta sprzyjają ca ca (i błę dna) dna) interpretacja spowodowała jej sukces. Niestety Quain skończył już czterdzieści lat; był przyzwyczajony do porażek i nie godził się łatwo ze zmianą stanu rzeczy. Postanowił zrehabilitować się . Przy końcu 1939 r. opublikował Statements: chyba najoryginalniejszą ze swoich książek, z pewnością najmniej chwaloną i najbardziej tajemniczą . Quain miał zwyczaj dowodzić, że czytelnicy są gatunkiem już wymarłym. Nie ma Europejczyka (rozumował), który by nie był pisarzem,
62
potencjalnie lub czynnie. Twierdził również, że wśród różnorodnych satysfakcji, jakie może zsyłać literatura, najwyższą jest inwencja. Ponieważ nie wszyscy są zdolni do osią gni gnię cia cia tej satysfakcji, wielu bę dzie dzie musiało zadowolić się pozorami. Dla tych niedoskonałych pisarzy, których są legiony, Quain ułożył osiem opowiadań tworzą cych książkę Statements. Każde z nich zapowiada lub obiecuje dobrą treść, dobrowolnie zniszczoną przez autora. Jedno — nie najlepsze — podsuwa zrę cznie cznie dwa tematy. Czytelnik, roztargniony własną próżnością , są dzi, dzi, że je wymyślił. Z trzeciego, The Rose oj Yesterday, naiwnie wysnułem Koliste ruiny, które są jednym z opowiadań książkach. ki Ogród o rozwidlaj ących się ście ż kach. 1941
BIBLIOTEKA BABEL
By this art you may contemplate the variations of the 23 letters... * The Anatomy sect. 2, mem. 4
of
Melancholy,
post.
II,
Wszechświat (który inni nazywają Biblioteką ) składa się z nieokreślonej, i być może nieskończonej, liczby sześciobocznych galerii, z obszernymi studniami wentylacyjnymi w środku, ogrodzonymi bardzo niskimi balustradami. Z każdej galerii widać pię tra tra niższe i wyższe: nieskończenie. Układ galerii jest niezmienny. Dwadzieścia szaf, po pięć szerokich szaf na każdy bok, wypełnia wszystkie boki prócz dwóch; ich wysokość, która równa jest wysokości pię ter, ter, przekracza zaledwie wzrost przecię tnego tnego bibliotekarza. Jeden z wolnych boków przylega do wą skiej skiej sieni, która wychodzi na inn ą galerię , identyczną jak pierwsza i jak wszystkie. Po lewej i po prawej stronie sieni są dwa malutkie pomieszczenia. Jedno pozwala spać na stoją co; co; drugie zaspokajać potrzeby naturalne. Przechodzą tamtę dy spiralne schody, które zapadają ' się i wznoszą ku odległym okolicom. W sieni jest lustro, które podwaja wiernie pozory. Ludzie wnioskują zazwyczaj na podstawie tego lustra, że Biblioteka nie jest niesko ńczona (gdyby taką rzeczywiście była, po cóż to złudne podwojenie?); ja wolę śnić, że gładkie powierzchnie przedstawiają i obiecują nieskończoność... Światło pochodzi z kulistych owoców, które noszą nazwę lamp. Jest ich dwie w każdym sześcioboku: na przeciwległych ścianach. Światło, jakie wysyłają , jest niewystarczają ce, ce, nieustanne. * „W ten sposób mo żecie rozważać różne zwią zki zki 23 liter..." (przyp. red.).
64 — Fikcje
85
Jak wszyscy ludzie Biblioteki, podróżowałem w młodości; odbywałem pielgrzymki w poszukiwaniu jakiej ś książki, byó może katalogu katalogów; teraz, gdy moje oczy nie mogą niemal odcyfrować tego, co piszę , przygotowuję się na śmierć o niewiele mil od sześcioboku, w którym się urodziłem. Gdy umrę , nie zabraknie litościowych rą k, k, które wyrzucą mnie za balustradę ; moim grobem bę dzie dzie bezdenne powietrze; moje ciało b ę dzie dzie pogrążać się długo i rozłoży się i rozpuści w wietrze wywołanym przez spadanie, które jest nieskończone. Idealiści dowodzą , że sześcioboczne sale są konieczną formą przestrzeni absolutnej lub, że przynajmniej, naszej intuicji przestrzeni. Rozumują , sala trójką tna tna czy pię ciok cioką tna tna jest niewyobrażalna. (Mistycy utrzymują , że ekstaza objawia im salę kolistą , z wielką okrą gł głą księ gą o nie kończą cym cym się grzbiecie, który obiega ściany; ich świadectwo jest podejrzane; ich słowa niejasne. Tą cykliczną księ gą jest Bóg.) Niech wystarczy chwilowo, że powtórzę klasyczną opinię : Biblioteka jest kulą , której dokładnym środkiem jest jakikolwiek sześciobok i której obwód jest nieosi ą galny. galny. Każdej ze ścian każdego sześcioboku odpowiada pi ęć szaf; każda szafa zawiera trzydzieści dwie książki znormalizowanego formatu; każda książka posiada czterysta dziesięć stron; każda strona czterdzieści wierszy, każdy wiersz około osiemdziesię ciu ciu liter czarnego koloru. Są również litery na grzbiecie każdej książki; litery te nie wskazują ani nie zapowiadają tego, o czym bę dą mówiły stronice. Wiem, że ten brak zwią zku zku kiedyś wydawał się ta jemniczy. Zanim streszczę jego rozwią zanie zanie (którego odkrycie, pomimo jego tragicznych rzutowań, jest być może główną sprawą tej historii), pragnę przypomnieć niektóre aksjomaty. Pierwszy: Biblioteka istnieje ab aeterno. W prawdę tę , świata, której bezpośrednią konsekwencją jest wieczność nie może wą tpi tpić żaden rozsą dny dny umysł. Człowiek, niedoskonały bibliotekarz, może być dziełem przypadku czy te ż złośliwych demiurgów; wszechświat, ze swym eleganckim wyposażeniem w szafy, w zagadkowe tomy, w nieznu żone schody dla podróżnego i w ustę py py dla siedzą cego cego biblio-
'99
tekarza, może być jedynie dziełem jakiego ś boga. Aby dostrzec odległość, jaka istnieje mię dzy dzy tym, co boskie, a tym, co ludzkie, wystarczy porównać te niezdarne, drżą ce symbole, które moja omylna rę ka ka skrobie na okładce książki, z organicznymi literami jej wnę trza: trza: precyzyjnymi, delikatnymi, bardzo czarnymi, w niedościgły sposób symetrycznymi. Drugi: Liczba symboli ortograficznych wynosi dwadzieścia pięć. * Stwierdzenie to pozwoliło trzysta lat temu na sformułowanie ogólnej teorii Biblioteki i na zadowalają ce ce żadne rozwią zanie zanie problemu, którego przypuszczenie poprzednio nie rozwikłało: bezkształtnej i chaotycznej natury prawie wszystkich książek. Jedna z nich, którą mój ojciec ujrzał w pewnym sześcioboku obwodu pię tna tnaście dziewięćdziesią t cztery, złożona była z liter M C V, powtarzają cych cych się przewrotnie od pierwszego do ostatniego wiersza. Inna, do której czę sto sto zaglą dano dano w tej okolicy, była po prostu labiryntem liter, ale przedostatnia stronica mówiła: „O czasie, twe piramidy." Wiadomo, że na jedną rozsą dn dną linijkę czy słuszną wiadomość przypadają mile bezsensownych kakofonii, słownych gmatwanin i niedorzeczności. (Wiem o pewnej niebezpiecznej okolicy, której bibliotekarze odrzucają przesą dny dny i próżny zwyczaj poszukiwania sensu w książkach i porównują go do zwycza ju poszukiwania poszukiwania go w snach czy w chaotycznych liniach rę ki... ki... Przyznaję , że wynalazcy pisma naśladowali dwadzieścia pięć naturalnych symboli, ale utrzymują , że to zastosowanie jest przypadkowe i że książki same w sobie nic nie znaczą . Są d ten, jak się przekonamy, nie jest całkiem błę dny.) dny.) Przez długi czas są dzono, dzono, że te nieprzeniknione ksi ążki odpowiadają wymarłym lub odległym ję zykom. zykom. To prawda, że najdawniejsi ludzie, pierwsi bibliotekarze, używali ję zyka zyka wielce różnią cego cego się od od tego, jakim mówimy obec* Oryginalny rę kopis kopis nie zawiera liczb ani dużych terpunkcja została ograniczona do przecinka i kropki. znaki, odstę p i dwadzieścia dwie litery alfabetu dwadzieścia pięć wystarczają cych cych symboli, które nieznajomy. (Wyjaśnienie wydawcy). 5«
liter. InTe dwa stanowią wymienia fT
nie; to prawda, że o kilka mil w prawo używa się dialektu i że dziewięćdziesią t pię ter ter wyżej ję zyk zyk jest niezrozumiały. Wszystko to, powtarzam, jest prawdą , ale czterysta dziesięć stronic niezmiennych liter M C V nie mo że odpowiadać żadnemu ję zykowi, zykowi, choćby nie wiem jak bardzo dialektalnemu czy prymitywnemu. Niektórzy sugerowali, że każda litera może wywierać wpływ na nastę pn pną i że wartość liter M C V w trzeciej linijce strony 71 nie jest taka sama, jaką może mieć ta seria w innej pozycji na innej stronie, ale ta niejasna teza nie miała powodzenia. Inni myśleli o kryptografiach; przypuszczenie to zostało ogólnie przyję te, te, choć nie w tym sensie, w jakim sformułowali je jego wynalazcy. Pięćset lat temu przełożony jednego z wyższych sześcioboków * znalazł książkę tak zawiłą jak inne, ale która miała prawie dwie kartki o jednorodnych liniach. Pokazał swe znalezisko wę drownemu drownemu specjaliście od odcyfrowywania, który powiedział mu, że są one zredagowane po portugalsku; inni powiedzieli mu, że w jidysz. Przed upływem wieku zdołano ustalić ję zyk: zyk: był to samojedzko-litewski dialekt ję zyka zyka guaran! z fleksją arabskiego klasycznego. Również odcyfrowano treść: zarys analizy kombinatoryjnej, ilustrowany przykładami wariantów z nieograniczonym powtórzeniem. Przykłady te pozwoliły pewnemu genialnemu bibliotekarzowi na odkrycie podstawowego prawa Biblioteki. Myśliciel ten zauważył, że wszystkie książki, jakkolwiek by się mię dzy dzy sobą różniły, składają się z jednakowych elementów: odstę pu, pu, kropki, przecinka, dwudziestu dwu liter alfabetu. Również przytoczył fakt, który potwierdzili wszyscy podróżnicy: Nie ma w rozległej Bibliotece dwu identycznych książek. Z tych niespornych przesłanek wydedukował, że Biblioteka jest totalna i że jej szafy rejestrują wszelkie możliwe kombinacje tych dwudziestu kilku symboli ortograficznych (liczba ich, * Dawniej na każde trzy sześcioboki przypadał jeden człowiek. Samobójstwa i choroby płucne zniszczyły t ę proporcję . Wspomnienie niewypowiedzianie melancholijne: czasami podróżowałem przez wiele nocy poprzez lśnią ce ce korytarze i schody, nie spotykają c ani jednego bibliotekarza.
67
choć niezwykle wysoka, nie jest nieskończona), to jest wszystko to, co można wyrazić: we wszystkich ję zykach. zykach. Wszystko: drobiazgową historię przyszłości, autobiografie archaniołów, wierny katalog Biblioteki, całe tysią ce ce fałszywych katalogów, wykazanie fałszywości tych katalogów, wykazanie fałszywości katalogu prawdziwego, gnostyczną ewangelię Bazylidesa, komentarz do tej ewangelii, śmierci, prawdziwą relację twojej przekłady wszystkich książek na wszystkie ję zyki, zyki, interpolacje z każdej książki we wszystkich książkach. że Kiedy ogłoszono, Biblioteka obejmuje wszystkie książki, pierwszym wrażeniem było niezmierne szczęście. Wszyscy ludzie poczuli się panami nietknię tego tego i tajemnego skarbu. Nie było osobistego czy światowego problemu, którego szczegółowe rozwią zanie zanie nie istniałoby: w którymś sześcioboku. Wszechświat był usprawiedliwiony, wszechświat przybrał nagle nieograniczone rozmiary nadziei. W owym czasie mówiono wiele o Windykacjach: księ gach gach apologii i proroctwa, które na zawsze usprawiedliwiały czyny każdego człowieka wszechświata i przechowywały cudowne tajemnice dotyczą ce ce jego przyszłości. Tysią ce ce pożą dliwych dliwych opuściły ukochane ojczyste sze ścicboki i rzuciły się schodami w górę , pę dzone dzone przez próżny zamiar znalezienia swej Windykacji. Pielgrzymi ci dyskutowali w wą skich skich korytarzach, wypowiadali ciemne klą ttwy, dusili się wzajemnie na wą skich skich schodach, rzucali oszukańcze książki w głą b tunelu, ginę lili rzucani w przepaść przez ludzi z odległych okolic. Inni oszaleli... Windykacje istnieją (ja widziałem dwie, które dotyczą osób z ^przyszłości, osób, być może, nieurojonych), ale poszuku ją cy cy nie pamię tali, tali, że możliwość, aby jakiś człowiek znalazł swoją własną czy też jakiś przewrotny wariant swo jej własnej, jest wymierna wymierna zerem. Oczekiwano wówczas również wyjaśnienia podstawowych tajemnic ludzkości: pochodzenia Biblioteki i czasu. Jest prawdopodobne, że te poważne tajemnice dadzą się wyrazić w słowach: jeśli nie wystarczy ję zyk zyk filozofów, wielokształtna Biblioteka z pewnością wyprodukowała ję zyk, jaki jest do tego potrzebny, oraz słowniki i gramaty-
68
mMi?yy
a kę tego ję zyka. zyka. Już od czterech stuleci ludzie nużą sześeioboki... Istnieją poszukiwacze oficjalni, inkwizytorzy. Widziałem, jak wykonują oni swoje funkcje: przychodzą zawsze wyczerpani; mówią o jakichś schodach bez szczebli, które o mało ich nie zabiły; mówi ą z bibliotekarzem o korytarzach i schodach; czasami biorą najbliższą książkę i przeglą daj dają ją w poszukiwaniu nikczemnych słów. Widoczne jest, że nikt nie oczekuje odkrycia czegokolwiek. Po nadmiernej nadziei nastą piło, piło, jak to zwykle bywa, że przesadne zniechę cenie. cenie. Pewność, któraś szafa w którymś sześcioboku zawiera cenne księ gi gi i że te cenne księ gi są nieosią galne, galne, wydała się niemal nie do zniesienia. Pewna bluźniercza sekta poddała myśl, aby zaprzestano poszukiwań i aby ludzie zaczę lili zestawiać litery i symbole, aż skonstruują , dzię ki ki nieprawdopodobnemu darowi przypadku, owe kanoniczne księ gi. gi. Władze były zmuszone do wydania surowych rozporzą dze dzeń. Sekta znikła, ale w dzieciństwie widziałem starych ludzi, którzy przez długie godziny ukrywali się w ustę pach, pach, z metalowymi kr ążkami w zakazanym kubku, i nieudolnie imitowali boski chaos. Inni, odwrotnie, są dzili, dzili, że rzeczą podstawową jest wyeliminowanie dzieł zbę dnych. dnych. Wpadali do sześcioboków, okazywali uwierzytelniają ce ce listy, nie zawsze fałszywe; kartkowali ze znudzeniem jakiś wolumin i skazywali całe szafy: ich higienicznemu, ascetycznemu szałowi zawdzię cza się niedorzeczną stratę milionów książek. Ich imię jest wyklę te, te, ale ci, którzy opłakują „skarby", jakie zniszczył ich obłę d, d, nie doceniają dwóch powszechnie znanych fakże tów. Pierwszy: Biblioteka jest tak ogromna, każda ludzka próba jej zubo żenia okazuje się nieskończenie mała. Drugi: każdy egzemplarz jest jedyny, nie do zastą pienia, pienia, ale (jako że Biblioteka jest totalna) istnieje zawsze wiele setek tysię cy cy niedoskonałych podobizn — dzieł, które różnią się tylko jedną literą czy przecinkiem. Wbrew ogólże nej opinii ośmielam się przypuszczać, konsekwencje dewastacji popełnionych przez Puryfikatorów zostały wyolbrzymione przerażeniem, jakie wzbudzali ci fanatycy. Powodował nimi obłę d zdobycia ksią g Karmazynow Kar mazynowego ego
7%
Sześcioboku: ksią g o formacie mniejszym niż zwykłe; wszechmocnych, wszechmocnych, ilustrowanych i magicznych. Wiemy również o innym przesą dzie dzie owych czasów: przesą dzie dzie Człowieka Księ gi. gi. W pewnej szafie pewnego sześcioboku (rozumowali ludzie) musi istnieć jakaś księ ga, ga, która jest doskonałą esencją i kompendium wszystkich pozostałych: jakiś bibliotekarz przeczytał ją i podobny jest bogu. W ję zyku zyku tej okolicy przetrwały jeszcze pozostałości kultu tego odległego urzę dnika. dnika. Wiele ludzi odbywaito pielgrzymki w Jego poszukiwaniu. W cią gu gu stulecia nużyli daremnie najprzeróżniejsze kierunki. Jak zlokalizować szacowny tajemniczy sześciobok, który go mie ści? Ktoś zaproponował metodę regresywną . Aby zlokalizować księ gę A, przeczytać uprzednio jakąś księ gę B, która wskaże miejsce A; aby zlokalizować księ gę B, przeczytać uprzednio jakąś księ gę C, i tak w niesko ńczoność... Na takich przygodach zmarnowałem i strawiłem swe lata. Nie wydaje mi się nieprawdopodobne, aby w jakiej ś szafie wszechświata znajdowała się księ ga ga totalna; * błagam nieznane bóstwo, aby jakiś człowiek — tylko jeden, choćby stało się to przed tysią cami cami lat! — zobaczył ją i przeczytał. Jeśli honor i mą dro drość, i szczęście nie są przeznaczone dla mnie, niech bę dą dla innych. Niech istnieje niebo, choćby moim miejscem miało być piekło. Niech ja bę dę pohańbiony i unicestwiony, ale niech w jakiej ś chwili, w jakiejś istocie, usprawiedliwi się Twoja Twoja Biblioteka. Twierdzą bezbożnicy, że niedorzeczność jest normalna w Bibliotece i że sens (a nawet pokorna i zwyczajna spójność) jest niemal cudownym wyją tkiem. tkiem. Mówią (wiem (wiem 0 tym) o „majaczą cej cej Bibliotece, której przypadkowe woluminy narażone są na nieustanne niebezpieczeństwo zamieniania się w inne, i że wszystko one twierdzą , wszystkiemu przeczą i i wszystko mieszaj ą , jak jakieś bóstwo w * Powtarzam: wystarczy, żeby jakaś książka była możliwa, aby istniała. Wykluczone jest tylko to, co jest niemo żliwe. Na przykład: żadna książka nie jest jednocześnie schodami, choć niewą tpliwie tpliwie istnieją ksi książki, które rozważają i i przeczą , 1 wykazują taką możliwość, i inne, których budowa odpowiada budowie schodów.
70
delirium". Słowa te, które nie tylko ujawniaj ą chaos, lecz również dostarczają nań przykładów, stanowią oczywisty dowód złego gustu i rozpaczliwej ignorancji. W rzeczywistości Biblioteka zawiera wszystkie struktury słowne, wszystkie warianty, na jakie pozwala dwadzieścia pięć symboli ortograficznych, ale ani jednej absolutnej niedorzeczności. Zbę dna dna byłaby uwaga, że najlepszy tom z wielu sześcioboków, jakie pozostają pod moją opieką , nosi tytuł Uczesany grom, a inny Gipsowy skurcz, a inny Axa xaxas mlo. Zwroty te, na pierwszy rzut oka bezładne, są niewą tpliwie tpliwie zdolne do kryptograficznego czy alegorycznego uzasadnienia; uzasadnienie to jest słowne i, ex hy pothesi, figuruje już w Bibliotece. Nie mogę znaleźć połą czenia kilku liter: dhcmrlchtdj, którego by boska Biblioteka nie przewidziała i które w jednym z jej tajemnych ję zyków zyków nie zawierałoby jakiegoś potwornego sensu. Nie można wypowiedzieć jednej sylaby, która nie byłaby przepełniona czuło ściami i obawami; która nie byłaby w jednym z tych ję zyków zyków potężnym imieniem jakiegoś boga. Mówić to popadać w tautologie. Ten zbę dny dny i przegadany list istnieje już w jednym z trzydziestu tomów jednej z pię ciu ciu szaf jednego z niezliczonych sześcioboków — i również jego refutacja. (Liczba n możliwych ję zyków zyków używa tego samego słownictwa; w niektórych symbol „biblioteka" dopuszcza poprawn ą definicję „wszechobecny i trwały system sześciobocznych galerii", ale biblioteka to „chleb" czy „piramida", czy jakakolwiek inna rzecz, i sześć słów, które ją określa, posiada inną wartość. Ty, który mnie czytasz, czy jesteś pewien, że rozumiesz mój ję zyk?) zyk?) Metodyczne pisanie odrywa mnie od obecnego losu ludzi. Pewność, że wszystko jest napisane, unicestwia nas lub czyni widmami. Znam okolice, w których młodzi ludzie padają na kolana przed ksi ę gami gami i po barbarzyńsku całują stronice, ale nie potrafią odcyfrować ani jednej litery. Epidemia, heretyczne niezgody, pielgrzymki, które w nieunikniony sposób degeneruj ą się do napadów rabunkowych, zdziesią tkowały tkowały ludność. Chyba wspomniałem już
71
o samobójstwach, z każdym rokiem liczniejszych. Być może zwodzi mnie starość i obawa, ale podejrzewam, że rodzaj ludzki ■— jedyny — jest na wymarciu i że Biblioteka przetrwa: oświetlona, samotna, nieskończona, doskonale nieruchoma, uzbrojona w cenne woluminy, niezniszczalna, tajemnicza. Przed chwilą nnaapisałem n i e s k o ń c z o n a . Nie z retorycznego przyzwyczajenia wstawiłem ten przymiotnik; są dzę , iż nie jest nielogiczna myśl, że świat jest nieskończony. Ci, którzy uważają go za ograniczony, twierdzą tym samym, że w odległych miejscach galerie i schody, i sześcioboki mogą w niepoję ty ty sposób kończyć się — co jest absurdalne. Ci, którzy wyobrażają go sobie bez kresu, zapominają , że ma kres liczba możliwych książek. Ośmielam się poddać takie rozwią zanie zanie tego pradawnego problemu: Biblioteka jest nieograniczona i periodyczna. Jeśliby wieczny podróżnik przebywał ją w jakimkolwiek kierunku, stwierdziłby po upływie wieków, że te same tomy powtarzają się w takim samym chaosie (który, powtórzony, byłby jakimś porzą dkiem: dkiem: Porzą dkiem). dkiem). Moja samotność cieszy się t tą eleganck elegancką nadziej nadzieją . * 1941, Mar del Plata * Letizia Alvarez de Toledo zauwa żyła, że ta ogromna Bibliteka jest zbędna: w zasadzie wystarczyłby jeden tylko tom, o zwyczajnym formacie, wydrukowany in 9° czy in 10°, który składałby się z nieskończonej ilości kartek, nieskończenie cienże kich. (Cavalieri w początkach XVII stulecia powiedział, wszelkie ciało stałe jest zbiorem nieskończonej ilości warstw.) Posługiwanie się tym jedwabistym vademecum nie byłoby wygodne: ka żda pozorna kartka rozdzielałaby si ę na inne analogiczne; niepojęta kartka nie posiadałaby strony środkowa odwrotnej.
OGRÓD O ROZWIDLAJĄCYCH SIĘ ŚCIEŻKACH Dla D la Vi c to r i i Oc av i po
Na stronie 252 Historii Wojny Europejskiej Liddella Harta czytamy, że ofensywa trzynastu brytyjskich dywizji (wspieranych przez tysią c czterysta dział) na linią Serre-Montauban była zaplanowana na dzień dwudziestego czwartego lipca 1916 roku i musiała zosta ć przełożona na ranek dnia dwudziestego dziewią tego. tego. Ulewne deszcze (notuje kapitan Lłddell Hart) spowodowały t ę zwłokę — oczywiście zupełnie bez znaczenia. Nastę puj pują ce ce niżej oświadczenie, podyktowane, przeczytane i podpisane przez doktora Ju Tsun, dawnego profesora ję zyka zyka angielskiego na Hochschule w Tsingtao, rzuca nieoczekiwane światło na ten wypadek. Brak dwóch począ tkowych tkowych stronic. i powiesiłem słuchawkę . Natychmiast potem rozpoznałem głos, który odpowiedział po niemiecku. Nale żał do kapitana Richarda Maddena. Fakt, że Madden znajdował się w mieszkaniu Victora Runeberga, oznaczał zakończenie naszych wysiłków i — ale to wydawało się znacznie mniej ważne albo musiało mi się takim wydawać — również naszego życia. Oznaczał, że Runeberg został aresztowany czy zamordowany. * Zanim słońce owego dnia miało schylić się ku zachodowi, oczekiwał mnie ten sam los. Madden był bezwzglę dny. dny. Ściślej mówią c, c, musiał być bez* Przypuszczenie nienawistne i śmieszne. Pruski szpieg Hans Rabener alias Victor Runeberg zaatakował z automatycznym pistoletem ręku okaziciela nakazu aresztowania, kapitana w Richarda Maddena. Ten, we własnej obronie, zadał mu rany, które spowodowały jego śmierć. (Wyjaśnienie Wydawcy).
73
wzglę dny. dny. Irlandczyk na rozkazach Anglii, człowiek oskarżany o oboję tno tność i może o zdradę , jak miał nie schwytać i nie wykorzystać tak cudownej okazji: ujawnienia, pochwycenia, może zabicia dwóch agentów Cesarstwa Niemieckiego? Poszedłem do mojego pokoju; zamkn ą łem łem absurdalnie drzwi na klucz i rzuciłem się na wznak na wą sskie żelazne łóżko. Za oknem widać było te co zawsze dachy i zamglone słońce godziny szóstej. Wydało mi się niewiarygodne, aby ten dzień bez znaków ani symboli miał być dniem mojej nieubłaganej śmierci. Ja, teraz, miałem umierać? Mimo że umarł mój ojciec, mimo że kiedyś byłem dzieckiem w symetrycznym ogrodzie w Haifeng? Później pomyślałem, że wszystkie rzeczy zdarzają się każdemu teraz, dokładnie teraz. Mijają wieki, a tylko w teraźniejszości dokonują się fakty; niezliczeni ludzie w powietrzu, na ziemi i na morzu, a to, co rzeczywiście się zdarza, zdarza się właśnie mnie... Nieznośne niemal wspomnienie końskiej twarzy Maddena zatarło te rozmyślania. Wśród nienawiści i strachu (teraz mogę mówić o strachu; teraz, gdy przechytrzyłem Richarda Maddena, teraz, gcly moje gardło pożą da da sznura) pomyślałem, że ten hałaśliwy i niewą tpliwie tpliwie szczęśliwy wojownik nie podejrzewa, że znam Sekret. Nazwę dokładnego miejsca nowej brytyjskiej bazy artylerii nad Ancre. Jakiś ptak przeszył szare niebo i przetłumaczyłem go ślepo na samolot, a ten samolot na wiele samolotów (na francuskim niebie), unicestwiają cych cych bazę artylerii przy pomocy lotniczych bomb. Gdyby moje usta, zanim rozedrze je wystrzał, mogły wykrzyknąć tę nazwę tak, aby usłyszano j ą w Niemczech... Mój ludzki głos był bardzo ubogi. Jak sprawi ć, aby dotarł do uszu Szefa? Do uszu tego chorego i nienawistnego człowieka, który wiedział o Runebergu i o mnie jedynie to, że znajdujemy się w Staffor Staffordsh dshire ire,, i który który n a próżno oczekiwał od nas wiadomości w swoim surowym gabinecie w Berlinie, czytają c nieustannie gazety... Powiedziałem głośno: Muszę uciekać. Wstałem w ciszy, w zbę dnej dnej doskonałości ciszy, jakby Madden już mnie osaczył. Coś — może zwykła chęć przekonania się , że nie dysponuję żadnymi środkami — kazało mi przeszukać kieszenie. Zna-
74
mmmm lazłem to, co spodziewałem się znaleźć. Amerykański zegarek, niklowy łańcuszek z czworoką tn tną monetą , pę k kompromitują cych cych niepotrzebnych kluczy od mieszkania Runeberga, notes, pewien list, który postanowiłem natychmiast zniszczyć (i którego nie zniszczyłem), jedną koronę , dwa szylingi i kilka pensów, czerwono-niebieski ołówek, chusteczkę , rewolwer z jednym nabojem. Absurdalnie zważyłem go w dłoni, aby doda ć sobie odwagi. Pomyślałem niejasno, że wystrzał z pistoletu może być usłyszany bardzo daleko. Mój plan dojrzał w ci ą gu gu dziesię ciu ciu minut. Książka telefoniczna dostarczyła mi nazwiska jedynej osoby zdolnej do przekazania wiadomo ści: mieszkała ona na przedmieściu Fenton, o niecałe pół godziny pocią giem. giem. Jestem człowiekiem tchórzliwym. Teraz to mówię , teraz, gdy doprowadziłem do ko ńca plan, o którym nikt nie powie, że nie był ryzykowny. Ale wiem, że wykonanie go było potworne. Nie, nie zrobiłem tego dla Niemiec. Nie obchodzi mnie zupełnie barbarzyński kraj, który zmusił mnie do wzię cia cia na siebie nikczemnej roli szpiega. Poza tym poznałem pewnego człowieka w Anglii •— skromnego człowieka ■— który stanowi dla mnie nie mniej niż Goethe. Rozmawiałem z nim nie dłużej niż godzinę , ale przez godzinę był on Goethem... Zrobiłem to, gdyż czułem, że Szef obawia się trochę ludzi mojej rasy — niezliczonych przodków, którzy we mnie płyną . Chciałem mu dowieść, że żółty człowiek może uratować jego wojska. Poza tym musiałem uciekać przed kapitanem. Jego rę ce ce i jego głos mogły uderzyć w każdej chwili do moich drzwi. Ubrałem się bez hałasu, powiedziałem sobie w lustrze żegnaj, zszedłem, wyjrzałem na spokojną ulicę i wyszedłem. Dworzec był niedaleko od domu, ale uważałem, że bę dzie dzie słuszniej wziąć dorożkę . Rozumowałem, że w ten sposób narażam się na mniejsze niebezpieczeństwo rozpoznania; w rzeczywistości na bezludnej ulicy czułem si ę nieskończenie widzialny i bezbronny. Pami ę tam, tam, że powiedziałem stangretowi, żeby zatrzymał się nieco przed głównym wejściem. Wysiadłem z wymuszoną i prawie bolesną powolnością ; jechałem do osady Ashgrove, Ashgrove, ale wykupiłem bilet do dal-
75
mw mwmwamami szej stacji. Pocią g odchodził za kilka minut, o ósmej pięćdziesią t.t. Przyspieszyłem kroku; nastę pny pny miał odejść o dziewią tej tej trzydzieści. Na peronie nie było prawie nikogo. Przeszedłem przez wagony; pamię tam tam kilku wieśniaków, żałobie, jakąś kobietę w młodzieńca czytają cego cego z zapa Roczniki żołnierza. łem Tacyta, rannego i szczęśliwego W końcu wagony ruszyły. Człowiek, którego rozpoznałem, biegł na próżno aż dc< końca peronu. Był to kapitan Richard Madden. Przerażony, drżą cy, cy, skuliłem się . na przeciwległym krańcu siedzenia, z dala od groźnego okna. Od tego przerażenia przeszedłem do nikczemnego nieże mal szczęścia. Powiedziałem sobie, pojedynek został że już rozpoczę ty ty i wygrałem pierwsze zwarcie unikają c, c, choćby na czterdzieści minut, choćby jedynie dzię ki ki sprzyjają cemu cemu przypadkowi, ataku mojego przeciwnika. że Rozumowałem, to niewielkie zwycię stwo stwo zapowiada że zwycię stwo stwo całkowite. Rozumowałem, nie jest niewielkie, gdyż bez tej cennej różnicy, jaką zsyłał mi rozkład jazdy, byłbym już w wię zieniu zieniu lub martwy. Rozumowałem (nie mniej błę dnie), dnie), że moje tchórzliwe szczęście dowodzi, iż jestem człowiekiem zdolnym doprowadzić przygodę do pomyślnego kresu. Ze słabości tej zaczerpną łem łem sił, które mnie nie opuściły. Przewiduję , że człowiek bę dzie dzie się dopuszczać z każdym dniem coraz potworniejszych c/ynów; wkrótce bę dą 'tylko 'tylko wojownicy i bandyci; daję im tę radę : Ten, kto wykonuje jakieś potworne zadanie, musi wyobrazić sobie, że już je wykonał, musi narzucić sobie przyszłość, która byłaby tak nieodwołalna jak przeszłość. Tak postą piłem piłem ja, podczas gdy moje oczy człowieka ju ż martwego rejestrowały bieg tego może ostatniego dnia i rozprzestrzenienia się nocy. Pocią g posuwał się łagodnie wśród jesionów. Zatrzymał się prawie w szczerym polu. Nikt nie ogłosił nazwy stacji. Ashgrove? zapytałem jakichś chłopców na peronie. Ashgrove, odpowiedzieli. Wysiadłem. Latarnia oświetlała peron, ale twarze chłopców pozostawały w strefie cienia. Jeden z nich zapytał: Czy idzie pan do doktora Stephena Alberta? Nie czekają c na odpo-
76
wiedź drugi powiedział: Jego dom jest daleko, ale nie zbłą dzi dzi pan, jeśli pójdzie pan tą drogą na lewo i na każdym skrzyżowaniu bę dzie dzie pan skrę cał cał w lewo. Rzuciłem im monetę (ostatnią ), ), zszedłem po kamiennych schodkach i udałem się samotną drogą . Schodziła powoli w dół. Była ziemista, prymitywna, w górze splatały się gałę zie, zie, niski i krą gły gły księżyc zdawał się mi mi towarzyszyć. Przez chwilę pomyślałem, że Richard Madden przenikną ł w jakiś sposób mój rozpaczliwy zamiar. Bardzo szybko zrozumiałem, że było to niemożliwe. Rada, aby stale skrę ca cać w lewo, przypomniała mi, że tak zwykle postę powano, aby dotrzeć do centralnego dziedzińca pewnych labiryntów. Znam si ę nieco na labiryntach: nie na próżno jestem prawnukiem owego Ts'ui Pena, który był gubernatorem Junnanu i który wyrzekł si ę władzy doczesnej, aby napisać powieść, która miała być jeszcze bardziej rozległa niż powieść Hung Lou Meng, i aby zbudować labirynt, w którym zabłą dziliby dziliby wszyscy ludzie. Trzynaście lat poświę cił cił na te niejednorodne trudy, ale zamordowała go rę ka ka cudzoziemca i jego powieść była bezsensowna, a labiryntu nikt nie znalazł. Pod angielskimi drzewami myślałem o tym zaginionym labiryncie: wyobraziłem sobie, że pozostał on nietknię ty ty na tajemniczym szczycie jakiejś góry, wyobraziłem sobie, że został zatarty przez pola ryżowe lub że znajduje się pod wodą , wyobraziłem sobie, że jest nieskończony, zbudowany już nie z ośmioką tnych tnych kiosków i skrę caj cają cych cych ścieżek, ale z rzek i prowincji, i królestw... Pomyślałem o labiryncie labiryntów, o krę tym, rosną cym cym labiryncie, który obejmowałby przeszłość i przyszłość i który ogarniałby w jaki ś sposób gwiazdy. Pochłonię ty ty tymi złudnymi obrazami zapomniałem o moim losie ściganego. Przez nieokreślony czas czułem się abstrakcyjnym obserwatorem świata. Niejasne pola, księ życ, resztki wieczoru podziałały na mnie; również pochyłość drogi, która wykluczała całkowicie jakiekolwiek zmę czenie. czenie. Wieczór był głę boki, boki, nieskończony. Droga schodziła i rozwidlała się mię dzy dzy zacierają cymi cymi się już łą kami. Jakaś ostra i jakby sylabiczna melodia zbli żała się i oddalała wraz z podmuchami wiatru, przyćmiona liśćmi TS
i odległością . Pomyślałem, że człowiek może być wrogiem innych ludzi, innych chwil innych ludzi, ale nie jakiego ś kraju: nie robaczków świę toja tojańskich, słów, ogrodów, biegu rzek, zachodów. Tak dotarłem do wysokiej zardzewiałej bramy. Poprzez kraty dostrzegłem aleję i rodzaj pawilonu. Zrozumiałem nagle dwie rzeczy, jedną banalną , drugą niemal niewiarygodną : melodia dochodziła z pawilonu, melodia była chińska. Dlatego poprzednio całkowicie się z nią pogodziłem, nie zwracają c na nią uwagi. Nie pamię tam, czy był dzwonek rę czny, czny, czy elektryczny, czy też dałem o sobie znać klaszczą c w dłonie. Melodia iskrzyła się v/ dalszym cią gu. gu. Ale od strony znajdują cego cego się w głę bi bi domu zbliżała się latarnia: latarnia, któr ą przecinały, a chwilami całkowicie zakrywały pnie, papierowa latarnia, która miała kształt bę bnów bnów i kolor księżyca. Niósł ją jakiś wysoki człowiek. Nie widziałem jego twarzy, gdyż oślepiało mnie światło. Otworzył bramę i powiedział wolno w moim ję zyku: — Widzę , że świą tobliwy tobliwy Si P'eng zadaje sobie trud osłodzenia mojej samotności. Z pewnością zechce pan zobaczyć ogród? Rozpoznałem nazwisko jednego z naszych konsulów i powtórzyłem zaskoczony: — Ogród? ę ścieżkach. — Ogród o rozwidlają cych cych się ś Coś poruszyło się w mojej pamię ci ci i powiedziałem z niezrozumiałą pewno pewnością : — Ogród mojego przodka Ts'ui Pena. — Pańskiego przodka? Pańskiego znakomitego przodka? Proszę wej wejść. Wilgotna ścieżka szła zygzakiem jak ścieżki mojego dzieciństwa. Doszliśmy do biblioteki składaj ą cej cej się z orientalnych i europejskich książek. Rozpoznałem kilka rę kopi kopiśmiennych tomów Zagubionej Encyklopedii, oprawnych w żółty jedwab, której redakcją kierował Trzeci Cesarz z Dynastii Czystej i której nigdy nie oddano do druku. Koło feniksa z brą zu zu obracała się płyta gramofonowa. Pamię tam tam również wazę z z różowej rodziny i inną ,
f—•
wcześniejszą o wiele stuleci, owego niebieskiego koloru, który nasi rzemieślnicy kopiowali od garncarzy Persji... Stephen Albert obserwował mnie z uśmiechem. Był (jak już powiedziałem) bardzo wysoki, miał ostre rysy, szare oczy i szarą brodę . Było w nim coś z kapłana, a także z marynarza; później powiedział mi, że był misjonarzem w Tientsin, «zanim usiłował być sinologiem». Usiedliśmy; ja na szerokiej i niskiej kanapie; on plecami do okna i do wysokiego, okrą głego głego zegara. Obliczyłem, że mój prześladowca Richard Madden nie przybę dzie dzie przed upływem godziny. Moja nieodwołalna decyzja mogła poczekać. — Zadziwiają cy cy był los Ts'ui Pena ■— powiedział Stephen Albert. — Gubernator swej rodzinnej prowincji, biegły w astronomii, astrologii i w niezmordowanym interpretowaniu ksią g kanonicznych, szachista, sławny poeta i kaligraf: porzucił to wszystko, aby stworzyć książkę i labirynt. Zrzekł się rozkoszy uciskania, niesprawiedliwości, licznego łoża, bankietów, a nawet erudycji i zamkną ł się na trzynaście lat w Pawilonie Przejrzystej Samotności. W chwili jego śmierci spadkobiercy znaleźli jedynie chaotyczne rę kopisy. kopisy. Rodzina, jak może panu wiadomo, chciała oddać je płomieniom; ale wykonawca testamentu ■— jakiś mnich taoista czy buddysta ■— nalegał na ich publikację . — Wszyscy, którzy pochodzimy z krwi Ts'ui Pena — odparłem ■— przeklinamy dotychczas tego mnicha. Publikacja była niedorzecznością . Książka jest niezdecydowanym zbiorem sprzecznych brulionów. Przeglą dałem dałem ją kiedyś: w trzecim rozdziale bohater umiera, w czwartym jest żywy. Co się tyczy drugiego dzieła Ts'ui Pena, jego Labiryntu... — Labirynt jest tutaj ■— powiedział wskazują c wysokie lakowane biurko. — Labirynt z kości słoniowej! — wykrzykną łem. łem. — Miniaturowy Labirynt... — Labirynt symboli ■— poprawił. — Niewidzialny labirynt czasu. Mnie, barbarzyńskiemu Anglikowi, dane było odkryć tę przejrzyst przejrzystą tajemnic tajemnicę . Po upływie ponad stu
79
lat szczegóły są nie do odtworzenia, ale nietrudno przypuścić, co się wydarzyło. Ts'ui Pen mógł powiedzieć kiedyś: Usuwam się ze świata, aby napisać książkę . I kiedy indziej: Usuwam się ze świata, aby zbudować labirynt. Wszyscy wyobrażali sobie dwa dzieła; nikt nie pomyślał, że książka i labirynt są jednym przedmiotem. Pawilon Przejrzystej Samotności wznosił się w środku jakiegoś, być może skomplikowanego, ogrodu; fakt ten mógł zasugerować ludziom labirynt fizyczny. Ts'ui Pen umarł; nikt w rozległych ziemiach, które do niego należały, nie znalazł labiryntu; zamę t powieści zasugerował mi, że to ona właśnie jest labiryntem. Dwie okoliczności poddały mi prawidłowe rozwią zanie zanie problemu. Pierwsza to ciekawa legenda o tym, że Ts'ui Pen miał zamiar zbudować labirynt, który byłby ściśle nieskończony. Druga — fragment pewnego listu, który odkryłem. Albert wstał. Przez kilka chwil był do mnie zwrócony plecami; otworzył szufladę złocistego i poczerniałego biurka. Wrócił z arkuszem papieru, który niegdyś był karmazynowy; teraz różowy i delikatny, i pokratkowany. Słuszna była sława Ts'ui Pena jako kaligrafa. Przeczytałem bez zrozumienia i z zapałem te słowa, które swym drobiazgowym pę dzelkiem dzelkiem zredagował człowiek mojej krwi: «Pozostawiam wielu przyszłościom (nie wszystkim) mój ogród o rozwidlają cych cych się ścieżkach.» Zwróciłem w milczeniu kartkę . Albert cią gn gną ł dalej: — Zanim odnalazłem ten list, pytałem siebie, w jaki sposób książka może być nieskończona. Nie wyobrażałem sobie innego rozwią zania zania niż tom cykliczny, kolisty. Tom, którego ostatnia strona byłaby identyczna z pierwszą , stwarzają c możliwość nieskończonej kontynuacji. Przypomniałem sobie również tę noc, która znajduje się w środku 1001 Nocy, kiedy to królowa Szeherezada (z powodu magicznego roztargnienia kopisty) zaczyna opowiadać dosłownie historię 1001 Nocy ryzykują c, c, że dojdzie jeszcze raz do nocy, w której ją opowiada, i tak w nieskończoność. Wyobraziłem sobie również jakieś dzieło platońskie, dziedziczne, przekazywane z ojca na syna, w którym każdy nowy osobnik dodawałby jeden rozdział lub poprawiał
6 — Fikcje
31
z nabożną starannością stronice swoich przodków. Te przypuszczenia rozproszyły moją uwagę ; ale żadne nie zdawało się odpowiadać, choćby w odległy sposób, sprzecznym rozdziałom Ts'ui Pena. Byłem pogrążony w konsternacji, gdy przekazano mi z Oxfordu rę kopis, kopis, który pan oglą dał. dał. Zatrzymałem się oczywiście na zdaniu: «Pozostawiam wielu przyszłościom (nie wszystkim) mój ogród o rozwidlaj ą cych się ścieżkach.* Nieomal natychmiast zrozumiałem: ogrodem o rozwidlają cych cych się ścieżkach była chaotyczna powieść; zwrot «wielu przyszłościom (nie wszystkim)» zasugerował mi obraz rozwidlania się w czasie, nie w przestrzeni. Powtórne przeczytanie całego dzieła potwierdziło tę teorię . We wszystkich narracjach za każdym razem, gdy człowiek ma do czynienia z rozmaitymi możliwościami, wybiera jedną i wyklucza inne; w narracji nierozwikłanego Ts'ui Pena — równocześnie — wszystkie. Tworzy w ten sposób rozmaite przyszłości, rozmaite czasy, które również mnożą się i rozwidlają . Stą d sprzeczności powieści. Fang, powiedzmy, zna jakąś tajemnicę ; jakiś niezna jomy puka do jego drzwi; Fang postanawia go zabić. Są oczywiście różne możliwe rozwią zania: zania: Fang może zabić intruza, intruz może zabić Fanga, obaj mogą się uratować, obaj mogą zginąć, itd. W dziele Ts'ui Pena mają miejsce wszystkie rozwią zania. zania. Każde jest punktem wyjścia dla innych rozwidleń. Czasami ścieżki tego labiryntu zbiegają się : na przykład pan przychodzi do tego domu, ale w jednej z możliwych przeszłości jest pan moim wrogiem, w innej przyjacielem. Jeżeli pogodzi się pan z moją nieuleczalną wymow wymową , przeczytamy kilka stronic. Jego twarz, w żywym krę gu gu lampy, była niewą tpliwie tpliwie twarzą starca, ale posiadała w sobie coś niezłomnego, a nawet nieśmiertelnego. Przeczytał z powolną precyzją dwie redakcje tego samego epickiego rozdziału. W pierwszej wojsko posuwa się do walki poprzez bezludn ą górę ; groza kamieni i cienia sprawia, że gardzi życiem i osią ga ga z łatwością zwycię stwo; stwo; w drugiej to samo wojsko przechodzi przez pałac, w którym odbywa się jakaś uroczystość; olśniewają ca ca bitwa wydaje im się dalszym cią giem giem uroczystości i osią gaj gają zwyci zwycię stwo. stwo. Słuchałem z należną czci czcią
81
tych dawnych fikcji, mniej może godnych podziwu niż fakt, że wymyśliła je moja krew i że przekazuje mi je człowiek z jakiegoś odległego imperium, podczas rozpaczliwej przygody, na pewnej zachodniej wyspie. Pami ę tam ostatnie słowa, powtarzają ce ce się w każdej redakcji jak jakiś tajemniczy nakaz: «Tak walczyli bohaterowie, spokojnym i wspaniałym sercem, gwałtownym mieczem, gotowi zabijać i umierać.» Od tej chwili poczułem wokół siebie i w moim niejasnym ciele jakieś niewidzialne, niedotykalne mrowie. Nie było to mrowie rozbieżnych, równoległych i w końcu łą czą cych cych się wojsk, lecz poruszenie bardziej nieuchwytne, bardziej głę bokie, bokie, które te wojska w jakiś sposób zapowiadały. Stephen Albert cią gn gną ł dalej: — Nie są dz dzę , aby pański czcigodny przodek bawił się na próżno tymi wariantami. Nie uważam za prawdopodobne, aby poświę cił cił trzynaście lat na nieskończone wykonywanie retorycznego eksperymentu. W pańskim kraju powieść jest gatunkiem podrzę dnym; dnym; w owym czasie była gatunkiem pogardzanym. Ts'ui Pen był genialnym powieściopisarzem, ale był również literatem, który z pewnością nie uważał się tylko za powieściopisarza. Świadectwo two jeg jegoo wsp współ ółcz czes esny nych ch głos głosii — i w zupe zupełn łnoości potwierdza to jego życie — że miał on zamiłowania metafizyczne, mistyczne. Kontrowersja filozoficzna pochłania wielką część jego powieści. Wiem, że ze wszystkich problemów żaden nie niepokoił i nie dr ę czył czył go tak, jak przepastny problem czasu. Otóż jest to jedyny problem, który nie wystę puje puje na stronicach Ogrodu. Nie używa nawet słowa, które oznacza czas. Jak tłumaczy pan sobie to dobrowolne pominię cie? cie? Zaproponowałem różne rozwią zania; zania; wszystkie niedoskonałe. Dyskutowaliśmy na ich temat; w końcu Albert zapytał: — Jakie jest jedyne zakazane słowo w zagadce, której tematem są szachy? szachy? Pomyślałem przez chwilę i i odpowiedziałem: ■— Słowo szachy. •— Właśnie — powiedział Albert. — Ogród o rozwidlają s*
8 3
83
cych się ścieżkach jest ogromną zagadką czy parabolą , której tematem jest czas; ta ukryta przyczyna zabrania mu wymienić jego nazwę . Pomijanie zawsze jakiegoś słowa, odwoływanie się do nieporadnych metafor i do oczywistych peryfraz jest, być może, najbardziej emfatycznym sposobem wskazania go. Jest okrężnym sposobem, jaki wybrał, w każdym z meandrów swej niezmordowanej powie ści, przewrotny Ts'ui Pen. Porównywałem setki rę kopisów, kopisów, poprawiałem błę dy, dy, jakie wprowadziła niedbałość kopistów, czyniłem przypuszczenia na temat planu tego chaosu, odtworzyłem, są dziłem, dziłem, że odtworzyłem pierwotny porzą dek, przetłumaczyłem całe dzieło: wiem z pewnością , że nie używa ani ani raz razuu sło słow wa c z a s . Wyjaśnienie jest oczykach jest obrazem wiste: Ogród o rozwidlaj ących się ście ż kach niekompletnym, ale nie fałszywym, wszechświata takiego, jak pojmował go Ts'ui Pen. W odróżnieniu od Newtona i Schopenhauera pański przodek nie wierzył w czas jednolity, absolutny. Wierzył w nieskończone serie czasów, w rosną cą i zawrotną sieć czasów zbieżnych, rozbieżnych i równoległych. Ta przę dza dza czasów, które zbliżają się , rozwidlają , przecinają i które przez wieki o sobie me wiedzą , obejmuje wszystkie możliwości. Nie istniejemy w wię kszo kszości tych czasów; w niektórych istnieje pan, a ja nie; w innych ja, a pan nie; w innych istniejemy obaj. W tym, który zsyła mi pomyślny przypadek, przyszedł pan do mojego domu; w innym, przechodzą c przez ogród, znalazł mnie pan martwego; w innym ja mówię te same słowa, ale jestem jakąś omyłką , widmem. — We wszystkich — powiedziałem nie bez dr żenia — podziwiam pańskie odtworzenie ogrodu Ts'ui Pena i jestem panu za nie wdzię czny. czny. —. Nie we wszystkich — wyszeptał z uśmiechem. — Czas rozwidla się cią gle gle ku niezliczonym przyszłościom. W jednej z nich jestem pana wrogiem. Poczułem znowu to mrowie, o którym mówiłem. Wydało mi się , że wilgotny ogród, który otaczał dom, był przesią kni knię ty ty do nieskończoności niewidzialnymi osobami. Tymi osobami byliśmy Albert i ja, tajemniczy, pochłonię ci swymi sprawami i wielkokształtni w innych wymia-
rach czasu. Podniosłem oczy i ten mglisty koszmar rozwiał się . W żółtym i czarnym ogrodzie był tylko jeden człowiek; ale ten człowiek był silny jak posą g, g, ale ten człowiek zbliżał się ścieżką i był to kapitan Richard Madden. 4 — Przyszłość już istnieje — odpowiedziałem — ale ja jestem pańskim przyjacielem. Czy mogę jeszcze raz obejrzeć list? Albert wstał. Wysoki, otworzył szufladę wysokiego biurka; był przez chwilę odwrócony do mnie plecami. Przygotowałem już rewolwer. Strzeliłem z najwyższą uwagą . Albert zwalił się bez jednego ję ku, ku, natychmiast. Przysię gam, że jego śmierć była błyskawiczna: porażenie piorunem. Reszta jest nierealna, bez znaczenia. Madden wpadł do środka, aresztował mnie. Zostałem skazany na szubienicę . W odrażają cy cy sposób zwyciężyłem: powiadomiłem Berlin o sekretnej nazwie miasta, które należało zaatakować. Wczoraj zostało ono zbombardowane; przeczytałem o tym w tych samych gazetach, które zaproponowały Anglii taką zagadkę : dlaczego uczony sinolog Stephen Albert został zamordowany przez nieznajomego, Ju Tsuna. Szef rozszyfrował zagadkę . Wie, że chodziło mi o wskazanie (poprzez zgiełk wojny) miasta, które nazywa się Albert, i że nie znalazłem innego sposobu jak zabicie jakiej ś osoby o tym nazwisku. Nie wie (nikt nie może wiedzieć) o moim niezmiernym przygnę bieniu bieniu i zmę czeniu." czeniu."
85
1
"I
Twory wyobra ź n i 1944
89
PROLOG
Choć napisane mniej nieudolnie, utwory tej książki nie różnią się od tych, które składaj ą się na poprzednią . Być może dwa z nich zasługują na specjalną wzmiankę : Ś mier mier ć i busola oraz Pamiętliwy Funes. Drugi jest długą metaforą bezsenności. Pierwszy, pomimo niemieckich czy skandynawskich nazwisk, rozgrywa się w odrealnionym Buenos Aires: krę ta ta Rue de Toulon to Paseo de Julio; Triste-le-Roy to hotel, w którym Herbert Ashe otrzymał (i być może nie przeczytał go) jedenasty tom iluzorycznej encyklopedii. Już po napisaniu tego opowiadania pomyślałem, że dobrze byłoby rozszerzyć czas i przestrzeń, jakie ono obejmuje: zemsta mogłaby być dziedziczona; okresy mogłyby być mierzone latami, może wiekami; pierwsza litera Imienia mogłaby zostać wypowiedziana w Islandii; druga w Meksyku; trzecia w Hindustanie. Nie muszę dodawać, że wśród chasydów byli świę ci ci i że ofiara czterech ludzi w celu uzyskania liter, jakie tworzą Imię , jest fantazją , która podyktowała mi formę mojego mojego opowiadania. Buenos Aires, dnia 29 sierpnia 1944 Jorge Luis Borges Postscriptum z 1956 r. Dodałem trzy opowiadania do tej serii: Południe, Sekt ę Feniksa i Zakończenie. Poza jedną postacią , Recabarrenem, którego nieruchomość i bierność służą jako jako kontrast, nic — lub prawie nic — nie jest
moim wymysłem podczas krótkiej akcji ostatniego opowiadania; wszystko, co się w nim znajduje, zawarte jest w sławnej książce * i ja byłem pierwszym, który to wydobył lub przynajmniej wypowiedział. W alegorii o Feniksie postanowiłem zasugerować rzecz banalną — Ta jemnicę — w sposób chwiejny i stopniowy, który okazałby się przy końcu jednoznaczny; nie wiem, w jakim stopniu dopisało mi szcz ęście. Na temat Południa, które jest może moim najlepszym opowiadaniem, powiem tylko, że można je czytać jako bezpośrednią narrację wydarzeń powieściowych, a także w inny sposób. Schopenhauer, De Quincey, Stevenson, Mauthner, Shaw, Chestertcai, Leon Bloy tworzą niejednorodny wykaz autorów, których stale czytam. Wydaje mi się , że w chrystologicznej fantazji zatytułowanej Trzy wersje Judasza dostrzegam odległy wpływ tego ostatniego. J.L.B. * Chodzi tu o epopeję 1886) Ma 1886) Ma rt ín F i er r o (przyp. tłum.).
gauczowską
José
Hernáhdeza
(1834-
89
PAMIĘTLIWY FUNES
Pamię tam tam go (nie mam prawa wymawiać tego wielkiego słowa; tylko jeden człowiek na ziemi miał do tego prawo, ale ów człowiek już nie żyje) z ciemną piwonią v/ rę ku; ku; widział ją tak, jak nie widział jej nikt inny, cho ćby patrzył na nią od świtu do zmierzchu, przez całe swo je życie. Pomię tam tam go: twarz milczą ca, ca, indiańska i szczególnie o d l e g ł a za tlą cym cym się papierosem. Pamię tam tam (wydaje mi się ) jego szczupłe dłonie wikliniarza. Pamię tam nie opodal tych rą k tykwę do yerby z wyrysowanym godłem Urugwaju, pamię tam tam zawieszoną na oknie żółtą matę z mglistym nadrzecznym pejzażem. Pamię tam tam wyraźnie jego głos; powolny, lekceważą cy cy i nosowy głos dawnych gauczów, bez obecnych syczą cych cych dźwię ków, ków, które przywieźli ze sobą Włosi. Widziałem go trzy razy; ostatni raz w 1887 roku... Projekt napisania o nim wspólnej książki przez wszystkich tych, którzy go pami ę taj tają , wydaje mi się godny pochwały; moje świadectwo bę dzie dzie może najkrótsze i na pewno najskromniejsze; nie bę dzie dzie w nim jednak tej bezstronno ści, której spodziewam się po waszej książce. Godny pożałowania fakt, że jestem Argentyńczykiem, nie pozwoli mi na pochwalne pienia — gatunek literacki obowią zuj zują cy cy w Urugwaju, kiedy temat jest urugwajski. Pisarczyk, elegancik, ważniak z Buenos Aires; Funes nie wymówił tych słów, ale wiem na pewno, że byłem dla niego uosobieniem wszystkich tych okropno ści. Pedro Leandro Ipuche napisał, że Funes był zwiastunem nadludzi: „Dziewiczy, tubylczy Zaratustra"; nie przeczę ,
ale nie trzeba zapominać, że był także chłopakiem z Fray Bentos, co zakłada pewne nieuchronne ograniczenia. Moje pierwsze wspomnienie o Funesie jest bardzo wyraźne. Widzę go o zmierzchu, w marcu albo lutym osiemdziesią tego tego czwartego roku. Owego lata ojciec wysłał mnie na wakacje do Fray Bentos. Wracaliśmy właśnie z moim kuzynem Bernardem Haedo z hacjendy San Francisco. Wracaliśmy konno śpiewają c na głos i nie był to mój jedyny powód do szczęścia. Po upalnym ciężkim dniu ogromna burza koloru szkolnej tablicy zakryła całe niebo. Podsycał ją południowy wiatr, drzewa już zaczynały szaleć; czułem lę k (nadzieję ), ), że zaskoczy nas w otwartym polu żywiołowy deszcz. Urzą dzili dziliśmy coś w rodzaju wyścigu z burzą . Wjechaliśmy na drogę zagłę biaj biają cą się w jar, wysoko, po obu stronach, biegły dwie ścieżki. Pociemniało nagle; usłyszałem w górze szybkie i jak gdyby skrada ją ce ce się kroki; podniosłem oczy i zobaczyłem wyrostka, który biegł po wą skiej skiej i nierównej ścieżce, jak po wą skim skim i nierównym murze. Pamię tam tam gauczowskie portki, płócienne pantofle; pamię tam tam papierosa w ustach i grubo ciosaną twarz na tle bezgranicznej już chmury. Bernardo krzykną ł niespodziewanie: „Ireneo, która godzina?" Nie spojrzawszy na niebo, nie zatrzymują c się , odparł: „Za cztery minuty ósma, paniczu." Głos był ostry i lekko kpią cy. cy. Jestem tak roztargniony, że dialog, który przytoczyłem, nie zwróciłby mojej uwagi, gdyby nie nacisk mojego kuzyna, którym powodował (wydaje mi si ę ) pewien lokalny patriotyzm i chęć okazania, że ani słowo panicz, ani ton, jakim zostało powiedziane, powiedziane, nie obeszły go wcale. ' . Powiedział mi, że chłopak ze ścieżki nazywa się Ireneo Funes, że jest znany z różnych dziwactw, a mię dzy dzy innymi z tego, że nie przestaje z nikim i wie zawsze, która jest dokładnie godzina, jak zegar. Dodał, że jest synem praczki Marii Klementyny Funes oraz że powiadają niektórzy, iż jego ojcem był miejscowy weterynarz, jakiś Anglik O'Connor; a inni, że był to pewien gauczo z dystryktu Salto, trudnią cy cy się ujeżdżaniem koni. Funes mieszkał z matką , nieco w bok od posiadłości Lopezów.
90
W roku osiemdziesią tym tym pią tym tym i szóstym sp ę dzałem dzałem wakacje w Montevideo. W osiemdziesią tym tym siódmym wróciłem do Fray Bentos. Zapytałem oczywiście o wszystkich znajomych i w końcu także o „chronometry eznego Funesa". Powiedziano mi, że zrzucił go nieujeżdżony koń i że jest sparaliżowany. Pamię tam tam niepokoją ce ce wrażenie magii, jakie wywarła na mnie ta wiadomość: jedyny raz, kiedy go widziałem, wracaliśmy konno z San Francisco, a on szedł wysoką ścieżką ; jego wypadek z koniem, opowiedziany mi przez mojego kuzyna Bernarda, był podobny do snu zbudowanego z wcześniejszych elementów. Powiedziano mi, że nie rusza się z łóżka i patrzy bez końca na figowiec rosną cy cy w ogrodzie albo na paję czyn czynę . Wieczorami pozwalał przenosić się do okna. Jego duma była tak wielka, że udawał, iż wypadek jest dla niego dobrodziejstwem losu... Dwa razy widziałem gó za okienną kratą , która podkreślała jego dolę wiecznego więźnia: pierwszy raz siedział nieruchomo, z zamknię tymi tymi oczami; drugi raz widziałem go także nieruchomo pogrążonego w kontemplacji ki ści gałą zek zek wonnego cytwaru. Nie bez pewnej chełpliwości zaczą łem łem wtedy metodyczną naukę łaciny. Moja walizka zawierała mię dzy dzy innymi: De viris illustrious Lhomonda, Thesaurus Quicherata, Komentarze Juliusza Cezara i pojedynczy tom Naturalis historia Pliniusza, który przewyższał (i przewyższa do dziś) moją skromną znajomość łaciny. W niedużej wiosce wszyscy wiedzą o wszystkim; Ireneo, w swojej chacie na krańcu wioski, w niedługim czasie zwiedział się o przybyciu tych niezwyczajnych książek. Napisał do mnie kwiecisty, ceremonialny list, w którym wspominał o naszym przelotnym niestety spotkaniu „dnia siódmego lutego osiemdziesią tego tego czwartego roku", wychwalał „wspaniałe zasługi", które don Gregorio Haedo, mój wuj, zmarły tego samego roku, „położył dla obu krajów w bohaterskiej bitwie pod Ituzaingó", i prosił o pożyczenie mu którejkolwiek książki wraz ze słownikiem „dla dobrego zrozumienia tekstu, gdyż nie znam jeszcze łaciny". Przyrzekał zwrócić mi je w dobrym stanie, w cią gu gu kilku dni. Charakter pisma był bez zarzutu; litery ostre, wydłużone; pi-
sownia... nieco uproszczona. Z począ tku tku przypuszczałem oczywiście, że to kawał. Moi kuzyni zapewniali jednak, że nie, że takie są już jego dziwactwa. Nie wiedziałem, czy przypisać tupetowi, niewiedzy czy głupocie pomysł, że żmudna łacina nie wymaga innego narzę dzia dzia jak słownik; żeby go zupełnie rozczarować, posłałem mu Gradus ad Parnassum Quicherata i dzieło Pliniusza. Czternastego lutego dostałem depeszę z Buenos Aires, żebym natychmiast wracał, gdyż mój ojciec jest „niebezpiecznie chory". Niech mi Bóg wybaczy, ale prestiż, który zyskałem jako adresat poleconej depeszy, pragnienie rozgłoszenia w całym Fray Bentos niepokoją cej cej wiadomości, pokusa, aby udramatycznić mój ból udają c mę ski ski stoicyzm, zaję ły ły mnie tak, że bólu nie zaznałem. Kiedy pakowałem rzeczy do walizki, zauważyłem brak Parnasu i pierwszego tomu Pliniusza. „Saturno" odpływał nazajutrz rano; wieczorem, po kolacji, udałem się do domu Funesa. Zdziwiło mnie — pamię tam tam — że noc była tak samo upalna jak dzień. W czystym, przyzwoitym domku przyj ę ła ła mnie matka Funesa. Powiedziała mi, że Ireneo jest w pokoju od podwórka i żebym się nie dziwił ciemnościom, bo Ireneo ma taki zwyczaj, że spę dza dza wieczorne godziny nie zapalają c nawet świecy. Przeszedłem wykładane płaskimi kamieniami patio, potem korytarz; dostałem się na drugie patio. Był tam szpaler z winorośli; ciemność wydała mi się prawie zupełna. Usłyszałem nagle ostry, kpią cy cy głos Irenea. Głos mówił po łacinie; głos (który docierał z ciemności) wymawiał z leniwą rozkoszą słowa jakiejś mowy, modlitwy albo zaklę cia. cia. Rzymskie zgłoski dźwię czały czały nad klepiskiem podwórza; odurzony nagłym l ę kiem kiem myślałem, że są one nie do odcyfrowania, nieskończone; później, w czasie długiej rozmowy, która miała miejsce owej nocy, dowiedziałem się , że była to pierwsza część dwudziestego czwartego rozdziału siódmej księ gi gi Naturalis historia. Tematem owego rozdziału jest pamięć; ostatnie słowa brzmiały: ut nihil non iisdem verbis redderetur auditura. Nie zmieniają c głosu Ireneo poprosił, żebym wszedł.
92
Siedział na łóżku ćmią c papierosa. O ile sobie przypominam, nie zobaczyłem jego twarzy aż do świtu, zdaje mi się natomiast, że pamię tam tam chwilowe żarzenie się papierosa. W pokoju był niejasny zapach wilgoci. Usiadłem; powtórzyłem historię depeszy depeszy i choroby mojego ojca. Dochodzę teraz do najtrudniejszej części mojej relacji. Jej tematem (dobrze, by czytelnik wiedział o tym już teraz) jest jedynie ów dialog sprzed pół wieku. Nie bę dę się starał odtwarzać jego słów, teraz już nie do odzyskania; zadanie takie zresztą byłoby niewykonalne. Wolę streścić, nie odbiegają c od prawdy, liczne rzeczy powiedziane mi przez Funesa. Mowa zależna jest chwytem słabym i nie jasnym; wiem, że siła oddziaływania mojej relacji bę dzie dzie przez to zmniejszona; niech moi czytelnicy wyobrażą sobie urywane zdania, które przytłoczyły mnie owej nocy. Ireneo zaczą ł od wyliczenia, po łacinie i po hiszpańsku, wszystkich wypadków nadzwyczajnej pamię ci ci zanotowanych w Naturalis historia: Cyrus, król Persów, który zwracał się po imieniu do każdego z żołnierzy swoich armii; Mitrydates Eupator, który sprawował rzą dy dy w 22 ję zykach zykach swojego imperium; Symonides, wynalazca mnemotechniki; Metrodor, który praktykował sztukę wiernego powtarzania rzeczy słyszanych jeden tylko raz. Dziwił się , w najlepszej wierze, że podobne wypadki mogły być uważane za nadzwyczajne. Powiedział mi, że przed owym deszczowym wieczorem, kiedy powalił go koń, był taki sam jak ślepy, wszyscy ludzie: głuchy, gapiowaty, zapominalski. (Usiłowałem mu przypomnieć jego dokładne postrzeganie czasu, jego świetną pamięć do nazwisk, nie słuchał mnie jednak.) Dziewię tna tnaście lat żył jak gdyby we śnie: patrzył nie widzą c, c, słuchał nie słyszą c, c, zapominał wszystko, prawie wszystko. Przy upadku stracił świadomość; kiedy odzyskał ją , teraźniejszość stała się prawie nie do zniesienia przez swoje bogactwo i swoją wyrazistość, a także przez obecność najdawniejszych nawet i najbardziej banalnych wspomnień. Dowiedział się potem, że został inwalidą . Fakt ten nie poruszył go prawie wcale. Pomyślał (wyczuł), że unieruchomienie było minimaln ą ceną . Teraz jego postrzeganie i jego pamięć były nieomylne.
93
My jednym rzutem oka potrafimy spostrzec na stole trzy szklanki; Funes — wszystkie gałą zki zki i grona, i liście, które składają się na cały szpaler winorośli. Znał kształty południowych chmur o świcie dnia trzydziestego kwietnia tysią c osiemset osiemdziesią tego tego drugiego roku i mógł porównać je ze wspomnieniem żyłek na okładce książki, którą widział raz tylko, i z kształtem spienionych fal, które wzbudziło wiosło na rzece Río Negro w przeddzień bitwy pod Quebracho. Nie były to wspomnienia proste; każdy obraz wzrokowy był zwią zany zany z wrażeniami mięśniowymi, termicznymi itd. Mógł odtworzyć wszystkie sny, wszystkie półsny. Dwa albo trzy razy odtworzył cały jeden dzień; nie zaistniała ani jedna wą tpliwo tpliwość, ale każde odtworzenie wymagało całego dnia. Powiedział mi: ,,Ja sam mam wię cej cej wspomnień, niż mieli wszyscy ludzie jak świat światem." A także: ,,W moich snach widzę rzeczy dużo lepiej niż wy na jawie."A także, przed samym świtem: „Moja pamięć, panie Borges, jest jak ogromny śmietnik." Okrą g narysowany na tablicy, trójką t prostoką tny, tny, romb są kształtami, które możemy postrzec bez reszty; Ireneo w podobny sposób postrzegał rozwianą grzywę konia, stada owiec na zboczu góry, zmienne płomienie ogniska, niezliczony popiół, wiele twarzy nieboszczyka podczas długiego czuwania. Nie wiem, ile gwiazd widział na niebie. Powiedział mi wiele rzeczy; ani wtedy, ani później nie wą tpiłem tpiłem w ich prawdziwość. W owych czasach nie było ani aparatów filmowych, ani fonografu; trudno mi jednak uwierzyć, że nikt nie starał się zrobić z nim jakiegoś eksperymentu. Co prawda każdy z nas odkłada na pó źniej wszystko, co tylko może być odłożone; być może w głę bi bi duszy jesteśmy pewni naszej nieśmiertelności, a także i tego, że wcześniej czy później każdy człowiek zrobi wszystko i wszystko b ę dzie dzie wiedział. Głos Funesa mówił do mnie dalej z ciemności. Powiedział mi, że około roku 1886 wynalazł oryginalny system numeracji; w cią gu gu niewielu dni przekroczył dwadzieścia cztery tysią ce. ce. Nie zapisywał tego, gdyż rzecz pomyślana jeden jedyny raz była już nie do zatarcia. Zdaje się , że pierwszym bodźcem było niezadowolenie ze zwro-
94
tu: „Trzydziestu Trzech Walecznych", który wymaga trzech słów lub dwóch znaków zamiast jednego słowa lub znaku. Zastosował później tę szaloną . metodę do innych liczb. Zamiast siedem tysię cy cy trzynaście, mówił (na przykład) Maksymilian Perez; zamiast siedem tysię cy cy czternaście —■ kolej; inne liczby nazywały się : Ludwik Lafinur, siarka, trefl, wieloryb, ognisko, kocioł, Napoleon. Zamiast pięćset, mówił dziewięć. Każdemu słowu odpowiadał spec jalny znak, coś w rodzaju nieodłą cznego cznego pię tna; tna; niektóre były bardzo skomplikowane... Usiłowałem wytłumaczyć mu, że ta rapsodia słów bez zwią zku zku jest zupełnym przeciwieństwem systemu liczenia. Powiedziałem, że mówią c: c: 365, stwierdzamy istnienie trzech setek, sześciu dziesią tek tek i pię ciu ciu jedności; analizy takiej nie da się przeprowadzić na „liczbach": Czarny Tymoteusz czy sztuka mię sa. sa. Funes nie zrozumiał mnie albo nie chciał zrozumieć. Locke, w XVII wieku, przypuścił dla eksperymentu (i odrzucił potem) istnienie nieprawdopodobnego j ę zyka, zyka, w którym każdy przedmiot jednostkowy, każdy kamień, każdy ptak i każda gałąź miałyby swoją oddzielną nazwę ; Funes zaprojektował kiedyś podobny ję zyk; zyk; odrzucił jednak ten pomysł, gdyż wydał mu się zbyt ogólnikowy i wieloznaczny. I rzeczywiście — Funes pamię tał tał nie tylko każdy liść każdego drzewa w każdym znanym mu lesie, ale pamię tał tał także osobno wszystkie razy, kiedy go oglą dał albo go sobie wyobrażał. Postanowił kiedyś ograniczyć każdy dzień swojej przeszłości do siedemdziesię ciu ciu tysię cy cy wspomnie ń, które chciał jednocześnie ponumerować. Dwie rzeczy odwiodły go od tego zamiaru: świadomość, żę dzieło takie byłoby nieskończone; świadomość, że byłoby daremne. Pomyślał, że do chwili swojej śmierci nie zdołałby nawet sklasyfikować wszystkich wspomnień dzieciństwa. Oba projekty, które wymieniłem (nieskończony słownik dla serii liczb naturalnych, zbyteczny katalog wszystkich obrazów pamię ci), ci), są niedorzeczne, ale świadczą o pewnej prostodusznej wielkości. Pozwalają nam domyślić się , wczuć się w zawrotny świat Funesa. Nie zapominajmy, że był on niemal niezdolny do tworzenia idei ogólnych, platońskich. Nie tylko trudno było mu zrozumieć fakt, że
95 — Fikcje
91
poję cie cie „pies" może obejmować tyle różnych jednostek różnej wielkości i różnego kształtu; ale niepokoiło go także i to; że pies widziany o godzinie trzeciej czternaście (z profilu) może posiadać tę samą nazwę co tenże pies widziany o trzeciej pię tna tnaście (en face). Jego własna twarz w lustrze, jego własne rę ce ce zadziwiały go za każdym razem. Opowiada nam Swift, że król Liliputów rozpoznawał ruch wskazówki minutowej; Funes rozpoznawał bez ustanku spokojne post ę py py starzenia się , rozkładu, zmę czenia. Postrzegał narastanie śmierci, wilgoci. Był samotnym i trzeźwym widzem wielokształtnego, migawkowego i nieznośnie precyzyjnego świata. Babilon, Londyn i Nowy Jork przygniotły swoim przerażają cym cym przepychem wyobraźnię ludzką ; nikt jednak, ani w ich g ę sto sto zaludnionych wieżach, ani na rozpę dzonych dzonych ulicach, nie czuł gorą ca ca i ciśnienia rzeczywistości tak niezmordowanej jak ta, która dzień i noc zwalała się na nieszczę snego snego Funesa w jego biednej południowoamerykańskiej wiosce. Zasypianie przychodziło mu z trudno ścią . Sen jest oderwaniem się od świata; Ireneo na wpół leżą c na łóżku, w ciemności, wyobrażał sobie każdą szparkę i każdy szczegół otaczają cych cych go domów. (Powtarzam, że najmniej ważne z jego wspomnień było bardziej precyzyjne i żywsze niż nasze odczucie najwię kszej kszej radości ciała lub najwię kszej kszej spośród jego tortur.) Na wschód, na jałowej pampie, było kilka nowych, nie znanych mu domów. Funes wyobrażał sobie, że są czarne, jednolite, zrobione z bezkształtnej ciemności; kiedy chciał zasnąć, obracał twarz w owym kierunku. Czasami wyobrażał sobie, że jest na dnie rzeki, kołysany i unicestwiany przez nurt. Nauczył się bez wysiłku angielskiego, francuskiego, że portugalskiego i łaciny. Podejrzewam jednak, nie umiał myśleć. Myśleć, to zapominać o różnicach; uogólniać, tworzyć abstrakcje. W przeładowanym świecie Funesa były tylko szczegóły, prawie bezpośrednie. Trwożliwa jasność brzasku zaczę ła ła wchodzić z patio do pokoju. Ujrzałem
tt
wówczas
twarz
należą cą do
głosu,
który
mo-
wił do mnie przez całą noc. Ireneo miał dziewię tna tnaście lat; urodził się w 1868 roku, wydał mi się podobny do posą gu gu z brą zu, zu, starszy niż Egipt, dawniejszy niż proroctwa i piramidy. Pomyślałem, że każde moje słowo (i każdy mój gest) bę dzie dzie trwało w jego bezlitosnej pamię ci; ci; onieśmielił mnie lę k pomnażania niepotrzebnych gestów. Ireneo Funes zmarł w 1889 roku na zapalenie płuc. 1942
BLIZNA Dl a E. H. M.
Złośliwa blizna przecinała mu twarz: popielaty, doskonały niemal łuk, który kaleczył z jednej strony skroń, z drugiej zaś policzek. Jego prawdziwe nazwisko nie jest tutaj ważne: w Tacuarembó wszyscy nazywali go Anglikiem z La Colorada. Właściciel hacjendy La Colorada począ tkowo tkowo nie chciał jej sprzedać; słyszałem, że Anglik go zdołał do tego skłonić uciekają c się do nieprzewidzianego argumentu: opowiedział mu tajemniczą historię owej blizny. Anglik był przybyszem z pogranicza, z Rio Grande do Sul; powiadali niektórzy, że w Brazylii trudnił się kontrabandą . Pola hacjendy były zarośnię te, te, a woda nie do użytku; Anglik, aby doprowadzić wszystko do porzą dku, dku, pracował w pocie czoła razem z naję tymi tymi robotnikami. Podobno był surowy a ż do okrucieństwa, ale jednocześnie skrupulatnie sprawiedliwy. Powiadają też, że lubił wypić: kilka razy w cią gu gu roku zamykał się w pokoju na pię trze trze i wychodził po dwóch albo trzech dniach, jak gdyby po bitwie albo po chorobie: blady, dr żą cy, podniecony i, jak zawsze, władczy. Pamię tam tam jego zimne oczy, energiczną chudość, szpakowaty wą s. s. Nie zadawał się z nikim; co prawda mówił kiepsk ą • hiszpańszczyzną z wyraźnym brazylijskim akcentem. Poza reklamowymi ulotkami nie otrzymywał żadnych listów. Ostatnim razem, gdy podróżowałem konno po północnych prowincjach, wezbrała nagle rzeczka Caraguatá i byłem zmuszony prosić o nocleg w hacjendzie. Poczułem od razu, że moje najście nie jest najlepiej widziane.
98
Postanowiłem kupić sobie czymś Anglika i uciekłem się do uczucia zdolnego rozwiać wszystkie podejrzenia: do patriotyzmu. Powiedziałem, że kraj o tak wspaniałych tradycjach jak Anglia pozostanie zawsze niezwyciężony. Mój rozmówca przytakną ł mi, ale dodał uśmiechają c się , że nie jest Anglikiem. Był Irlandczykiem, urodził się w Dungarvan. Powiedziawszy to urwał, jakby odkrył mi jakąś tajemnicę . Po kolacji wyszliśmy na dwór przypatrzyć się niebu. Było właśnie po deszczu, ale południowa strona nieba, opadają ca ca na pasmo pobliskich wzgórz, rozdzierana i kreślona błyskawicami, szykowała drugą burzę . Kiedy usiedliśmy z powrotem w zdewastowanej jadalni, parobek, który podawał przedtem do stołu, przyniósł butelkę rumu. Piliśmy długo, w milczeniu. Nie wiem, która mogła być godzina, kiedy spostrzegłem, że jestem pijany; nie wiem, jakie natchnienie, jakie upojenie — czy też może po prostu nuda — kazały mi zagadnąć go o bliznę . Twarz Anglika zmieniła się ; przez chwilę myślałem, że wyrzuci mnie z domu. Opanował się jednak natychmiast i zwrócił się do mnie swoim zwykłym głosem: — Opowiem panu historię mojej blizny, pod tym jednak warunkiem, że nie pominę żadnej nikczemności, żadnego haniebnego szczegółu. Przystałem na to. Oto historia, którą opowiedział mi, mieszają c angielski z hiszpańskim, a nawet z portugalskim: „Około roku 1922 żyłem w jednym z miast prowincji Connaught. Byłem jednym z wielu patriotów walcz ą cych cych o niepodległość Irlandii. Spośród moich towarzyszy niektórzy żyją do dziś oddają c się spokojnym zaję ciom; ciom; inni —■ dzię ki ki ironii losu ■— walczą na morzu albo na pustyni pod angielską flagą ; jeden — najbardziej z nich wartościowy — zginą ł na koszarowym dziedzińcu, o świcie, rozstrzelany przez zaspanych żołnierzy; inni (kto wie, czy nie szczęśliwsi) spotkali swe przeznaczenie w bezimiennych skrytych walkach wojny domowej. Byli śmy republikanami, republikanami, katolikami; podejrzewam, że byliśmy ro-
mantykami. Irlandia była dla nas nie tylko utopijną przyszłością i dotkliwą teraźniejszością ; była także gorzką i serdeczną mitologią , była w okrą głych głych basztach i w czerwienią cych cych się torfowiskach, była w powstaniu Parnella i w rozległych eposach opiewają cych cych byki, które v/ poprzednich wcieleniach były bohaterami, a w dawniejszych jeszcze — rybami albo górami... Pewnego niezapomnianego dnia przybył do nas wieczorem członek organizacji z Munster: niejaki John Vincent V incent Moon. Miał zaledwie dwadzieścia Jat. Był chudy i rozlazły jednocześnie; odnosiło się przykre wrażenie, że nie ma wcale kości. Przestudiował kiedyś gorą czkowo czkowo cały prawie podrę cznik cznik marksizmu, którego tytułu ju ż nie pamię tam; tam; materializm dialektyczny służył mu do ucinania każdej dyskusji. Racje, jakimi może posłużyć się człowiek, aby znienawidzić albo pokochać drugiego człowieka, są nieskończone: Moon sprowadzał historię powszechną do ordynarnych konfliktów ekonomicznych. Twierdził, że rewolucja musi zwyciężyć. Powiedziałem mu, że dżentelmen może interesować się tylko przegranymi sprawami... Nastała noc; myśmy dyskutowali dalej: w korytarzu, na schodach, i wreszcie na mglistej ulicy. S ą dy, dy, które wygłaszał Moon, zrobiły na mnie mniejsze wrażenie niż jego bezapelacyjny, apodyktyczny ton. Nowy towarzysz nie dyskutował: wyrokował z pogard ą i z pewną irytacją . Kiedy byliśmy już na krańcach miasta, ogłuszyła nas nagle strzelanina. (Przedtem albo potem przeszliśmy wzdłuż ślepego muru jakiejś fabryki czy też koszar.) żołnierz Skrę cili ciliśmy na niebrukowaną drogę ; jakiś — wydawał się ogromny na tle płomieni — wybiegł z płoną cego cego baraku. Krzyczą c rozkazał nam się zatrzymać. Zaczą łem łem uciekać; mój towarzysz nie poszedł za mną . Odwróciłem się : John Vincent Moon stał bez ruchu, zafascynowany, jak gdyby uwieczniony przez strach. Zażołnierz wróciłem; nadbiegał już; jednym uderzeniem pięści zwaliłem go z nóg, potrzą sn sną łem łem Johnem, nawy-, myślałem mu i kazałem uciekać ze mną . Musiałem cią gnąć go za ramię ; unicestwił go paroksyzm strachu. IM
100
Biegliśmy wśród nocy przeszytej po żarami. Rozległa się za nami karabinowa salwa; jedna z kul musnę ła ła prawe ramię Moona; rozpłakał się , kiedy kluczyliśmy mię dzy dzy sosnami. Owej jesieni 1922 roku ukrywałem się w willi generała Berkeleya. Generał (którego w ogóle nigdy nie widziałem) obją ł wówczas stanowisko rzą dowe dowe w Bengalu; dom miał zaledwie kilkadziesią t lat, ale był podniszczony, sczerniały, pełen niezdecydowanych korytarzy i zbę dnych dnych pokoików. Zbiory starożytnej broni i ogromna biblioteka zajmowały bez reszty parter: książki pełne sporów i sprzeczności, które w jakiś sposób stanowią historię XIX wieku; szable z Niszapuru o znieruchomiałej krzywiźnie, w której zdawał się jeszcze dźwię cze czeć wiatr i odgłosy bitew. Weszliśmy (jeśli dobrze pamię tam) tam) od tyłu. Moon drżą cymi cymi i suchymi ustami wymamrotał, że przydarzyła nam się bardzo interesują ca ca historia; zrobiłem mu opatrunek i przyniosłem filiżankę herbaty; stwierdziłem, że jego „rana" jest zaledwie małym draśnię ciem. ciem. Pił herbatę i i ni stą d, d, ni zową d wybą kał kał z zakłopotaniem: — Ale pan dla mnie naraził życie. Powiedziałem mu, żeby się nie przejmował. (Kilka lat konspiracji wytworzyło u mnie pewien instynkt, który kazał mi zachować się tak, a nie inaczej; poza tym uwię zienie członka organizacji mogło być fatalne w skutkach dla naszej sprawy.) Na drugi dzień Moon całkowicie odzyskał pewno ść siebie. Przyją ł papierosa i poddał mnie surowemu przesłuchaniu, które dotyczyło „zasobów pieniężnych naszej rewolucyjnej organizacji". Jego pytania były bardzo rozsą dne; dne; powiedziałem mu bez ogródek, .że sytuacja jest bardzo ciężka. Z południowej części miasta dotarł do nas głuchy odgłos nowej strzelaniny. Powiedziałem mu, że czekają na nas towarzysze. Moje palto i rewolwer były w drugim pokoju; kiedy wróciłem, zastałem Moona leżą cego na kanapie z zamknię tymi tymi oczami. Twierdził, że ma gorą czk czkę ; mówił o bolesnym kurczu w ramieniu. Zrozumiałem wtedy, że jego tchórzostwo jest nieuleczalne. Poprosiłem go niezrę cznie, cznie, żeby uważał na sie-
bie, i pożegnałem się z nim. Zawstydziłem się tak, jak gdybym to ja był tchórzem, a nie Vincent Moon. Czyn pojedynczego człowieka należy w jakiś sposób do wszystkich ludzi. Dlatego też nie ma chyba niesprawiedliwości w tym, że jedno nieposłuszeństwo w pewnym ogrodzie rzuca plamę na całą ludzkość; ani w tym, że ukrzyżowanie jednego Żyda wystarcza, by ją zbawić. Kto wie, czy Schopenhauer nie ma racji: Są we mnie wszyscy ludzie; każdy człowiek jest wszystkimi ludźmi; Szekspir to w jakiś sposób nę dzny dzny John Vincent Moon. Spę dzili dziliśmy dziewięć dni w ogromnym domu generała. O potwornościach i blaskach walki, która rozgorzała, nie bę dę panu opowiadał; ograniczam się do historii blizny, która mnie znieważa. Wszystkie te dni stapiaj ą się w mo jej pamię ci ci w jeden —■ właściwie — dzień, wyją wszy wszy przedostatni wieczór, kiedy nasi wdarli się do jednej 7 angielskich placówek i mogliśmy dokładnie pomścić śmierć szesnastu towarzyszy rozstrzelanych w Elphin. Wymykałem się z willi przed świtem, w pierwszej, niewyraźnej jasności. O zmierzchu byłem z powrotem. Mój towarzysz czekał na mnie w pokoju na pię trze; trze; rana nie pozwalała mu schodzić na dół. Przypominam go sobie z jakąś książką o strategii w rę ce: ce: F. N. Maude albo Clausewitz. „Broń, którą przekładam nade wszystko, to artyleria" ■— zwierzył mi się pewnego wieczora. Rozpytywał o nasze plany; krytykował je albo ulepszał. Wyśrodków"; tykał także „nasz pożałowania godny brak dogmatycznie i ponuro przepowiadał nam żałosny koniec. C'est une affaire flambée —' mruczał pod nosem. Aby pokazać, że jego fizyczne tchórzostwo ani go zię bi, bi, ani grzeje, pysznił się wielkością swojego umysłu. W ten sposób — raz lepiej, raz gorzej — minę ło ło dziewięć dni. Dziesią tego tego dnia miasto dostało si ę ostatecznie w rę ce ce Black and Tans. Patrole wysokich milczą cych cych jeźdźców krążyły po ulicach i drogach; wiatr niósł popiół i zapach dymu; na rogu ulicy zobaczyłem zabitego człowieka: obraz ten nie pozostawił jednak w mojej pami ę ci ci tak głę bokiego bokiego śladu jak widok manekina wystawionego pośrodku placu, na którym żołnierze ćwiczyli się bez bez końca
w strzelaniu do celu... Wyszedłem, jak zawsze, przed świtem; wróciłem około południa. Moon rozmawiał z kimś w bibliotece; po tonie głosu poznałem, że mówi przez że telefon. Potem usłyszałem swoje nazwisko; potem, wrócę o siódmej; potem, że najlepiej bę dzie dzie zrobić zasadzkę w ogrodzie i aresztować mnie, kiedy bę dę wchodził do domu: mój sensowny przyjaciel sprzedawał mnie bardzo sensownie. Usłyszałem jeszcze, jak żą dał dał nietykalności. Tutaj moja historia gubi si ę i gmatwa. Pamię tam, tam, że ścigać zaczą łem łem donosiciela po ciemnych korytarzach, jak z koszmaru, i po głę bokich, bokich, zawrotnych schodach. Moon znał willę bardzo dobrze, dużo lepiej niż ja. Raz po raz znikał mi z oczu. Zanim pojmali mnie żołnierze, zdołałem wpę dzi dzić Moona w wykusz bez wyj ścia. Z jednej z licznych panoplii generała wyrwałem perską szablę i tym stalowym półksi ężycem wypisałem mu na zawsze krwawy półksiężyc na twarzy. Wyznałem panu wszystko, panie Borges. Jest pan człowiekiem obcym i pańska pogarda może nie bę dzie dzie dla mnie tak bardzo bolesna." W tym miejscu zatrzymał się mój rozmówca. Zauważyłem, że drżą mu mu rę ce. ce. — A Moon? — zapytałem. — Wypłacono mu judaszowskie srebrniki i uciekł do Brazylii. Kiedy opuszczał miasto, zobaczył na placu manekina, którego bez końca rozstrzeliwali pijani żołnierze. Czekałem na próżno na dalszy cią g opowiadania. Poprosiłem go wreszcie, żeby kontynuował. Wówczas przeszył go ję k; k; wówczas, z jakąś bezsilną łagodnością , wskazał palcem bieleją cą na jego twarzy półokrą gł głą blizn bliznę . — To pan mi nie wierzy? — wyją kał. kał. — Nie widzi pan. że noszę na twarzy pię tno tno własnej podłości? Opowiedziałem panu moją historię w ten sposób, żeby wysłuchał jej pan do ko ńca. Ja sprzedałem człowieka, który mnie przygarną ł; ł; ja jestem Vincent Moon. Teraz niech pan mną gardzi. gardzi. 1942
103
TEMAT ZDRAJCY I BOHATERA So the Platonie Year Whirls out new right and wrong, Whirls in the old instead; Ali men are dancers and their tread Goes to the barbarous clangour of a gong. * W. B. Yeats, The Tower
Pod niewą tpliwym tpliwym wpływem Chestertona (który wynalazł i upię kszał kszał wykwintne tajemnice) oraz radcy dworu Leibniza (który wymyślił wprzód ustanowioną harmonię ) wyobraziłem sobie ten temat, o którym być może napiszę i który już mnie w jakiś sposób usprawiedliwia, podczas zbę dnych dnych popołudni. Brakuje tu jeszcze szczegó łów, potrzebne są poprawki i docią gni gnię cia; cia; pewne miejsca tej historii nie zostały mi jeszcze objawione; dzisiaj, 3 stycznia 1944, dostrzegam j ą w ten sposób. Akcja przebiega w jakimś uciśnionym, lecz nieposkromionym kraju: w Polsce, Irlandii, Republice Weneckiej, w którymś z państw bałkańskich czy Ameryki Południowej... Lub inaczej: akcja przebiegała. Choć bowiem narrator jest współczesny, czasem jego opowiadania jest połowa czy począ tek tek XIX stulecia. Powiedzmy (dla wygody narracji), Irlandia. Powiedzmy, rok 1824. Narrator nazywa się Ryan. Jest prawnukiem młodego, bohaterskiego, pię knego, knego, zamordowanego zamordowanego Fergusa Kilpatricka, któ* I tak Plato ński Rok Powraca w stary kr ą g Wirują c v/ nowym — słusznym czy też nie; Ludzie są tancerzami tancerzami i stosuj ą krok krok Do dźwię ku, ku, jaki daje barbarzyński gong. W. B. Yeats, Ro?c tysiąc dziewięćset dziewiętnasty (Nineteen Hundred and Nineteen). Przełożyła i wskazała właściwe źródło cytatu Ludmiła Marja ńska (przyp. red.).
rego grób został w tajemniczy sposób zbezczeszczony, którego imię zdobi wiersze Browninga i Hugo, którego pomnik dominuje nad szarym wzgórzem wśród czerwonych bagien. Kilpatrick był spiskowcem; tajemniczym i pełnym chwały przywódcą spiskowców; jak Mojżesz, który z ziemi Moab ujrzał ziemię obiecaną i nie zdołał do niej dotrzeć, Kilpatrick zginą ł w przeddzień zwycię skiego skiego powstania, które przygotował i wyśnił. Zbliża się data setnej rocznicy jego śmierci; okoliczności zbrodni są zagadkowe; Ryan, który właśnie pracuje nad biografią bohatera, odkrywa, że nie jest to zwykła zagadka kryminalna. Kilpatrick został zamordowany w teatrze; policja brytyjska nigdy nie odnalazła zabójcy; historycy twierdzą , że to niepowodzenie nie przynosi uszczerbku dobrej reputacji policji, ponieważ to właśnie ona spowodowała, przypuszczalnie, jego zabójstwo. Ryana niepokoją inne aspekty zagadki. Posiadają one charakter cykliczny: zda ją się powtarzać lub zestawiać fakty pochodzą ce ce z odległych krajów, z odległych epok. Wiadomo na przykład, że konstable, którzy oglą dali dali zwłoki bohatera, znaleźli przy nim zapieczę towany towany list, ostrzegają cy cy Kilpatricka przed niebezpieczeństwem, jakie miało mu grozić owego wieczoru w teatrze; również Juliusz Cezar, kiedy udawał się do miejsca, gdzie oczekiwały go sztylety przyjaciół, otrzymał list, którego nie zdołał przeczytać, a w którym odkrywano przed nim zdradę oraz imiona zdrajców. Żona Cezara, Calpurnia, ujrzała we śnie, jak burzono wieżę , którą Senat przyznał jej mężowi; fałszywe i anonimowe głosy w przeddzień śmierci Kilpatricka zapowiedziały całemu krajowi pożar okrą głej głej wieży w Kilgarvan, co mogło wydawać się przepowiednią , jako że urodził się on w Kilgarvan. Te paralelizmy (oraz inne) pomię dzy dzy historią Cezara i jednego z irlandzkich spiskowców doprowadzają Ryana do przyję cia cia jakiejś tajemniczej formy czasu, jakiegoś rysunku, którego linie powtarzają się . Myśli o historii dziesię cioepokowej, cioepokowej, jaką stworzył Condorcet; o morfologiach, jakie proponowali Hegel, Spengler i Vico; o ludziach u Hezjoda, którzy degenerują si się od od złota do
105
żelaza. Myśli o wę drówce drówce dusz, przerażeniem literaturę celtycką , a
doktrynie, która napełnia którą sam Cezar przypisywał druidom z Brytanii; myśli, że Fergus Kilpatrick, zanim został Fergusem Kilpatrickiem, był Juliuszem Cezarem. Z tych kolistych labiryntów wybawia go interesu ją ce ce odkrycie, które nastę pnie pnie wtrą ca ca go w inne labirynty, jeszcze bardziej różnorodne i powikłane: pewne słowa, które jakiś żebrak zamienił z Fergusem Kilpatrickiem w dniu śmierci tego ostatniego, zostały zapowiedziane przez Szekspira w tragedii Makbet. Że historia naśladuje historię , było już dostatecznie zdumiewają ce; ce; żeby historia naśladowała literaturę , było niepoję te... te... Ryan stwierdza, że w 1814 r. James Alexander Nolan, najstarszy towarzysz bohatera, przetłumaczył na ję zyk zyk gaelicki główne dramaty Szekspira, mię dzy dzy innymi Juliusza Cezara. Odkrywa również w archiwach rę kopis kopis pewnego artykułu Nolana na temat szwajcarskich Festspiele: rozległych i wę druj drują cych cych przedstawień teatralnych, które wymagają tysię cy cy aktorów i powtarzają epizody historyczne w tych samych miastach i górach, w których się one wydarzyły. Inny niewydany dokument ujawnia mu, że na niewiele dni przed końcem Kilpatrick, przewodniczą c ostatnim obradom, podpisał wyrok śmierci na zdrajcę , którego nazwisko zostało wymazane. Podobny wyrok nie mieścił się w łagodnych zwyczajach Kilpatricka. Ryan szuka jego powodów (poszukiwania te stanowią jedną z łuk naszej historii) i udaje mu się rozwi rozwią za zać zagadkę . Kilpatrick został zabity w teatrze, ale za teatr posłużyło mu całe miasto, i były całe rzesze aktorów, i dramat ukoronowany jego śmiercią wypełnił wiele dni i wiele nocy. Oto, co się zdarzyło. zdarzyło. Dnia 3 sierpnia 1824 r. zebrali się spiskowcy. Kraj dojrzał już do powstania, lecz cią gle gle jeszcze czegoś brakowało; wśród sprzysiężonych był zdrajca. Wykrycie go Fergus Kilpatrick powierzył Jamesowi Nolanowi. Nolan wywią zał zał się z zadania: oświadczył wobec całego zgromadzenia, że zdrajcą jest sam Kilpatrick. Wykazał przy pomocy niezbitych dowodów prawdziwość oskarżenia;
106
śmierć swego sprzysiężeni skazali na przywódcę . Ten podpisał wyrok na siebie, błagał tylko, by uczyniono wszystko, żeby kara ta nie zaszkodziła ojczyźnie. Wówczas Nolan przedstawił dziwny projekt. Irlandia uwielbiała Kilpatricka; najlżejsze podejrzenie go o nikczemność mogło narazić losy powstania. Nolan zaproponował plan, zgodnie z którym wykonanie wyroku na zdrajcy miało stać się środkiem do wyzwolenia ojczyzny. Zaproponował, aby skazany zginą ł z rę ki ki nieznanego zabójcy, w okolicznościach szczególnie dramatycznych, które by oddziałały silnie na ludową wyobraźnię i przyspieszyły powstanie. Kilpatrick przyrzekł uczestniczyć w tym planie, który dawał mu możność odkupienia winy i który przypieczę towałby towałby jego życie. Nolan, naglony czasem, nie był w stanie dokładnie przemyśleć okoliczności realizacji tego projektu; musiał wzorować się na innym dramaturgu, angielskim wrogu, Wiliamie Szekspirze. Powtórzył sceny z Makbeta i Juliusza Cezara. Jawne i ukryte przedstawienie zaję ło ło wiele dni. Skazany przybył do Dublina, dyskutował, działał, przemawiał, potę piał, piał, wygłaszał ■ patetyczne słowa, a każdy z tych czynów, które przydałyby mu chwały, był z góry ustalony przez Nolana. Setki uczestników współpracowały z głównym aktorem; rola jednych była długa i złożona, innych prosta i chwilowa. To, co powiedzieli i uczynili, trwa w księ gach gach historii, w żarliwej pamię ci ci Irlandii. Kilpatrick, ożywiony tą skomplikowaną rolą , która odkupiała go i gubiła, niejednokrotnie wzbogacał czynami i zaimprowizowanymi słowami scenariusz swego sę dziego. dziego. Tak rozwijał się w czasie obszerny dramat, aż w końcu, 6 sierpnia 1824 r., w lo ży o ponurych zasłonach, która zapowiadała już lożę Lincolna, upragniona kula przebiła pierś zdrajcy i bohatera, który zaledwie zdążył wypowiedzieć, mię dzy dzy dwoma krwotokami, kilka przewidzianych słów. W dziele Nolana ustę py py przeję te te z Szekspira są najmniej dramatyczne; Ryan podejrzewa, że autor wstawił je po to, aby ktoś kiedyś mógł odkryć prawdę . Podejrze-
107
wą , że sam uczestniczy w intrydze wymyślonej przez Nolana... Po długiej walce wewnę trznej trznej postanawia utrzymać odkrycie w tajemnicy. Wydaje książkę poświę con coną pamię ci ci bohatera; i to również, być może, było przewidziane.
SMIERC I BUSOLA
Dla Mandie Molina Vedia
Z wielu zagadek kryminalnych, które wystawiły na próbę śmiałą przenikliwość Lónnrota, żadna nie była tak dziwna — tak nieodwracalnie dziwna, powiedzmy — jak seria powtarzają cych cych się periodycznie zabójstw, zakończona w willi Triste-le-Roy, pośród nieustają cego cego zapachu eukaliptusów. Prawda, że Eryk Lónnrot nie zdołał przeszkodzić ostatniej zbrodni, nie ulega jednak wą tplitpliwości, że ją przewidział. Nie ustalił również tożsamości nieszczę snego snego zabójcy Jarmolińskiego, odkrył natomiast utajoną morfologię tej krwawej serii i uczestnictwo Reda Scharlach, znanego także pod przezwiskiem Dandy. Przestę pca pca ów (jak tylu innych) poprzysi ą gł gł sobie na honor uśmiercić Lónnrota, ten wszakże nie dał się tym zastraszyć. Lónnrot uważał się za czystego racjonalistę , jakiegoś Augusta Dupin, ale było w nim co ś z awanturnika, a nawet gracza hazardowego. Miejscem pierwszej zbrodni był Hotel du Nord — wysoki pryzmat wznoszą cy cy się nad zalewem rzeki, której wody mają kolor pustyni. Do tej wieży (nader wyraźnie łą cz czą cej cej w sobie nienawistną biel sanatorium, numerowaną podzielność wię zienia zienia i wyglą d ogólny domu publicznego) przybył w dniu 3 grudnia delegat na Trzeci Kongres Talmudystów, doktor Marceli Jarmoliński z Podolska, człowiek o szarych oczach i szarej brodzie. Nie dowiemy się nigdy, czy Hotel du Nord przypadł mu do gustu: przyją ł go z pradawną rezygnacją , która pozwoliła mu znieść trzy lata wojny w Karpatach, jak również trzy IM
109
tysią ce ce lat prześladowań i pogromów. Dano mu pokój na pię trze trze R, naprzeciw apartamentu, który nie bez splendoru zajmował Tetrarcha Galilei. Jarmoliński zjadł kolację , odłożywszy na dzień nastę pny pny zwiedzenie nieznanego miasta, ułożył w szafie ściennej swoje liczne książki oraz nieliczną garderobę i przed północą zgasił światło. (Tak zeznał szofer Tetrarchy, który spał w są siednim siednim pokoju.) Czwartego grudnia, trzy minuty po jedenastej, zatelefonował do niego redaktor „Yidische Zeitung". Doktor Jarmoliński nie odpowiedział. Znaleziono go w jego pokoju z twarzą już trochę pociemniałą , niemal nagiego pod wielką staroświecką peleryną . Leżał blisko drzwi wychodzą cych cych na korytarz, z piersią przebitą głę bokim bokim ciosem sztyletu. W kilka godzin później, w tym samym pokoju, komisarz Treviranus i Lbnnrot w otoczeniu reporterów, fotografów i policji pogodnie dyskutowali nad problemem. — Nie trzeba komplikować sobie życia — mówił wymachują c imperatywnym cygarem Treviranus. •—■ Wiemy wszyscy, że Tetrarcha Galilei posiada najcenniejszą w świecie kolekcję szafirów. Ktoś, kto zamierzał ją ukraść, wszedł tu przez pomyłkę . Jarmoliński podniósł alarm i złodziej musiał go zabić. Co pan o tym myśli? — Możliwe, ale nie interesują ce ce — powiedział Lónnrot. — Pan mi na to odpowie, że rzeczywistość nie ma obowią zku zku być interesują ca. ca. Ja powiem na to, że istotnie, rzeczywistość może się obejść bez tego obowią zku, zku, ale hipoteza nie. W tej, którą pan tu zaimprowizował, bardzo dużą rolę odgrywa przypadek. Mamy tu zabitego rabina: ja bym wolał wytłumaczenie czysto talmudyczne, nie domniemane niepowodzenia domniemanego złodzieja. Treviranus odpowiedział z przeką sem: sem: — Nie interesują mnie wyjaśnienia talmudyczne, interesuje mnie uwię zienie zienie człowieka, który zasztyletował tego nieznajomego. — Nie tak bardzo nieznajomego — poprawił go Lbnnrot. — Oto jego dzieła zebrane ■— wskazał w szafie ściennej rzą d wysokich tomów: — Obrona kabały, Analiza filozofii Roberta Fludda, Sefer Jesirah w przekładzie filo-
Baala Shema, Historia sekty chasylogicznym, Biografia dów, monografia (po niemiecku) na temat Tetragramatonu, druga na temat boskiej nomenklatury Pię cioksi cioksię gu. gu. Komisarz spojrzał na niego ze strachem, niemal z odę śmiać. razą . Potem zaczą ł się ś — Jestem tylko biednym chrześcijaninem —• powiedział. ■— Niech pan sobie zabiera wszystkie te szpargały, jeśli pan chce. Nié mam czasu do stracenia na żydowskie zabobony. żydowskich — Może ta zbrodnia należy do historii zabobonów ■— szepną ł Lónnrot. — Tak jak chrystianizm — odważył się dodać redaktor „Yidische Zeitung". Był krótkowidzem, ateuszem i odznaczał się wielk wielką nie nieśmiałością . Nikt mu nie odpowiedział. Jeden z policjantów znalazł w małej maszynie do pisania arkusz papieru z niedokończonym zdaniem: Pierwsza litera Imienia została wypowiedziana Lonnrot powstrzymał si ę od uśmiechu. Z nagłą decyzją bibliofila czy hebraisty polecił zrobić paczkę z książek zabitego i zabrał je do swego mieszkania. Oboj ę tny tny na śledztwo policji zają ł się ich studiowaniem. Wielka księ ga w formacie in octavo objawiła mu nauki Israela Baal Shem Tobh, założyciela sekty Litościwych, druga — cnoty i grozę Tetragramatonu, który jest niewymawialnym Imieniem Boga; jeszcze inna tezę , że Bóg ma imię tajemne, zawierają ce ce w sobie (jak kryształowa kula, którą Persowie przypisują Aleksandrowi Macedońskiemu) jego dziewią ty ty atrybut, wieczność — to znaczy bezpośrednią znajomość rzeczy wszystkich, które bę dą , które są i które były we wszechświecie. Tradycja wylicza dziewięćdziesią t dziewięć imion Boga: hebraiści przypisują tę niedoskonałą liczbę magicznemu lę kowi kowi przed cyframi parzyże stymi, chasydzi wnioskuj ą , luka ta oznacza setne imię — — Imię Absolutne. Absolutne. Od tej erudycji oderwała go po kilku dniach wizyta redaktora „Yidische Zeitung". Chciał mówić o morderstwie, Lonnrot wolał mówić o różnych imionach Boga. S — Fikcje
111
113
Dziennikarz na trzech kolumnach oświadczył, że Lbnnrot poświę cił cił się studiom nad imieniem Boga, w poszukiwaniu imienia mordercy. Lbnnrot, przyzwyczajony do uproszczeń dziennikarskich, nie oburzył się . Jeden z tych handlarzy, którzy odkryli, że każdy człowiek pogodzi się z kupnem każdej książki, opublikował popularne wydachasydów. nie Historii sekty chasydów. Druga zbrodnia została popełniona w nocy 3 stycznia, v/ najbardziej bezbronnym i odludnym z martwych przedmieść stolicy. Przed świtem jeden z konnych żandarmów, którzy czuwają nad bezpieczeństwem tych pustynnych okolic, spostrzegł na progu starego sklepu z farbami leżą cego cego człowieka w ponczo. Zesztywniała twarz pokrywała jakby maska zakrzepłej krwi, głę bokie bokie pchnię cie cie sztyletem rozpruło pierś. Na ścianie, nad żółtymi i czerwonymi równoległobokami, napisane było kilka słów kredą . Żandarm odcyfrował je... Tego popołudnia Treviranus i Lbnnrot udali się na odległe miejsce zbrodni. Po lewej i po prawej stronie samochodu miasto rozdzielało się , rósł firmament i mało znaczyły już domy, a dużo kopulasty piec do chleba albo topola. Przybyli do swego skromnego celu: końcowa uliczka, domy o różowo malowanych płotach, które zdawały się odbijać w pewien sposób przesadny zachód słońca. Zwłoki już zostały rozpoznane. Był to niejaki Daniel Simon Azevedo, dość sławny na. dawnych przedmieściach Północy, człowiek, który z woźnicy awansował na gangstera wynajmowanego w czasie wyborów, aby poniżyć się później do zwykłego złodziejstwa, a nawet donosicielstwa. (Szczególny styl jego śmierci wydał im się dostosowany do okoliczno ści: Azevedo był ostatnim przedstawicielem pokolenia bandytów, umieją cych cych władać sztyletem, lecz nie rewolwerem.) Słowa napisane kredą na na ścianie brzmiały: Druga litera Imienia została wypowiedziana. Trzecia zbrodnia zdarzyła się w nocy 3 lutego. Na krótko przed godziną pierwszą w biurze komisarza Treviranusa zadzwonił telefon. Z niecierpliwą ostrożnością odezwał się m mężczyzna o gardłowym głosie; powiedział, że nazy-
wa się Ginzberg (czy Ginsburg) i że gotów jest podać, za rozsą dnym dnym wynagrodzeniem, fakty dotyczą ce ce dwóch mordów rytualnych, Azeveda i Jarmolińskiego. Mieszanina gwizdów i trą bek bek zagłuszyła głos w telefonie, po czym połą czenie czenie zostało przerwane. Nie wykluczają c jeszcze możliwości żartu (ostatecznie był to karnawał) Treviranus sprawdził, że telefonowano z Liverpool House, tawerny przy rue de Toulon — tej pikantnej ulicy, gdzie mleczarnia są siaduje siaduje z kosmoramą , a burdel ze sprzedawcami biblii. Treviranus rozmawiał z właścicielem. Ten (Black Finnegan, dawny przestę pca pca irlandzki, przytłoczony i niemal unieszkodliwiony brzemieniem przyzwoitości) powiedział mu, że ostatnią osobą , która korzystała z telefonu w jego lokalu, był zamieszkały w tym samym domu niejaki Gryphius, który niedawno wyszedł z kilkoma przyjaciółmi. Treviranus niezwłocznie udał się do Liverpool House. Właściciel zakomunikował mu, co ha* stę puje: puje: Osiem dni temu Gryphius wynaj ą ł pokój na górze, nad barem. Był to człowiek o ostrych rysach twarzy, niewyraźnej szarej brodzie, ubrany dość nę dznie, dznie, na czarno. Finnegan (przeznaczają c ten pokój dla celów, których Treviranus się domyślał) zażą dał dał czynszu niewą tpliwie tpliwie wygórowanego. Gryphius natychmiast zapłacił wymienion ą sumę . Nie wychodził prawie nigdy, obiad i kolacj ę jadał w swoim pokoju, w barze ledwo go znano z widzenia. Tego wieczora zszedł do telefonu w biurze Finnegana. Kareta z zapuszczonymi firankami zatrzymała się przed tawerną . Stangret nie ruszył się z kozła, niektórzy z go ści pamię tali, tali, że miał maskę niedźwiedzia. Z karety wysiadło dwóch arlekinów; byli niskiego wzrostu i trudno było nie zauważyć, że są zupełnie pijani. Z głośnym rykiem trą bek wtargnę lili do biura Finnegana, u ściskali Gryphiusa, który, jak się zdawało, poznał ich, ale odpowiedział chłodno, zamienili kilka słów w jidysz — on głosem niskim, gardłowym, oni ostrym falsetem — i weszli na gór ę , do pokoju. Po kwadransie wszyscy trzej zeszli, bardzo rozradowani; Gryphius zataczał się i robił wrażenie równie pijanego jak tamci. Szedł, wysoki i zamroczony, pośrodku, mię dzy dzy dwoma arlekinami w maskach. (Jedna z ko-
11$
r— biet przypomniała sobie romby, żółte, czerwone i zielone.) Dwa razy potkną ł się , dwa razy podtrzymali go towarzysze. Wszyscy trzej weszli do karety i znikli w kierunku najbliższego basenu portowego o kształcie prostok ą ta. ta. Sto ją c już na stopniu karety, jeden z arlekinów nakreślił w pośpiechu nieprzyzwoity znak i zdanie na jednej z łupkowych tablic na placu targowym. Treviranus przeczytał zdanie. Było niemal do przewidzenia; brzmiało: Ostatnia litera Imienia została wypowiedziana. Obejrzał nastę pnie pnie mały pokoik Gryphiusa-Ginzberga. Na ziemi świeża gwiazda krwi, w ką tach tach niedopałki papierosów marki wę gierskiej, gierskiej, w szafie książka po łacinie: Fhilologus hebraeograecus, 1739, Leusdena, z notatkami pisanymi rę cznie. cznie. Treviranus spojrzał na nią z oburzeniem i posłał po Lbnnrota; ten nie zdejmują c kapelusza zabrał się do lektury, podczas gdy komisarz słuchał świadków sprzecznych zeznań domniemanego porwania. O czwartej wyszli. Na krę tej tej rue de Toulon, kiedy deptali po martwych serpentynach świtu, Treviranus powiedział: — A gdyby ta historia z dzisiejszej nocy była sfingowana? Eryk Lbnnrot uśmiechną ł się i z całą powagą odczytał mu fragment (podkreślony ołówkiem) dysertacji trzyPhilologusa: incipit dziestej trzeciej „Dies Judaeorum a solis occasu usąue ad solis occasum diei se ąuentis." To znaczy — dodał — „Dzień hebrajski rozpoczyna się o zachodzie słońca i trwa aż do zachodu dnia nast ę pnego." pnego." Tamten spróbował ironii: — Czy to najcenniejsza z danych, jakie pan uzyskał dzisiejszej nocy? — Nie. Cenniejsze jest pewne słowo, które wypowiedział Ginzberg. Dzienniki popołudniowe nie omieszkały zwrócić uwagi na te periodycznie powtarzają ce ce się wypadki. „La Cruz de la Espada" skonfrontował je z podziwu godną dyscypliną i i porzą dkiem dkiem ostatniego Kongresu Eremitów. Ernest
114
Palast w „El Mártir" ubolewał nad „niedopuszczalną opieszałością potajemnego i wstrzemi ęźliwego pogromu, który potrzebował trzech miesię cy cy na zlikwidowanie trzech Żydów". „Yidische Zeitung" odrzucił straszliwą hipotezę spisku antysemickiego, „aczkolwiek wiele bystrych umysłów nie przyjmuje innego rozwią zania zania potrójnej tajemnicy". Najsłynniejszy z bandytów Południa, Dandy Red Scharlach, przysią gł, gł, że w jego okrę gu gu nigdy nie doszłoby do zbrodni tego rodzaju, i podkreślił karygodne niedbalstwo Franza Treviranusa. Ten ostatni otrzymał wieczorem pierwszego marca imponują cą zapieczę towan towaną kopertę . Otworzył ją : zawierała list podpisany „Baruch Spinoza" i drobiazgowy plan miasta, niewą tpliwie tpliwie wydarty z Baedekera. List zapowiadał, że trzeciego marca nie bę dzie dzie czwartego morderstwa, gdyż sklep farbiarski w dzielnicy zachodniej, tawerna na Rue de Toulon i Hotel du Nord stanowią „idealne wierzchołki trójką ta ta równobocznego i mistycznego"; kreskami czerwonego atramentu plan zaznaczał regularność tego trójką ta. ta. Treviranus, zrezygnowany, przeczytał tę argumentację more geométrico i posłał list razem z planem Lónnrotowi, który bezsprzecznie zasługiwał na takie banialuki. Eryk Lbnnrot przestudiował rysunek. Trzy miejsca rzeczywiście były jednakowo od siebie odległe. Symetria w czasie (3 grudnia, 3 stycznia, 3 lutego), symetria w przestrzeni także... Uczuł nagle, że bliski jest rozszyfrowania tajemnicy. Cyrkiel i busola uzupełniły ten nagły głos intuicji. Uśmiechną ł się , wymówił słowo Tetragramaton (świeżego nabytku) i zatelefonował do komisarza. Powiedział mu: — Dzię kuj kuję za ten trójką t równoboczny, który wczoraj otrzymałem. Pozwolił mi rozwią za zać równanie. Jutro, w pią tek, tek, zbrodniarze bę dą w wię zieniu. zieniu. Możemy być zupełnie spokojni. — Wię c nie planują czwartego czwartego morderstwa? ■— Właśnie dlatego, że planują czwarte morderstwo, możemy być zupełnie spokojni. Lbnnrot powiesił słuchawkę . W godzinę później jechał pocią giem giem linii Południowych w kierunku opuszczonej
115
rezydencji Triste-le-Roy. Na południu miasta, o którym opowiadam, płynie zamulona rzeczka o błotnistej wodzie, ściekami. zniesławiona wszelkiego rodzaju Z drugiej strony jest podmiejska dzielnica fabryczna, gdzie pod ochroną miejscowego kacyka prosperują i mnożą się bandyci. Lönnrot uśmiechną ł się na myśl, że najsłynniejszy z nich, Red Scharlach, dałby wszystko za wiadomość o tej potajemnej wizycie. Azevedo był towarzyszem Scharlacha; Lönnrot rozważył odległą możliwość, że czwartą ofiarą bę dzie dzie Scharlach. Potem ją odrzucił... Właściwie rozwią zał już równanie; same okoliczności, rzeczywistość (nazwiska, aresztowania, twarze, formalności są dowe dowe i wię zienne) zienne) niewiele go już interesowały. Chciał się przewietrzyć, odpocząć po trzech miesią cach cach śledztwa, przy którym" nie ruszał się zza biurka. Pomyślał, że wytłumaczenie popełnionych zbrodni znajduje si ę w anonimowym trójką cie cie i zakurzonym słowie greckim. Tajemnica wydała mu się niemal krystalicznie przejrzysta, wstyd mu było, że poświę cił cił jej przeszło trzy miesią ce. ce. Pocią g zatrzymał się na cichej stacyjce towarowej. Lönnrot wysiadł. Było to jedno z tych pustynnych popołudni, które przypominaj ą świt. Powietrze nad zamgloną równiną było wilgotne i chłodne. Lönnrot zacz ą ł iść przez pole. Widział psy, widział wagon stoją cy cy na bocznicy, widział horyzont i siwego konia piją cego cego brudną wodę z kałuży. Ściemniało się już, kiedy zobaczył czworoką tn tną wieżyczkę willi Triste-le-Roy, niemal tak wysoką jak eukaliptusy, które ją otaczały. Pomyślał, że zaledwie jeden świt i jeden zachód sło ńca (stary blask słońca na wschodzie i drugi na zachodzie) oddzielają go od godziny wyczekiwanej przez poszukiwaczy Imienia. żelazna Zardzewiała krata określała nieregularnego kształtu obwód posiadło ści. Główna brama była zamknię ta. Lönnrot bez wielkiej nadziei, że znajdzie wejście, obszedł ogrodzenie dokoła. Znalazłszy się na nowo przed nieprzystę pn pną bramą , odruchowo wsuną ł rę kę mię dzy dzy prę ty ty i napotkał zasuwę . Zgrzyt żelaza zdumiał go. Brama otworzyła się z z trudem, lecz bez oporu. Lönnrot poszedł ścieżką mi mię dzy dzy eukaliptusami, depcą c
116
po kilku przemieszanych z sobą pokoleniach gniją cych cych sztywnych liści. Dom widziany z bliska obfitował w niepotrzebne symetrie i powtórzenia: lodowatej Dianie w posę pnej pnej niszy odpowiadała w drugiej niszy inna Diana, balkon znajdował replikę w innym balkonie. Podwójne schody otwierały si ę na na podwójną balustrad balustradę . Hermes 0 dwóch twarzach rzucał monstrualny cień. Lónnrot okrążył dom, tak jak przedtem całą posiadłość. Obejrzał wszystko. Pod tarasem zobaczył wą sk ską okiennic okiennicę . Popchną ł ją : kilka marmurowych stopni schodziło, do sutereny. Lbnnrot, który wyczuwał już gusta architekta, odgadł, że na przeciwległym końcu sutereny są inne schodki. Znalazł je, wszedł po nich na górę i otworzył klapę wyj wyjściową . Blask zawiódł go do okna. Otworzył je: żółty krą g księżyca ukazywał w smę tnym tnym ogrodzie dwie wyschłe fontanny. Lonnrot zaczą ł zwiedzać dom. Przez sienie i galerie wychodził na jednakowe dziedzińce wewnę trzne, trzne, a kilka razy na ten sam dziedziniec. Wchodził po zakurzonych schodach do okr ężnych korytarzy, mnożył się nieskończoną ilość razy w przeciwległych lustrach, znużyło go otwieranie lub uchylanie okien, ukazują cych cych ten sam żałosny ogród z różnych wysokości i pod różnymi ką tami; tami; wewną trz trz były meble w żółtych pokrowcach 1 świeczniki owinię te te w muślin. Dłużej zatrzymała go jedna z sypialń; znalazł tam jedyny kwiat w porcelanowej czarce; płatki osypały się przy pierwszym dotknię ciu. ciu. Na drugim pię trze, trze, ostatnim, dom wydawał mu się nieskończenie wielki i stale rosną cy. cy. „Dom nie jest tak wielki — pomyślał. — Zwię ksza ksza go półmrok, symetria, lustra, wiele minionych lat, to, że go nie znam, moja samotność". Krę tymi tymi schodkami wszedł na wieżyczkę z tarasem. Księżyc tego wieczora przebijał szyby okienne w kształcie rombów; były żółte, czerwone, zielone. Zatrzymało go mgliste, oszałamiają ce ce wspomnienie. Dwaj ludzie niskiego wzrostu, brutalni i barczyści, rzucili się na niego i odebrali mu broń. Inny mężczyzna, bardzo wysoki, skłonił się , powitał go uroczyście i rzekł:
117
■— Jest pan bardzo uprzejmy. oszczę dzi dzić jedną noc noc i jeden dzień.
Pozwolił
nam
pan
za-
Był to Red Scharlach. Dwaj napastnicy zwią zali zali rę ce ce Lönnrota. Ten odzyskał wreszcie głos. — Scharlach, pan szuka Tajemnego Imienia? Scharlach wciąż stał przed nim, oboję tny. tny. Nie uczestniczył w krótkiej walce, ledwie wycią gn gną ł rę kę po rewolwer Lönnrota, który mu podano. Przemówił; Lönnrot usłyszał w jego głosie znużone zwycię stwo, stwo, nienawiść na miarę wszechświata i nie mniejszy od tej nienawiści smutek. — Nie — powiedział Scharlach. — Szukam czegoś o wiele bardziej znikomego i przemijają cego, cego, szukam Eryka Lönnrota. Trzy lata temu w spelunce na rue de Toulon zatrzymał pan i kazał uwię zi zić mego brata. W zamknię tej tej karecie moi ludzie wyci ą gn gnę lili mnie spośród strzelaniny z kulą policyjną w brzuchu. Przez dziewięć dni konałem w tej opuszczonej symetrycznej willi, dr ę czyła czyła mnie gorą czka, czka, ten ohydny Janus o dwóch twarzach, który patrzy na zachody i wschody sło ńca, był koszmarem mego pół-snu i pół-czuwania. Zaczą łem łem nienawidzić mego ciała, zaczą łem łem czuć, że dwoje oczu, dwie rę ce, ce, dwa płuca są czymś równie potwornym jak dwie twarze. Pewien Irlandczyk próbował mnie nawrócić na wiarę Chrystusa, powtarzał mi sentencję gojów: Wszystkie drogi prowadzą do Rzymu. W nocy moje majaczenia żywiły się tą metaforą , czułem, że świat jest labiryntem, z którego nie można uciec, bo wszystkie drogi, choćby udawały, że prowadzą na południe czy na północ, w rzeczywistości wiodą do Rzymu, który także jest prostoką tnym tnym wię ziezieniem, gdzie konał mój brat, i domem w Triste-le-Roy. W te noce przysią głem głem sobie na boga, który widzi dwiema twarzami, i na wszystkich bogów gorą czki czki i luster, że zbuduję labirynt wokół człowieka, który uwię ził ził .mego brata. Zbudowałem go i jest mocny, a materiały, których użyłem, to zabity rabin, busola, sekta z wieku XVIII, słowo greckie, sztylet, romby nad sklepem z farbami. Pierwszego terminu w tej serii dostarczył mi przypadek. Uplanowałem z kilkoma kolegami ■— wśród nich był Da-
118
niel Azevedo — kradzież szafirów Tetrarchy. Azevedo zdradził nas: upił się za pienią dze, dze, które daliśmy mu jako zaliczkę , i przyśpieszył robotę o jeden dzień. W olbrzymim hotelu zabłą dził, dził, około drugiej nad ranem wszedł do sypialni Jarmolińskiegd, który cierpiał na bezsenność i za ję ty ty był pisaniem. Prawdopodobnie redagował jakie ś notatki czy artykuł na temat Imienia Boga. Napisał już słowa: „Pierwsza litera Imienia została wymówiona", Azevedo* zmusił go do milczenia. Jarmoli ński wycią gn gną ł rę kę do dzwonka, który obudziłby wszystkich w hotelu. Azevedo zadał mu jedno pchnię cie cie w pierś. Był to prawie odruch: pół wieku gwałtu nauczyło go, że najłatwiej i najbezpieczniej jest zabić... Po dziesię ciu ciu dniach dowiedziałem się z „Yidische Zeitung", że pan szuka w pismach Jarmolińskiego klucza do zagadki jego śmierci. Przeczyże chasydów, tałem Historię sekty dowiedziałem się , uszanowanie i lę k przed wymówieniem Imienia Boskiego dały począ tek tek doktrynie, że to imię jest wszechmocne i strzeżone tajemnicą . Dowiedziałem się , że niektórzy chasydzi w poszukiwaniu tego tajemnego Imienia posun ę lili się aż do składania ofiar w ludziach... Zrozumiałem, że według pańskich przypuszczeń to chasydzi poświę cili cili rabina, i zają łem łem się potwierdzeniem potwierdzeniem tego wniosku. Marceli Jarmoliński umarł w nocy 3 grudnia; na nastę pny pny „obrzą dek" dek" wybrałem dzień 3 stycznia. Jarmoliński umarł w północnej stronie miasta — do nast ę pnej pnej „ofiary" odpowiadałoby nam jakieś miejsce na Zachodzie. Daniel Azevedo był ofiarą konieczną . Zasługiwał na śmierć: był człowiekiem impulsywnym, zdrajcą . Jego uję cie mogłoby udaremnić cały plan. Jeden z naszych zasztyletował go; aby zwią za zać to zabójstwo z pierwszym, napisałem nad rombami szyldu: „Druga litera Imienia została wymówiona." Trzecia „zbrodnia" nastą piła piła w dniu 3 lutego. Było to, jak odgadł Treviranus, zwykłe upozorowanie. Gryphius-Ginzberg-Ginsburg to ja. Nieskończenie długi tydzień spę dziłem dziłem w tej norze na rue de Toulon, póki nie uprowadzili mnie przyjaciele. Stoją c na stopniu karety jeden z nich napisał na kolumnie: „Ostatnia z liter Imienia zo-
119
stała wymówiona." Napis ten rozpowszechnił opinię , że seria zbrodni jest potrójna. Tak to zrozumiała publiczność; ja jednak kilkakrotnie postarałem się o pewne wskazania, aby pan, dociekliwy Eryk Lbnnrot, zrozumiał j ą jako poczwórną . Jeden cud na Północy, dwa nast ę pne pne na Wschodzie i Zachodzie żą dały dały czwartego cudu na Południu. Tetragramaton — Imię Boga, JHVH — składa się z czterech liter. Arlekiny i szyld farbiarza sugerują cztery terminy. Podkreśliłem pewne zdanie w podrę czniku czniku Leusdena. Zdanie to stwierdza, że Hebrajczycy liczą dzień cd zachodu do zachodu, i daje przez to do zrozumienia, że zgony nastą piły piły czwartego dnia każdego miesią ca. ca. To ja posłałem trójką t równoboczny Treviranusowi. Przeczułem, że pan doda do niego punkt brakują cy. cy. Punkt, który określa idealny równoległobok, punkt, który dokładnie śmierć. ustala miejsce, gdzie czeka pana punktualna Wszystko przemyślałem, Eryku Lbnnrot, aby ścią gn gnąć pana w pustkowie Triste-Jle-Roy. Lbnnrot unikał spojrzenia Scharlacha. Patrzył na drzewa i niebo podzielone na romby m ę tnej tnej barwy żółtej, czerwonej, zielonej. Uczuł lekki dreszcz zimna i smutek bezosobowy, prawie bezimienny. Była już noc. Z zasypanego kurzem ogrodu uniósł się niepotrzebny krzyk ptaka. Lbnnrot ostatni raz zastanowił się nad zagadką śmierci symetrycznych w czasie i przestrzeni. — W pańskim labiryncie za dużo jest o trzy linie ■— powiedział wreszcie. — Znam pewien labirynt grecki, złożony z jedynej linii prostej. W tej linii zagubiło si ę już tylu filozofów, że z łatwością może się zgubić zwykły detektyw. Scharlach, kiedy w nastę pnym pnym wcieleniu duszy bę dzie dzie mnie pan ścigał, niech pan sfinguje (albo popełni) zbrodnię w punkcie A, potem drugą zbrodnię w B, osiem kilometrów od A, potem trzecie morderstwo w C, o cztery kilometry od A i B, w połowie drogi mię dzy dzy tymi dwoma punktami. Potem niech mnie pan czeka w D, o dwa kilometry od A i C, znowu w połowie drogi. Proszę mnie zabić w punkcie D, tak jak teraz zabija mnie pan w Triste-le-Roy. ę ■— odpowie— Kiedy nastę pnym pnym razem pana zabiję ■
dział Scharlach — przyrzekam panu labirynt, który składa się z jednej tylko linii prostej i który jest niewidzialny, nieustają cy. cy. Cofną ł się o kilka kroków. Potem, celują c bardzo uważnie, dał ognia. 1942
121
TAJEMNY CUD
Bóg go śmiercią ukarał, był on w tym stanie przez sto lat, potem go wskrzesił i zapytał: — Wieleś lat tu zostawał? — Dzień jeden czy kilka godzin — odpowiedział wę drownik. * Koran, II, 261
Nocą 14 marca 1939 r. w pewnym mieszkaniu praskiej Zeltnergasse Jaromil Hladik, autor niedokończonej tragedii Wrogowie, dzieła Obrona wieczno ści i studium nad pośrednimi wpływami hebrajskimi na Jakoba Boehmego, śnił o długiej partii szachów. Nie prowadziły jej dwie osoby, lecz dwie znakomite rodziny; partia rozpoczę ta ta była wiele stuleci wcześniej; nikt nie pamię tał, tał, o jaką chodziło stawkę , ale szeptano, że była ona niezmierna, a może nieskończona; figury i szachownica znajdowały się w tajemnej wieży; Jaromil (we śnie) był pierworodnym synem jednej z wrogich rodzin; na zegarach biła godzina nastę pnego pnego posunię cia, cia, które nie mogło być dłużej odkładane; śnią cy cy przebiegał piaski jakiejś deszczystej pustyni i nie mógł przypomnieć sobie figur ani praw rzą dz dzą cych cych szachami. Tu obudził się . Ustał dźwię k deszczu i strasznych zegarów. Miarowy i współbrzmią cy cy stukot, przerywany okrzykami komendy, wzbijał si ę z Zeltnergasse. Był świt; pancerne awangardy Trzeciej Rzeszy wchodziły do Pragi. Dnia 19 marca władze otrzymały donos. Tego samego 19 wieczorem Jaromil Hladik został aresztowany. Przewieziono go do aseptycznych i białych koszar po drugiej stronie Wełtawy. Nie mógł odeprzeć żadnego z zarzutów Gestapo; jego matka nazywała się Jaroslavska, Jaroslavska, płynę ła ła * Przełożył (przyp. red.).
Jan
Murza
Tarak
Buczacki,
Warszawa
1858
w nim żydowska krew, jego esej na temat Boehmego napisany był w duchu hebrajskim, podpis jego figurował pod protestem przeciwko Anschlussowi. W 1928 r. przetłumaczył Sefer Jecirah dla wydawnictwa Hermana Barsdorfa; katalog tego wydawnictwa, ze wzglę dów dów reklamowych, przesadził sławę tłumacza; katalog ten przejrzał Julius Rothe, jeden z dygnitarzy, w których rę kach kach znajdował się los Hladika. Nie ma człowieka, który poza swo ją specjalnością nie byłby łatwowierny; dwa czy trzy przymiotniki wydrukowane gotycką czcionką wystarczyły, aby Julius Rothe przyj ą ł za pewnik wybitność Hladika i wydał na niego wyrok śmierci, pour encourager les autres. Egzekucja została wyznaczona na 29 marca. Zwłoka ta (której znaczenie czytelnik doceni później) została podyktowana chę ci cią działania bezosobowego i skrupulatnego, właściwego dla świata roślin i planet. Pierwszym uczuciem Hladika był po prostu strach. Pomyślał, że nie przeraziłaby go szubienica ani topór, ani gilotyna, ale myśl o śmierci przez rozstrzelanie była dla niego nie do zniesienia. Na próżno powtarzał sobie, że straszny jest w ogóle sam fakt umierania, a nie konkretne okoliczności. Nie przestawał wyobrażać sobie tych okoliczności: absurdalnie starał się wyczerpać wszystkie ich warianty. W nieskończoność wyprzedzał to wydarzenie, od bezsennego świtu do tajemniczej salwy. Przed dniem wyznaczonym przez Juliusa Rothe umierał stoma śmierciami, na dziedzińcach, których kształty i narożniki wyczerpywały geometrię , rozstrzeliwany przez zmienia ją cych cych się żołnierzy, których ilość również się zmieniała, którzy czasami dobijali go z daleka, czasami z bardzo bliska. Stawiał czoło z prawdziwym strachem (może z prawdziwą odwagą ) tym urojonym egzekucjom. Każda fikcja trwała kilka sekund; gdy zamykał si ę krą g, g, Jaromil powracał bez końca do drżą cych cych wieczorów poprzedzają cych cych jego śmierć. Potem pomyślał, że rzeczywistość nie pokrywa się na ogół z przewidywaniami; z przewrotną logiką wywnioskował stą d, d, że przewidzieć jakąś okoliczność to udaremnić jej realizację . Wierny tej wą tłej tłej magii wymyślał lał okru okrutn tnee szc szcze zegó góły ły po to, to, a b y s i ę o n e
12S
n i e w y d a r z y ł y . O c z y w iście w końcu ogarniał go lę k, k, aby szczegóły te nie stały się prorocze. Nieszczę sny sny starał się trwać w jakiś sposób w ulotnej substancji czasu. Wiedział, że czas pę dzi dzi ku świtowi dnia 29; rozumował na głos: Teraz jest noc 22; póki trwa ta noc (i pozostałe sześć nocy), jestem nietykalny, nieśmiertelny. Pomyślał, że noce są głę bokimi bokimi i ciemnymi cysternami, w których mógł się pogrążyć. Czasami pragną ł niecierpliwie ostatecznej salwy, która by go uwolniła, w ten czy inny sposób, od próżnego trudu wyobraźni. Dnia 28 marca, gdy ostatni zachód błyszczał mię dzy dzy wysokimi kratami, oderwał go od tych nienawistych rozmyślań obraz jego dramatu Wrogowie. Hladik przekroczył czterdzieści lat. Poza nielicznymi przyjaźniami i wieloma nawykami, problematyczne uprawianie literatury było całym jego życiem; jak każdy pisarz mierzył zalety innych wedle ich czynów i chciał, żeby inni oceniali go miar ą jego intencji i natchnień. Wszystkie książki, które oddał do druku, napawały go złożonymi wyrzutami. W jego studiach o twórczości Boehmego, Ewen Ezry i Pludda zasadniczą rolę odegrała zwySejer Jecirah kła pilność; w tłumaczeniu niedbałość, zmę czenie czenie i domysł. Oceniał jako, być może, mniej nieudolną swą Obronę wieczno ści: pierwszy tom kreśli historię rozmaitych wieczności wyobrażanych przez ludzi, od nieruchomego Bytu Parmenidesa aż do zmiennej przeszłości Hintona; drugi przeczy (za Francisem Bradleyem), jakoby wszystkie wydarzenia wszechświata tworzyły serię że czasową . Udowadnia, liczba możliwych doświadczeń człowieka nie jest nieskończona i że wystarczy jedno „powtórzenie", aby dowieść, że czas jest złudzeniem... Niestety nie mniej złudne są argumenty, które wykazują to złudzenie; Hladik wymieniał je zwykle z pewnym pogardliwym zmieszaniem. Ułożył również zbiór ekspresjonistycznych wierszy; ku zakłopotaniu poety pojawiły si ę one w antologii z 1924 r. i wszystkie nastę pne pne antologie odziedziczyły je. Od całej tej dwuznacznej i niezdecydowanej przeszłości Hladik chciał uwolnić się przy pomocy dramatu wierszem Wrogowie. (Wybrał formę wiersza,
124
która nie pozwala zapomnieć widzom o nierzeczywistości, warunku sztuki.) Dramat ten przestrzegał jedności czasu, miejsca i akcji; akcja rozgrywała się na Hradczanach, w bibliotece barona Roemerstadta, jednego z ostatnich wieczorów XIX wieku. W pierwszej scenie pierwszego aktu jakiś nieznajomy odwiedza Roemerstadta. (Zegar bije godzinę siódmą , gwałtowność ostatniego słońca zalewa okna, wiatr niesie namię tne tne i znajome dźwię ki ki muzyki wę gierskiej.) gierskiej.) Po wizycie tej nastę puj pują dalsze. Roemerstadt nie zna osób, które go niepokoją , ale ma niejasne wrażenie, że już je widział, być może we śnie. Wszyscy odwiedzają cy cy są przesadni w uprzejmościach i wzglę dach, dach, ale oczywistym jest — najpierw dla widzów dramatu, potem dla samego barona — że są jego skrytymi wrogami, sprzysiężonymi, aby go zgubić. Roemerstadtowi udaje si ę utrudnić czy też udaremnić ich skomplikowane intrygi; w dialogu wspomina się jego narzeczoną , Julię von Weidenau, i niejakiego Jaroslava Kubina, który niegdyś niepokoił dziewczynę swoją miłością . Kubin oszalał teraz i są dzi, dzi, że jest Roemerstadtem... Niebezpieczeństwa się mnożą ; Roemerstadt przy końcu drugiego aktu czuje się zmuszony zabić jednego ze spiskują cych. Rozpoczyna się trzeci i ostatni akt. Dają się dostrzec coraz wię ksze ksze braki w spoistości: powracają aktorzy, którzy wydawali się wykluczeni z intrygi; wraca, na chwilę , człowiek zabity przez Roemerstadta. Ktoś zauważa, że jeszcze nie zapadła noc: zegar bije siódmą , błyszczy w wysokich oknach zachodzą ce ce słońce, wiatr przynosi namię tn tną muzykę wę giersk gierską . Pojawia się pierwszy rozmówca i wypowiada słowa, które wypowiedział już w pierwszej scenie pierwszego aktu. Roemerstadt zwraca się do niego bez zdziwienia; widz rozumie, że Roemerstadt to nieszczę sny sny Jaroslav Kubin. Dramat nie jest dramatem: jest kolistym delirium, delirium, które przeżywa bez końca Kubin. Hladik nigdy nie zadał sobie pytania, czy ta tragikomedia pomyłek jest bezsensowna czy godna podziwu, konsekwentna czy przypadkowa. W treści, którą naszkicowałem, widział sposób ukrycia swych braków i wykazania swych zdolności; dostrzegał w niej mo żliwość uspra-
12S
wiedliwienia (w sposób symboliczny) podstaw własnego życia. Ukończył już pierwszy akt i kilka scen trzeciego; metryczny charakter dzieła pozwalał mu na cią głe głe jego przerabianie, na poprawianie heksametrów bez konieczności zaglą dania dania do rę kopisu. kopisu. Pomyślał, że brakuje jeszcze dwóch aktów i że w bardzo krótkim czasie nie bę dzie dzie żył. Przemówił do Boga w ciemności: „Jeżeli w jakiś sposób istnieję , jeżeli nie jestem jednym z Twych powtórzeń i Twych erratów, istnieję jako autor Wrogów.. Aby doprowadzić do końca ten dramat, który może usprawiedliwić mnie i usprawiedliwić Ciebie, potrzeba mi jeszcze jednego roku. Przyznaj mi te dni, Ty, do którego należą stulecia i czas." Była to ostatnia noc, najbardziej okrutna; ale w dziesięć minut później pogrążył go sen, jak ciemna woda. Około świtu śnił, że schronił się w jednej z naw biblioteki Clementinum. Bibliotekarz w ciemnych okularach spytał go: „Czego szukasz?" Hladik odpowiedział: „Szukam Boga." Bibliotekarz rzekł: „Bóg jest w jednej z liter jednej ze stronic jednego z czterystu tysię cy cy tomów Clementinum. Moi przodkowie i przodkowie moich przodków szukali tej litery; ja sam o ślepłem od poszukiwania jej." Zdją ł okulary i Hladik zobaczył jego oczy, które były martwe. Jakiś czytelnik podszedł, aby zwrócić atlas. „Ten atlas nic nie jest wart" — powiedział i podał go Hladikowi. Ten otworzył go na pierwszej lepszej stronie i zobaczył zawrotną mapę Indii. Nagle, z wewnę trzn trzną pewnością , dotkną ł jednej z najmniejszych liter. Jakiś głos, który dochodził z każdego miejsca, rzekł mu: „Czas na twą pracę został został ci przyznany" pr zyznany".. Tu Hladik przebudził się . Przypomniał sobie, że sny ludzi należą do Boga i że Majmonides pisał, iż słowa we śnie, gdy brzmi ą jasno i wyraźnie, a nie widać tego, kto je wypowiada, są boskie. Ubrał się ; dwaj żołnierze weszli do celi i kazali mu iść za sobą . Po drugiej stronie drzwi Hladik przewidywał labirynt korytarzy, schodów i pawilonów. Rzeczywistość była mniej bogata: zeszli na niewielkie podwórze po jedynych, żelaznych schodach. Kilku żołnierzy, niektórzy w rozpię -
126
tych mundurach, oglą dało, dało, rozmawiają c, c, jakiś motocykl. Sierżant spojrzał na zegarek: była godzina ósma i czterdzieści cztery minuty. Trzeba było zaczekać, aż wybije dziewią ta. ta. Hladik, raczej nieważny niż nieszczęśliwy, usiadł na stosie drzewa. Spostrzegł, że oczy żołnierzy unikają jego oczu. Aby złagodzić oczekiwanie, sierżant poczę stował stował go papierosem. Hladik nie palił; przyją ł przez uprzejmość i pokorę . Przypalają c zauważył, że drżą mu rę ce. ce. Dzień zachmurzył się ; żołnierze rozmawiali półgłosem, jakby on był ju ż martwy. Na próżno starał się przypomnieć sobie kobietę , której symbolem była Julia von Weidenau... Pluton uformował się w szyku. Hladik, stoją c przy murze koszar, czekał na salwę . Ktoś zauważył, że ściana może zostać poplamiona krwią ; wówczas polecono skazanemu postą pi pić kilka kroków naprzód. Hladik, absurdalnie, przypomniał sobie wst ę pne pne przygotowania czynione przez fotografów. Ciężka kropla deszczu musn ę ła ła mu skroń i powoli spływała po policzku; sierżant wykrzykną ł ostateczną komend komendę . Wszechświat fizyczny zatrzymał się . Karabiny skupiły się na Hladiku, ale ludzie, którzy mieli go zabić, pozostawali nieruchomi. Ramię sierżanta uwieczniało gest. Na jedną z płyt podwórza pszczoła rzucała nieruchomy cień. Wiatr zatrzymał się jak na obrazie. Hladik próbował krzyknąć, poruszyć rę ką . Zrozumiał, że jest sparaliżowany. Nawet najmniejszy odgłos nie docierał do niego z wzbronionego mu świata. Pomyślał jestem w piekle, umarłem. Pomyślał oszalałem. Pomyślał czas zatrzymał się . Później uświadomił sobie, że w takim wypadku również jego myśl by się zatrzymała. Chciał sprawdzić to: powtórzył (nie poruszają c ustami) tajemniczą czwartą eklogę Wergiliusza. Wyobraził sobie, że odlegli już żołnierze podzielają jego niepokój; zapragną ł gorą co co porozumienia z nimi. Zdziwiło go, że nie czuje najmniejszego zmę czenia czenia ani nawet zawrotu głowy z powodu tego długiego bezruchu. Po upływie nieokreślonego czasu usną ł.ł. Gdy ponownie się zbudził, świat trwał nieruchomy i głuchy. Trwała na jego policzku kropla wody, na po-
9 — Fikcje
127
dwórzu cień pszczoły; dym z papierosa, którego wypalił, nie rozwiewał się . Upłyną ł nastę pny pny „dzień", zanim Hladik zrozumiał. Jednego roku całego zażą dał dał od Boga, aby uko ńczyć swą pracę ; jednego roku udzielał mu Wszechmogą cy. cy. Bóg czynił dla niego tajemny cud: zabije go o określonej godzinie niemiecki ołów, ale w jego umyśle mię dzy dzy rozkazem a wykonaniem rozkazu upłynie rok. Z zakłopotania przeszedł w zdziwienie, ze zdziwienia w rezygnację , z rezygnacji w nagłą wdzi wdzię czno czność. Nie dysponował niczym oprócz pamię ci; ci; tworzenie w umyśle każdego nowego heksametru narzuciło mu ścisłość nie znaną tym, którzy zapisują i od razu zapominają fragmentaryczne ustę py. py. Nie pracował dla potomności ani nawet nie dla Boga, o którego gustach literackich niewiele wiedział. Drobiazgowy, nieruchomy, tajemniczy, snuł w czasie swój wysoki, niewidzialny labirynt. Przerobił dwukrotnie trzeci akt. Pominą ł niektóre zbyt oczywiste symbole: powtarzają ce ce się bicie zegara, muzykę . Nic nie zakłócało mu spokoju ani nie rozpraszało uwagi. Opuszczał, skracał, poszerzał; w kilku wypadkach powrócił do pierwotnej wersji. W końcu pokochał dziedziniec, koszary. Jedna z twarzy, które miał przed sobą , zmieniła jego koncepcję charakteru Roemerstadta. Odkrył, że mę cz czą ce ce rozdźwię ki, ki, które tak bardzo niepokoiły Flauberta, są jedynie pozornymi wrażeniami wzrokowymi: słabością i nieporadnością słowa napisanego, nie zaś dźwię cz czą cego... cego... Zakończył swój dramat; brakowało mu ju ż tylko jednego przymiotnika. Znalazł go; kropla wody podję ła ła swą wę drówkę po jego policzku. Uwią zł zł mu w gardle począ tek tek jakiegoś okrzyku, poruszył głową , poczwórny wystrzał spiorunował go. Jaromil Hladik zmarł dnia 29 marca rano, o godzinie dziewią tej tej i dwie minuty. 1943
TRZY WERSJE JUDASZA
There seemed a certainty in degradation.* T. E. Lawrence, Seven Pillar Pillarss o f Wisdom Wisdom
W Azji Mniejszej czy w Aleksandrii, w II wieku naszej wiary, gdy Bazylides głosił, że kosmos jest zuchwałą improwizacją niedoskonałych aniołów, Nils Runeberg pokierowałby ze szczególnym zapałem intelektualnym jednym z tajnych zgromadzeń gnostyków. Dante przeznaczyłby mu prawdopodobnie ognisty grób; jego imi ę , ozdobione obelgami, wzbogaciłoby katalog pomniejszych herez jar chów, mię dzy dzy Saturninem i Karpokratesem; fragmenty jego nauk przetrwałyby w apokryfie Liber adversus omnes haereses lub zostałyby zniszczone, gdy pożar pewnej biblioteki klasztornej strawił ostatni egzemplarz Syntagmy. W rzeczywistości Bóg przeznaczył mu wiek XX i miasto uniwersyteckie Lund. Tu, w 1904 r., opublikował pierwsze wydanie Kristus och Judas, a w 1909 r. swoje główne dzieło Den Hemlige Fralsaren (przetłumaczone na niemiecki przez Emila Scheringa: Der heimliche Heiland, 1912). Przed przystą pieniem pieniem do analizy tych prac trzeba podkreślić, że Nils Runeberg, członek Narodowego Zwią zku zku Ewangelickiego, był człowiekiem głę boko boko religijnym. W którymś z klubów literackich Paryża czy Buenos Aires jakiś literat mógłby z powodzeniem wpaść na tezy Runeberga; tezy te, przedstawione w takim miejscu, byłyby bezwartościowymi i zbę dnymi dnymi przejawami niedbalstwa *
„Poniżenie
dawało
mi poczucie pewno ści." T. Siedem filarów m ądro ści, tłum. Jerzy Schwakopf (przyp. red.).
E..
Lawrence,
131
S'
129
i bluźnierstwa. Dla Runeberga stały się kluczem do głównej tajemnicy teologii. Stały się przedmiotem medytacji i analizy, kontrowersji historycznej i filologicznej, dumy, radości i przerażenia. Usprawiedliwiały, a zarazem napełniały bezładem jego życie. Czytają c ten artykuł należy pamię ta tać, że przedstawiam w nim tylko wnioski Runeberga, nie zaś jego dialektykę i dowody. Niektórzy spostrzegą , że wnioski poprzedzają wyraźnie „dowody". Ale któż przystałby na poszukiwanie dowodów tego, w co już nie wierzy i co nie ma dla niego znaczenia? Pierwsze wydanie Kristus och Judas zawiera nastę pupu ją cy cy kategoryczny epigraf, którego sens po latach został monstrualnie rozwinię ty ty przez tegoż Nilsa Runeberga: Nie tylko jedna rzecz, ale wszystko, co tradycja przypisuje Judaszowi Iskariocie, j e s t f a ł s z y w e (De Quincey, 1857). Podobnie jak pewien jego niemiecki poprzednik, De Quincey uważał, że Judasz wydał Jezusa Chrystusa, aby zmusić go do wykazania boskości i wzniecenia powszechnego powstania przeciwko jarzmu rzymskiemu; Runeberg sugeruje interpretację o charakterze metafizycznym. Rozpoczyna zrę cznie cznie od podkreślenia zbę dno dności czynu Judasza. Uważa (podobnie jak Robertson), że dla identyfikacji mistrza, który codziennie nauczał w bożnicy i czynił cuda wobec tysię cy cy ludzi, nie była konieczna zdrada jednego z apostołów. To właśnie jednak nastą piło. piło. Zakładanie pomyłki w Piśmie jest rzeczą nie do pomyślenia; nie mniej niedopuszczalne jest przyję cie cie faktu przypadkowego w najbardziej wartościowym wydarzeniu historii świata. Ergo zdrada Judasza nie była przypadkowa, była rzeczą z góry postanowioną , która miała swoje tajemnicze miejsce w bilansie odkupienia. Stają c się ciałem ■— kontynuuje Runeberg — Słowo przeszło z wszechobecności do przestrzeni, z wieczności do historii, z bezgranicznej szczęśliwości do zmienności i śmierci; aby odpowiedzieć na taką ofiarę , trzeba było, aby jakiś człowiek, w imieniu wszystkich ludzi, uczynił równie wielką ofiarę . Człowiekiem tym był Judasz Iskariota. Słowo zniżyło się do do stanu śmiertelnika;
Judasz, uczeń Słowa, mógł zniżyć się do pozycji denuncjatora (najgorszej zbrodni, jaką dopuszcza nikczemność) i losu więźnia wiecznie goreją cego cego ognia. Porzą dek dek niższy jest zwierciadłem porzą dku dku wyższego; kształty ziemi odpowiadają kształtom niebios, znamiona skóry są mapą nieskazitelnych konstelacji; Judasz odzwierciedlał w jakiś sposób Jezusa. Stą d trzydzieści srebrników i pocałunek; stą d dobrowolna śmierć, aby w jeszcze wię kszym kszym stopniu zasłużyć na Potę pienie. pienie. Tak wyjaśnił Nils Runeberg zagadkę Judasza. Judasza. Teologowie wszystkich wyznań wyparli się go. Lars Peter Engstrdm oskarżył go o ignorowanie, czy lekceważenie, unii hipostatycznej ; Axel Borelius o ponawianie herezji gnostyków, którzy przeczyli człowieczeństwu Jezusa; nieugię ty ty biskup miasta Lund — o przeczenie trzeciemu wersetowi XXII rozdziału Ewangelii św. Łukasza. Anatemy te miały swój wpływ na Runeberga, który częściowo przerobił potę pion pioną książkę i zmodyfikował własną doktrynę . Pozostawił swym przeciwnikom teren teologiczny i zaproponował okr ężne racje natury moralnej. Założył, że Jezus, „który dysponował olbrzymimi środkami, jakie może dać Wszechmoc", nie potrzebował udziału człowieka, aby odkupić wszystkich ludzi. Nastę ppnie polemizuje z tymi, którzy utrzymuj ą , że nie wiemy nic o niepoję tym tym zdrajcy; wiemy, pisze, że był jednym z apostołów, jednym z tych, którzy zostali wybrani, aby głosić królestwo niebieskie, aby uzdrawiać chorych, oczyszczać trę dowatych, dowatych, wskrzeszać umarłych i aby wypę dza dzać demony (Mateusz, X, 7-8; Łukasz, IX, 1). Człowiek, którego Zbawiciel tak wyróżnił, zasługuje na to, abyśmy dali jego czynom lepszą interpretację . Przypisywać jego zbrodnie chciwości (jak to robili niektórzy opierają c się na autorytecie Jana, XII, 6) to przyjąć pobudkę najbardziej nikczemn ą . Nils Runeberg proponuje pobudk ę przeciwstawną : ascetyzm hiperboliczny i wprost nieskończony. Asceta dla wię kszej kszej chwały bożej upadla i umartwia ciało; Judasz zrobił to samo z duchem. Zrezygnował z honoru, dobra, pokoju, królestwa niebieskiego, jak inni,
131
mniej heroicznie, rezygnują z przyjemności. * Przemyślał z góry, ze straszliwą jasnością , swe winy. Cudzołóstwo ma w sobie coś z czułości i samozaparcia; zabójstwo z odwagi; świę tokradztwo tokradztwo i bluźnierstwo z jakiegoś szatańskiego błysku. Judasz wybrał takie winy, w których nie uczestniczy żadna cnota: nadużycie zaufania (Jan, XII, 6) i denuncjatorstwo. Działał z gigantyczną pokorą ; uznał się za niegodnego, aby być dobrym. Paweł pisał: „Kto się chlubi, niech się chlubi w Panu" (I do Koryntian, I, 31); Judasz wybrał Piekło, bo szczęście Pana mu wystarczało. Pomyślał, że szczęście, jak dobroć, jest atrybutem boskim, którego nie powinni uzurpować sobie ludzie. ** Wielu spostrzegło post factum, że dają ce ce się uzasadnić przesłanki Runeberga zapowiadają już absurdalność konkluzji i że Den Hemlige Fralsaren jest po prostu wypaczeniem i rozją trzeniem trzeniem Kristus och Judas. U schyłku 1907 r. Runeberg ukończył i przejrzał rę kopis; kopis; prawie dwa lata upłynę ły, ły, zanim go oddał do druku. Ksi ążka ukazała się w październiku 1909 r. poprzedzona tajemniczą przedmową duńskiego hebraisty Erika Erfjorda zawierają cą nastę puj pują cy cy perfidny epigraf: „Na świecie był, a świat przezeń uczynion jest, a świat go nie poznał." (Jan, I, 10.) Główna teza nie jest skomplikowana, ale konkluzja jest monstrualna. Bóg, argumentuje Runeberg, poniżył się do stanu człowieka dla odkupienia rodzaju ludzkiego; należy są dzi dzić, że jego ofiara była doskonała, nie zaś umniejszona czy osłabiona niedocią gni gnię ciami. ciami. Niedo* Borelius pyta ironicznie: „Dlaczego nie zrezygnował z rezygnowania? Dlaczego nie z rezygnacji z rezygnowania?" re zygnowania?" ** Euclides da Cunha w swej nie znanej Runebergowi książże ce przypomina, dla herezjarchy z Canudos, Antonia Conselheiro, cnota „była prawie bezbo żnością". Czytelnik argenty ński przypomni sobie analogiczne ust ępy w dziełach Almafuerte. Sju Insegel poeRuneberg opublikował w symbolicznej pracy Tajemnicza woda; mat opisowy pierwsze strofy opowiadają ■.—■ wydarzenia burzliwego dnia; ostatnie odkrycie chłodnego że stawu; poeta sugeruje, trwanie tej milczącej wody łagodzi naszą zbędną gwałtowność i w jakiś sposób umo żliwia ją i rozgrzesza. Poemat ko ńczy się tak: „Woda w lesie jest szczęśliwa; możemy być źli i boleśni."
mm,, mm a MWÊÊr -*'^™ TÊmMfàw
i
________________
cenianie tego, co wycierpiał podczas agonii pewnego popołudnia na krzyżu, byłoby bluźnierstwem. * Twierdzenie, że był człowiekiem i że był niezdolny do impeccabilitas grzechu, implikuje sprzeczność: atrybuty humanitas i nie dadzą się pogodzić. Kemnitz dopuszcza, że Odkupiciel mógł odczuwać zmę czenie, czenie, zimno, niepokój, głód i pragnienie; wolno również przyjąć, że mógł grzeszyć i błą dzi dzić. Słynny ustę p: p: „Wzniesie się jak korzeń z ziemi spragnionej, nie ma krasy ani pi ę kno kności... Wzgardzony i najpodlejszy z mężów, mąż boleści i znają cy cy niemoc" (Izajasz, LIII, 2-3, jest dla wielu przepowiednią śmierci, ukrzyżowania, w godzinie dla niektórych (na przykład dla Hansa Lassena Martensena) odrzuceniem pię kna, kna, jakie zazwyczaj przypisuje się Chrystusowi; dla Runeberga dokładną przepowiednią nie jednego tylko momentu, ale całej okrutnej przyszłości, w czasie i w wieczności, Słowa, które stało się Ciałem. Bóg całkowicie stał się człowiekiem, człowiekiem aż do hańby, człowiekiem aż do potę pienia pienia i własnego zaprzepaszczenia. Aby nas zbawić, mógł wybrać jakiekolwiek z przeznaczeń tka ją cych cych powikłaną sieć historii; mógł być Aleksandrem albo Pitagorasem, Rurykiem albo Jezusem; wybrał los najnę dzniejszy: dzniejszy: został Judaszem. * Maurice Abramowicz zauważa: „Jesus, d'après ce scandinave, a toujours le beau rôle; ses déboires, grâce à la science des typographes, jouissent d'une réputation polyglotte: sa résidence de trente-trois ans parmi les humains ne fut, en somme, qu'une villégiature." (Według tego skandynawa Jezusowi przypada zawsze pi ękna rola; dzi ęki sztuce drukarskiej gorycze, jakich zaznał, cieszą się wielojęzyczną sławą: jego trzydziestoletni pobyt wśród ludzi był, w gruncie rzeczy, po prostu Christelige Dogwilegiaturą.) Erfjord, w trzecim dodatku do że mat m at ik , odpiera ten ustęp. Zauwa ża, ukrzyżowanie Boga nie jest zakończone, gdy ż to, co wydarzyło si ę raz w czasie, powtarza się bez przerwy w wieczności. ci. Jud Judasz asz, teraz, otrzy trzymu mu- je w dalszym ciągu srebrniki; całuje Jezusa Chrystusa; rzuca świątyni; srebrniki w w dalszym ciągu w morderczym zamyśle zaciska węzeł na sznurze. (Erfjord, aby uzasadni ć to twierdzeObrony nie, powołuje się na ostatni rozdział pierwszego tomu wieczno ś ci c i Jaromila Hladika.)
■ Na
próżno księ garnie garnie Sztokholmu i Lund proponowały tc odkrycie. Niedowiarkowie potraktowali je, d 'priori, jako niesmaczny i wypracowany wybieg teologiczny; teologowie wzgardzili nim. Runeberg wyczuł w tej oboję tności ekumenicznej jakieś prawie cudowne potwierdzenie. Bóg nakazywał tę oboję tno tność; Bóg nie chciał, aby si ę rozpowszechniła na ziemi jego straszna tajemnica. Runeberg zrozumiał, że godzina nie nadeszła. Poczuł, że skupiają się na nim starożytne przekleństwa boskie; przypomniał sobie Eliasza i Mojżesza, którzy na górze zasłonili sobie twarze, aby nie widzieć Boga; Izajasza, który przeraził się , gdy jego oczy ujrzały Tego, czyja chwała przepełnia ziemię ; Szawła, który oślepł na drodze do Damaszku; rabina Szymona ben Azaj, który ujrzał Raj i umarł; słynnego maga Jana z Viterbo, który oszalał, gdy dane mu zostało ujrzeć Trójcę ; Midraszów, czują cych cych odrazę do bezbożnych wymawiają cych cych Szem Hameforasz, Tajemnicze Imię Boga. Czy on sam nie był winien tej ciemnej zbrodni? Czy nie było to bluźnierstwo przeciw Duchowi, to, które nie bę dzie odpuszczone (Mateusz, XII, 31)? Valerius Soranus poniósł śmierć za rozgłoszenie tajemniczego imienia Rzymu; jakaż nieskończona kara zostanie wymierzona jemu za to, że odkrył i ujawnił potworne imi ę Boga? Boga? Pijany bezsennością i oszałamiają cą dialektyką , Nils Runeberg błą kał kał się ulicami Malmb modlą c się czasami, aby została mu okazana łaska dzielenia Piekła z Odkupicielem. Umarł na skutek pę kni knię cia cia tę tniaka tniaka 1 marca 1912 r. Być może herezjologowie napomkną o nim: do poj ę cia cia Syna, które wydawało się wyczerpane, dodał złożoność zła i nieszczęścia. 1.944
134
ZAKOŃCZENIE
Leżą c na swym barłogu Recabarren uniósł do połowy powieki i zobaczył uko śny sufit trzcinowy. W drugiej izbie rozwijała się melodia improwizowana na gitarze, na kształt ubogiego labiryntu, gmatwają cego cego się i rozplą tutu ją cego cego w nieskończoność. Z wolna odzyskiwał rzeczywistość, wszystkie rzeczy codzienne, których nigdy ju ż nie miał zamienić na inne. Bez współczucia spojrzał na swo je wielkie, niepotrzebne ciało, na ponczo ze zgrzebnej wełny okrywają ce ce jego nogi. Na zewną trz, trz, za kratami okna, bladła równina i popołudnie; spał długo, ale jeszcze zostało wiele światła na niebie. Wycią gn gną ł lewe ramię i błą dził dził nim po omacku, póki nie znalazł spi żowego dzwonka, który stał obok łóżka. Potrzą sn sną ł nim kilka razy; z drugiej strony drzwi dobiegały wciąż ubogie akordy. Grają cym cym był Murzyn, który zjawił si ę tu pewnego wieczora w roli wę drownego drownego śpiewaka-gitarzysty i który wyzwał innego przybysza z obcych stron na turnie] śpiewaczy. Zwyciężony, nie przestał bywać w oberży, jak gdyby czekał tu na kogo ś. Całe godziny spę dzał dzał grają c na gitarze, ale już nie śpiewał — może porażka napełniła go zbytnią goryczą . Ludzie już się przyzwyczaili do tego nieszkodliwego dziwaka. Recabarren, właściciel zajazdu, nigdy nie miał zapomnieć tego turnieju. Nazajutrz, gdy wyrównywał stertę yerby, obumarła mu nagle prawa strona tułowia i stracił mowę . Litują c się nad nieszczęściami bohaterów powieści, w końcu zaczynamy litować się za bardzo nad własnymi; nie tak cierpiał Recabarren, któ-
ry przyją ł swój paraliż tak samo jak przedtem smutek i surowość Ameryki. Przyzwyczajony żyć teraźniejszością , jak zwierzę ta, ta, teraz patrzył na niebo i myślał, że czerwona obrę cz cz wokół księżyca zapowiada deszcz. Chłopiec o indiańskich rysach twarzy (może jego syn) uchylił drzwi. Recabarren zapytał go spojrzeniem, czy jest ktoś z gości. Chłopiec gestem odpowiedział, że nie, Murzyn się nie liczył. Bezwładny człowiek został sam; jego lewa rę ka ka przez chwilę bawiła się dzwonkiem, jakby wypróbowują c swoją sił siłę . Równina w ostatnich blaskach sło ńca była niemal abstrakcyjna, jak gdyby widziana we śnie. Jakiś punkt poruszył się na widnokrę gu gu i rósł aż do rozmiarów jeźdźca, który przybywał czy też zdawał się przybywać do tego domu. Recabarren zobaczył kapelusz o szerokich skrzydłach, długie ciemne ponczo, karego konia, ale nie twarz jeźdźca, który wreszcie osadził galopują ce ce zwierzę i przybliżał się truchtem. Po jakichś dwustu metrach zakrę cił. cił. Recabarren nie widział go już, ale słyszał, jak gwiżdże, przywią zuje zuje konia do słupa i energicznym krokiem wchodzi do zajazdu. Nie podnoszą c oczu znad gitary, w której zdawał się czegoś szukać, Murzyn odezwał się łagodnym łagodnym głosem: — Wiedziałem, panie, że mogę na na ciebie liczyć. Tamten odpowiedział szorstko: — I ja na ciebie, Murzynie. Niemało dni kazałem ci czekać, ale oto jestem. Zapanowało milczenie. Murzyn wreszcie odpowiedział: •— Przyzwyczaiłem się do do czekania. Czekałem siedem lat. — Ja wię cej cej niż siedem spę dziłem dziłem z dala od moich synów —■ spokojnie powiedział przybysz. — Odnalazłem ich tamtego dnia i nie chciałem się pokazywać jako ten, co zbyt pochopnie chwyta za sztylet. — To już zrozumiałem —• powiedział Murzyn. — Mam nadzieję , że ich pan zostawił w dobrym zdrowiu. Przybysz, który usiadł na ładzie, roześmiał się szczerze. Zażą dał dał rumu i skosztował go, nie kończą c. c. — Udzieliłem im dobrych rad — oświadczył — które
136
nigdy nie są zbyteczne zbyteczne i które nic nie kosztują . Tłumaczyłem im mię dzy dzy innymi, że człowiek nie powinien rozlewać krwi drugiego człowieka. Długi, powolny akord poprzedził odpowiedź Murzyna. — Dobrze pan zrobił. W ten sposób nie b ę dą podobni do nas. — Przynajmniej do mnie — rzekł przybysz i dodał, jak gdyby myślał głośno: — Mój los chciał, żebym zabił, i teraz znowu wkłada mi nóż do rę ki. ki. Murzyn, jakby go nie słyszą c, c, zauważył: — Na jesieni dni robią si się krótsze. krótsze. ■— Tego światła, co zostało, jeszcze mi wystarczy — powiedział tamten zeskakują c z lady. Staną ł wyprostowany przed Murzynem i powiedział jakby ze znużeniem: — Odłóż na bok gitarę , bo dziś cię czeka inny rodzaj turnieju. Obydwaj skierowali się do drzwi. Wychodzą c Murzyn szepną ł:ł: — Może tym razem nie pójdzie mi tak źle jak za pierwszym. Tamten odpowiedział poważnie: ■— Za pierwszym razem nie poszło ci źle. Rzecz w tym, że miałeś ochotę na na drugą prób próbę . Oddalili się trochę od domów idą c obok siebie. Równina wciąż była taka sama, jedno miejsce podobne do drugiego w świetle księżyca. Nagle spojrzeli na siebie, stanę lili i przybysz zdją ł ostrogi. Obaj mieli już przedramiona owinię te te w ponczo, kiedy Murzyn powiedział: — Chcę cię prosić o jedną rzecz, panie. Żebyś w tym drugim spotkaniu użył całego swego mę stwa stwa i zrę czno czności, tak jak wtedy, siedem lat temu, kiedyś zabił mego brata. Pierwszy raz może w jego słowach Martin Fierro usłyszał nienawiść. Uczuł to jak ukłucie ostrogi. Zwarli się i ostra stal drasnę ła ła twarz Murzyna znaczą c na niej kreskę . Jest przed wieczorem godzina, kiedy równina chce coś powiedzieć. Nigdy tego nie mówi lub mówi nieustannie i nie rozumiemy tego — albo też rozumiemy, ale to jest nieprzetłumaczalne nieprzetłumaczalne jak muzyka... Ze swego barłogu Reca-
barren widział zakończenie. Gwałtowne natarcie — i Murzyn cofną ł się i potkną ł,ł, zamachną ł się mierzą c w twarz i wyprężył się w głę bokim bokim pchnię ciu, ciu, które trafiło w brzuch. Potem nastą piło piło jeszcze jedno, którego oberżysta nie zdołał dostrzec dokładnie, i Fierro już się nie podniósł. Nieruchomy, Murzyn zdawał się czuwać nad jego powolnym konaniem. Wytarł zakrwawiony sztylet o trawę i wrócił do wsi powolnym krokiem, nie oglą daj dają c się wstecz. Teraz, kiedy wypełnił swe zadanie kogo ś, kto czyni sprawiedliwość, nie był już nikim. A raczej nie był już sobą : nie miał swego przeznaczenia na ziemi i zabił człowieka.
138
SEKTA FENIKSA
Ci, którzy piszą , że sekta Feniksa miała swój począ tek tek w Heliopolis, i wywodzą ją z religijnego odrodzenia, jakie nastą piło piło po śmierci reformatora Amenofisa IV, opierają się na tekstach Herodota, Tacyta i dzieł egipskich, ale nie wiedzą , lub nie chcą wiedzieć, że określenie Feniks nie jest wcześniejsze od Hrabana Maura i że najdawniejsze źródła (na przykład Saturnalia czy Józef Flawiusz) mówią jedynie o Ludziach Obyczaju czy Ludziach Tajemnicy. Już Gregorovius zauważył w tajnych zgromadzeniach w Ferrarźe, że wzmianka o Feniksie była niesłychanie rzadka w ję zyku zyku mówionym; w Genewie rozmawiałem z rzemieślnikami, którzy nie zrozumieli mnie, gdy pytałem, czy są wyznawcami Feniksa, ale natychmiast potem przyznali, że są wyznawcami Tajemnicy. Jeśli się nie mylę , to samo odnosi si ę do buddystów; nazwa, pod jaką zna ich świat, to nie ta, którą oni sami wymawiają . Miklosich, na pewnej słynnej stronicy, porównał sekciarzy Feniksa do Cyganów. W Chile i na Wę grzech grzech są Cyganie i również są sekciarze; prócz tego rodzaju wszechobecności jedni i drudzy mają ze sobą bardzo mało wspólnego. Cyganie są handlarzami końmi, kotlarzami i wróżbitami; sekciarze na ogół z powodzeniem uprawiają wolne zawody. Cyganie stanowią pewien typ fizyczny i mówią , czy mówili, tajemniczym ję zykiem; zykiem; sekciarze nie odróżniają się od innych ludzi, czego dowodem jest fakt, że nie cierpieli prześladowań. Cyganie są malowniczy malowniczy i wzbu-
dzają natchnienie u kiepskich poetów; romanse, kolorowe litografie i bolera pomijają sekciarzy... Martin Buber twierdzi, że Żydzi są z zasady patetyczni; ta publiczna i oklepana prawda wystarcza, aby odeprzeć powszechne błę dne dne przekonanie (bronione absurdalnie przez Urmanna), które widzi w Feniksie pochodn ą Izraela. Ludzie rozumują mniej wię cej cej w ten sposób: Urmann był człowiekiem spostrzegawczym; Urmann był Żydem; Urmann odwiedzał sekciarzy w żydowskich dzielnicach Pragi; podobieństwo, jakie dostrzegł Urmann, stanowi dowód rzeczywistego faktu. Szczerze mówią c nie mogę zgodzić się z tym są dem. dem. Niczego nie dowodzi fakt, iż sekciarze w środowisku żydowskim podobni s ą do Żydów; jest niewą tpliwe, tpliwe, że są podobni, tak jak niesko ńczony Szekspir Hazłitta, do wszystkich ludzi na świecie. Są wszystkim dla wszystkich, jak Apostoł; niedawno doktor Juan Francisco Amaro z Paysandu rozważał łatwość, z jaką się oni przystosowują do do środowiska. Powiedziałem, że historia sekty nie notuje prze śladowań. Jest to prawdą , ale ponieważ nie istnieje grupa ludzka, do której nie należeliby zwolennicy Feniksa, również prawdą jest, że nie było prześladowania ani represji, których nie cierpieliby oni czy nie stosowali. W wojnach zachodnich i w odległych wojnach Azji przez wieki przelewali krew pod wrogimi sobie sztandarami; nie na wiele zda im się utożsamianie się ze wszystkimi narodami globu. Nie posiadają świę tej tej księ gi, gi, która by ich łą czyła, czyła, jak Pismo łą czy czy Izrael, ani wspólnej pamię ci, ci, ani tej drugiej pamię ci, ci, którą jest ję zyk, zyk, rozproszeni po powierzchni ziemi różnią się mię dzy dzy sobą kolorem i wyglą dem dem zewnę trznym; jedna tylko rzecz — Tajemnica —■ łą czy czy ich i łą czyć bę dzie dzie do końca dni. Niegdyś prócz Tajemnicy była legenda (i być może jakiś kosmogoniczny mit), ale powierzchowni ludzie Feniksa zapomnieli o niej i dziś zachowują jedynie niejasną tradycję jakiejś kary. Kary, paktu czy przywileju, gdyż wersje różnią się mię dzy dzy sobą i zaledwie pozwalają dostrzec wyrok jakiegoś Boga, który zapewnia danemu rodowi nieśmiertelność, jeśli jego
140
członkowie z pokolenia na pokolenie wypełnia ć bę dą pewien rytuał. Przewertowałem sprawozdania podróżników, rozmawiałem z patriarchami i teologami; mogę zapewnić, że: wypełnianie tego rytuału jest jedyną praktyką religijną , jakiej przestrzegają sekciarze. Rytuał ten stanowi Tajemnicę . Ta ostatnia, jak już zaznaczyłem, przekazywana jest z pokolenia na pokolenie, ale zwyczaj nie chce, aby matki wprowadzały w nie dzieci; ani również kapłani; wtajemniczenie w obrzą dek dek jest zadaniem jednostek żebrak najniżej postawionych. Niewolnik, trę dowaty dowaty czy spełniają rolę mistagogów. Również dziecko może wtajemniczyć inne dziecko. Akt sam w sobie jest banalny, chwilowy i nie wymaga opisu. Rekwizytami są korek, wosk lub guma arabska (w liturgii mówi się o błocie; bywa ono również używane). Nie ma świą ty tyń specjalnie przeznaczonych na celebrację tego kultu, ale jaka ś ruina, piwnica czy sień uważane są za miejsca odpowiednie. Tajemnica jest świę ta, ta, niemniej • jest trochę śmieszna; praktykowanie jej jest ukradkowe, a nawet potajemne i adepci nie mówią o niej. Nie ma odpowiednich słów, aby ją nazwać, ale rozumie się , że nazywają ją wszystkie słowa albo, mówią c ściślej, że w nieunikniony sposób nawią zuj zują do niej, i tak, podczas rozmowy, powiedziałem cośkolwiek i adepci uśmiechnę lili się lub zmieszali, gdyż wyczuli, że dotkną łem łem Tajemnicy. W literaturach germańskich istnieją poematy, napisane przez sekciarzy, których tematem jest morze czy zmierzch; są one w jakiś sposób symbolami Tajemnicy. Orbis terrarum est speculum Ludi, powiada apokryficzna sentencja, którą Du Cange zanotował w swoim glosariuszu. Rodzaj świę tego tego przerażenia przeszkadza niektórym wiernym w wypełnianiu ich prostego rytuału; pozostali gardz ą nimi, ale oni sami gardzą sobą jeszcze bardziej. Natomiast cieszą się wielkim szacunkiem ci, którzy rozmyślnie wyrzekają się Obyczaju i wchodzą w bezpośredni kontakt z bóstwem; ci ostatni, aby okazać ten kontakt, czynią to przy pomocy zwrotów liturgicznych i tak John of the Rood pisał: Niechaj wie Dziewięć Firmamentów, że Bóg Jest wspaniały jak Korek i Błoto.
14S
........... -—rTHyiiiimiin —miflC (
Pozyskałem sobie, na trzech kontynentach, przyjaźń że wielu wyznawców Feniksa; wiem z pewnością , Tajemnica począ tkowo tkowo wydawała im się bezwartościowa, smutna, pospolita i (co jeszcze dziwniejsze) niewiarygodna. Nie mogli pogodzić się z myślą ,,,, że ich przodkowie zniżyli się do takich praktyk. Dziwne, że Tajemnica nie zaginę ła ła już dawno; wbrew losom globu, wbrew wojnom i wę drówkom ludów, dociera ona w zdumiewają cy cy sposób do że wszystkich wiernych. Ktoś nie zawahał się stwierdzić, stała się ju już ona instynktowna. instynktowna.
POŁUDNIE
Mężczyzna, który zszedł na l ąd w Buenos Aires w 1871 roku, nazywał si ę Johannes Dalhmann i był pastorem kościoła ewangelickiego; w 1939 roku jeden z jego wnuków, Juan Dalhmann, był sekretarzem miejskiej biblioteki przy ulicy Córdoba i czuł si ę prawdziwym Argenty ńczykiem. Jego dziadem ze strony matki był ów Francisco Flores z 2 pułku piechoty liniowej, który poległ na przedpolach Buenos Aires przebity włóczni ą podczas napadu Indian z Catrielu; wobec niezgodno ści obu linii swej genealogii, Juan Dalhmann (by ć może za podszeptem germańskiej krwi) wybrał lini ę romantycznego przodka ■— czy też romantycznej śmierci. Futerał z dagerotypem brodatego mężczyzny o twarzy bez wyrazu, stara szpada, szczęście i odwaga bij ące z pewnego rodzaju muzyki, przyzwyczajenie do strof Martina Fierro, mijające lata, zniechęcenie i samotno ść wyhodowały ten raczej dobrowolny, nigdy jednak nie ostentacyjny kreolizm. Kosztem pewnych wyrzecze ń Dalhmann zdołał ocali ć resztki należącej niegdy ś do rodu Floresów estancji na Południu; jednym z obrazów, do których przywoływania nawykła jego pamięć, był widok balsamicznych eukaliptusów i długiego domostwa o ró żowych, niegdy ś karminowych ścianach. Praca, a mo że też leniwe niezdecydowanie zatrzymały go w mie ście. Co roku z nadej ściem lata zadowalał się abstrakcyjn ą ideą posiadania i pewno ścią, że jego dom oczekuje go w ściśle określonym miejscu rów-
10 — Fikcje
143
niny. W ostatnich dniach lutego 1939 roku zdarzył mu się pewien wypadek. Pozostają c ślepym na przewiny, los1 może okazać się bezlitosny wobec najdrobniejszego roztargnienia. Dalhmann zdobył owego popołudnia sfatygowany egzemplarz Ba śni tysiąca i jednej nocy w wydaniu Weila; chęć obejrzenia tego znaleziska była tak nagl ą ca, ca, że nie poczekał na windę , tylko z pośpiechem wszedł po schodach; w ciemności coś otarło mu się o czoło. Nietoperz, może ptak? Na twarzy kobiety otwierają cej cej mu drzwi malowała się zgroza, a dłoń, którą przecią gn gną ł po czole, zabarwiła się krwią . Ranę zadał mu kant świeżo pomalowanych drzwi, które ktoś zapomniał zamknąć. Dalhmannowi udało się zasnąć, ale późno w nocy obudził się i od tej chwili wszystko nabrało okrutnego smaku. Leżał trawiony gorą czk czką , a: ilustracje opowieści z Tysiąca i jednej nocy posłużyły za scenerię koszmarnym widziadłom. Przyjaciele d krewni odwiedzili go i z przesadnie szerokimi uśmiechami .powtarzali, że doskonale wyglą da. da. Dalhmann słuchał lich crjakby: lekko oszołomiony i dziwiło go niepomiernie, że. nie wiedzą ,: ,: iż znajduje się w piekle. Upłynę ło ło osiem dni -t-í osieni.wieków. Pewnego popołudnia jego doktor -zjawił, się z .jakimś, nowym lekarzem i zawieźli go do sanatorium przy ulicy. Ecuador, ponieważ trzeba było mu zrobić / zdję cie cie rentgenowskie. W dorożce Dalhmann pomyślała żę może. w innym, obcym pokoju nareszcie b ę dzie dzie mógł spać. Poczuł się szczęśliwy, chciał rozmawiać; gdy zaje zajech chał ał n a ; miejsce,- rozebrano! go, ogolono mu głowę , przymocowano, go; metalowymi, klamrami do noszy, puszczono światło tak silne; że a ż oślepł i dostał zawrotu głowy, został zbadany i. człowiek w masce wbił mu w ramię igłę . Obudził się wśród nudności, obandażowany, w celi podobnej do studni; w ci ą gu gu dni i nocy, które nastą piły piły r po operacji, mógł sobie zdać spraw ę , że do tej pory znajdował się zaledwie w przedsionku piekła. Lód. nie zostawiał mu w ustach ani śladu ochłody. Podczas tych dni Dalhmann znienawidził siebie samego doszczę tnie; tnie; nienawidził swej tożsamości, swych cielesnych potrzeb, swego upokorzenia, brody, która jeżyła mu się na na twarzy. Zno-
144
sił ze stoieyzmem bardzo bolesne zmiany opatrunków, ale kiedy chirurg powiedział, że mało brakowało, a umarłby na zapalenie mózgu, Daihmann rozpłakał się , rozżalony nad swoim losem. Fizyczne niedole i cią głe głe przewidywanie bezsennych nocy nie pozwoliły mu dotą d pomyśleć 0 czymś tak abstrakcyjnym jak śmierć. Innego dnia chirurg powiedział mu, że jest już coraz lepiej i że wkrótce bę dzie dzie mógł się udać na rekonwalescencję do swej estancji. Wydawało mu się to niewiarygodne, lecz nadszedł obiecany dzień. Rzeczywistość lubuje się w symetriach i drobnych anachronizmach. Daihmann przybył do sanatorium dorożką i dorożka wiozła go teraz na plac Constitución. W pierwszym chłodzie jesieni po letnim zaduchu widział Daihmann naturalny symbol swego losu, wybawionego od śmierci i gorą czki. czki. Miasto o siódmej rano nie straciło jeszcze tego wyglą du du starego domu, jaki nadaje mu noc; ulice były podobne do gł ę bokich bokich bram, place wyglą dały dały jak podwórza. Daihmann Daihmann rozpoznawał je uszcz uszczęśliwiony 1 z lekkim zawrotem głowy; na kilka sekund przedtem, nim je spostrzegały jego oczy, przypominał sobie rogi ulic, słupy z ogłoszeniami, te drobne odmienno ści cechu ją ce ce różne punkty Buenos Aires. W żółtym świetle budzą cego cego się dnia dnia wszystko wracało do niego. Każdy wie, że Południe zaczyna się po drugiej stronie ulicy Rivadavia. Daihmann czę sto sto powtarzał, że nie jest to tylko czymś umownym i że każdy, kto przejdzie przez tę ulicę , znajdzie się w świecie starszym i trwalszym. Z dorożki wyszukiwał spojrzeniem wśród nowej zabudowy to jakieś okno z kutą kratą , to kołatkę , łuk bramy, stary wjazd, zaciszne podwórko. W hali dworcowej spostrzegł, że ma jeszcze trzydzieści minut czasu. Przypomniał sobie nagle, że w pewnej kawiarni przy ulicy Brasil (kilka metrów od domu Irigoyena) był wielki kot, który pozwalał się głaskać niczym wzgardliwe bóstwo. Poszedł tam. Kot leżał na swoim miejscu, spał. Daihmann zamówił filiżankę kawy, osłodził ją powoli, spróbował (w klinice zabraniano mu tej przyjemno ści) i pomyślał gładzą c czarne futerko, że to
145
Rnnnyiiiiiiiiiiii 'iiiiiiiiiinn^
..NI» MI
II ■»■■■ «!
iwmítiuuitñü
zetkni ę cie cie jest złudne i że są jakby oddzieleni od siebie szybą ,,,, bo człowiek żyje w czasie, w nastę pstwie pstwie zdarzeń, a to magiczne zwierzę — w teraźniejszości, w wieczności chwili. Na przedostatnim peronie czekał pocią g. g. Dalhmann przeszedł przez kilka wagonów, znalazł jeden prawie pusty. Położył walizkę na półce; gdy wagony ruszyły, otworzył walizkę i po chwili wahania wyją ł pierwszy tom Ba śni tysiąca i jednej nocy. Podróż z tą książką , tak bardzo zwią zan zaną z historią jego nieszczęścia, równała się stwierdzeniu, że zostało już przezwyciężone; była też radosnym i tajemnym wyzwaniem rzuconym pokonanym siłom zła. Po obu stronach pocią gu gu miasto rozsypywało się w przedmie ścia; widok ten, później zaś widok ogrodów i willi opóźnił począ tek tek lektury. Prawdę mówią c, c, Dalhmann przeczytał niewiele; góra z magnetycznej skały i dżinn, który poprzysią gł gł zabić swego dobroczyńcę , byli, któż zaprzeczy, czymś cudownym, ale niewiele bardziej cudownym niż ten poranek i sam fakt istnienia. Szczęście odrywało uwagę Dalhmanna od Szeherezady i jej niepotrzebnych cudów; zamykał książkę i po prostu pozwalał się unosi unosić życiu. Obiad (z rosołem podanym w blaszanych, l śnią cych cych miseczkach, jak kiedyś, podczas odległych już wakacji w dzieciństwie) przyniósł mu jeszcze jeden moment spokojnej i budzą cej cej wdzię czno czność rozkoszy. J u t r o o b u d z ę s i ę n a e s t a n c j i ■— myślał i czuł, że jest w nim na raz dwóch ludzi: jeden, umiejscowiony w tym jesiennym dniu i w geografii swej ojczyzny, i drugi, uwię ziony ziony w sanatorium i poddany metodycznym udrę czeniom. czeniom. Widział domy z nieotynkowanej cegły, kanciaste i długie, wiecznie przyglą daj dają ce ce się pocią gom; gom; widział jeźdźców na zakurzonych drogach; widział parowy, jeziora i hacjendy; widział długie świecą ce ce obłoki, które wyglą dały dały jak z marmuru, a wszystko to było przypadkowe jak sny równiny. Zdawało mu się też, że rozpozna je drzewa i uprawy, uprawy, których nie umiałby nazwać, bo jego
146
bezpośrednia znajomość wsi była znacznie słabsza od tego, co podsuwały mu tę sknota sknota i literatura. W pewnej chwili zasną ł i w jego snach trwał p ę d pocią gu. gu. Białe bezlitosne słońce godzin południowych przybierało już żółtą barwę zapowiadają cą zmierzch; niedługo miało się stać czerwone. Wagon też był inny; ju ż nie ten sam co na dworcu Constitución, kiedy zostawiał za sobą peron: równina i upływaj ą ce ce godziny przeniknę ły ły go na wskroś i przeobraziły. Na zewną trz trz ruchomy cień pocią gu gu wydłużał się ku horyzontowi. Żywiołu ziemi nie zakłócały teraz żadne osiedla ani inne ślady ludzkiej obecności. Wszystko było przestronne, a jednocześnie jakieś zaciszne i w pewien sposób ■— tajemnicze. W bezkresnym stepie widać było chwilami tylko daleką sylwetkę byka. Samotność tych obszarów była doskonała, może wroga, i Dalhmann mógł podejrzewać, że podróżuje w przeszłość, nie tylko na Południe. Z tych fantastycznych przypuszczeń wyrwał go kontroler, który obejrzawszy jego bilet powiedział, że pocią g nie stanie na tej stacji co zwykle, tylko na innej, nieco wcześniejszej i prawie Dalhmannowi nie znanej. (Człowiek ów dorzucił jakieś wyjaśnienie, którego Dalhmann nie próbował zrozumieć ani nawet słuchać, bo mechanizm zdarzeń go nie obchodził.) Pocią g zatrzymał się , hamują c z trudem, prawie w szczerym polu. Za torami znajdowała się stacja składają ca się właściwie z peronu i jakiegoś baraku. Nie mieli tu żadnego pojazdu, ale zawiadowca powiedział, że chyba można wynająć powóz w gospodzie, jaki ś kilometr od stacji. Dalhmann przyją ł ten marsz jako małą przygodę . Słońce już się skryło, ale ostatnie promienie oświetlały wspa.niałym blaskiem żywą i milczą cą równinę przed nadejściem nocy, która ją zasłoni. Nie tyle dlatego żeby się nie mę czy czyć, co raczej dla zachowania na dłużej tego widoku Dalhmann szedł powoli, wdychają c z uczuciem skupionego szczęścia woń koniczyny. Gospoda, i zarazem sklep, była kiedyś pą sowa, sowa, lata jednak złagodziły dla jej dobra tę krzyczą cą barwę . Coś z jej ubogiej architektury przypomniało Dalhmannowi
147
Rnnnyiiiiiiiiiiii 'iiiiiiiiiinn^
.. NI» MI
II ■»■■■«!
iwmítiuuitñü
pewien staloryt, chyba z jakiegoś starego wydania Pawia i Wirginii. Do ogrodzenia było przywią zanych zanych kilka koni. Gdy wszedł do środka, wydało mu się , iż poznaje właściciela; potem uprzytomnił sobie, że zmyliło go podobie ństwo do jednego z pracowników sanatorium. Usłyszawszy, c co chodzi, mężczyzna powiedział, że każe zaprzą c bryczkę ; pragną c dodać jeszcze jedną przygodę do tego dnia i wypełnić jakoś czas, Dalhmann postanowił zjeść w gospodzie kolację . Przy jednym ze stołów jadło i piło hałaśliwie kilku chłopaków, na których Dalhmann w pierwszej chwili nie zwrócił uwagi. Na podłodze, oparty plecami o kontuar, przykucną ł nieruchomo, jak martwy przedmiot, jakiś bardzo stary człowiek. Długie lata życia zmniejszyły go i wygładziły, jak woda wygładza kamień, a pokolenia ludzi stę piaj piają ostrza sentencji. Ciemny, drobny i wysuszony, znajdował się jakby poza czasem, jak gdyby przebywał w wieczności. Dalhmann z zadowoleniem spostrzegł szechiripá rokoskrzydły kapelusz, sukienne ponczo, długie i buty z cholewami, z końskiej skóry, i wspominają c bezcelowe spory z członkami północnych stronnictw lub z mieszkańcami prowincji Entre Ríos pomyślał, że gauczów takich widuje się ju już tylko na Południu. P ołudniu. Dalhmann usadowił się przy oknie. Ciemność z wolna ogarniała pola, ale ich zapach i odgłosy dolatywały tu jeszcze przez żelazne prę ty. ty. Właściciel podał sardynki, a potem pieczyste; Dalhmann popił je kilkoma szklankami czerwonego wina. Rozleniwiony, smakował cierpkość wina i błą dził dził nieco już sennym spojrzeniem po izbie. Lampa naftowa wisiała na jednej z belek powały; gości przy są siednim siednim stoliku było trzech: dwaj wygl ą dali dali na parobków z farmy; trzeci, o grubych, nieco mongolskich rysach, pił nie zdją wszy wszy kapelusza. Dalhmann nagle poczuł, że coś lekko musnę ło ło mu twarz. Obok zwykłej szklanki z mę tnego tnego szkła na jednym z pasów obrusa leżała ulepiona z chleba kulka. Tylko tyle, ale przecież ktoś nią w w niego rzucił. Ci przy są siednim siednim stoliku wydawali się nie mieć z tym nic wspólnego. Dalhmann, zbity z tropu, postanowił udać,
148
że nic się nie stało, i otworzył tom Tysiąca i jednej nocy, jak gdyby pragną ł odgrodzić się od rzeczywistości. Po
kilku minutach trafiła go druga kulka i tym razem peoni roześmieli się . Dalhmann powiedział sobie, że się nie boi, ale że nie ma sensu, aby on, rekonwalescent, dał się wcią gnąć do bezładnej bójki jakimś nieznajomym. Postanowił wyjść; właśnie już wstał, gdy właściciel podszedł do niego i tonem zdradzają cym cym niepokój poprosił: — Panie Dalhmann, niech pan nie zwraca uwagi na tych chłopców, trochę sobie sobie podchmielili. podchmielili. Dalhmann nie zdziwił się , że tamten go zna, lecz poczuł, że te pojednawcze słowa w istocie pogarszają sytuację . Przedtem prowokacja peonów była skierowana do anonimowej twarzy, prawie jakby do nikogo, teraz mierzyła w niego, w jego nazwisko, i są siedzi siedzi mogli się o tym dowiedzieć. Dalhmann odsuną ł właściciela na bok, staną ł przed peonami i zapytał, o co im chodzi. Zadzierżysty parobek o mongolskiej twarzy wstał z miejsca zataczają c się . Stoją c o krok od Dalhmanna, zaczą ł mu wymyślać na całe gardło, jak gdyby wołał z daleka. Bawiło go to, udawał, że jest pijany, a w tym udawaniu było okrucieństwo i kpina. Nie przestają c wykrzykiwać przekleństw i sprośności, wyszarpną ł na światło długi nóż, obrzucił go wzrokiem, zważył na dłoni i wyzwał Dalhmanna do walki. Właściciel gospody zaoponował drżą cym cym głosem, mówią c, c, że przybysz jest bez broni. W tym momencie zdarzyło się co coś nieprzewidzianego. nieprzewidzianego. Siedzą cy cy nieruchomo w ką cie cie izby stary gauczo, w którym rym Dal Dalhm hman annn wid widzi ział ał sym symbo boll Połu Połudn dnia ia (teg (tegoo s w o j e g o Południa), rzucił mu pod nogi nagi sztylet. Jak gdyby Południe postanowiło, że Dalhmann ma się zgodzić na ten pojedynek. Dalhmann schylił się , żeby podnieść sztylet, i zrozumiał w tym momencie dwie rzeczy. Raz ■— że ten niemal instynktowny gest zobowią zywał zywał go do walki. Po drugie — że w jego niewprawnej dłoni nóż nie posłuży do obrony, a tylko usprawiedliwi jego zabójstwo. Kiedyś, jak każdy mężczyzna, bawił się nożem, ale jego szermierka ograniczała się do znajomości zasady, że ciosy powinno się kierowa kierować od dołu ku górze i ostrzem zwróco-
149
nym do środka. „W sanatorium nie dopu ściliby, żeby mi się zdarzyło zdarzyło coś podobnego" — pomyślał. — Chodźmy na dwór — rzekł tamten. Wyszli i chociaż Dalhmann nie miał nadziei, nie odczuwał też strachu. Przekraczają c próg poczuł, że śmierć w walce na noże, pod gołym niebem i w natarciu, byłaby dla niego wyzwoleniem, szczęściem i świę tem tem tej pierwszej nocy w sanatorium, kiedy wbili mu igł ę . Poczuł, że gdyby wtedy mógł wybra ć lub wyśnić swoją śmierć, to wybrałby lub wyśnił właśnie tę . Dalhmann mocno ściska w dłoni nóż, którym być może nie bę dzie dzie umiał się posłu posłużyć, i wychodzi na równinę .